Betania

 

O niepozornym skarbie rodzimego sophisti-popu.

Zdaje się, że to chyba Kazik powiedział kiedyś coś w stylu – jak nie ma cię w internecie, to w ogóle cię nie ma. Zresztą, Kazik czy nie Kazik – wszyscy tę mądrość znamy i rozumiemy. W czasach, gdy Facebook stał się niemalże "internetem w internecie", sprawna promocja produktu w branży rozrywkowej polega na bezpośrednim docieraniu do walla konkretnego, stargetowanego odbiorcy. YouTube w przeciągu kilku lat tak bardzo zdominował nasze myślenie o łatwym, natychmiastowym i darmowym dostępie do muzyki, że w pierwszym odruchu to właśnie tam szukamy piosenki, o której nagle pomyśleliśmy. Ostatecznym kryterium obecności w przepastnych archiwach www jest oczywiście google'owalność. A zatem według wspomnianej teorii w Google można odnaleźć wszystko – właśnie dlatego, że jeśli czegoś nie znajdziemy w Google, to można spokojnie uznać, że tego nie ma. Z tym, że w momencie zaakceptowania tego mechanizmu od razu aktywuje się uśpiona w nas głęboko przekora i zaczynamy fantazjować o nagraniach, o których nigdy nie zająknął się w sieci ani słowem. Daleko szukać nie trzeba. A ilekroć trafimy na coś takiego i jest to rzecz godna uwagi z muzycznego punktu widzenia, to sytuacja nagle zyskuje wymiar wręcz mistyczny. Potwierdzą to kolekcjonerzy niszowych wydań muzyki ambientowej, noise'owej, psychodelicznej. Miłośnicy zapomnianych, publikowanych tylko na kasetach perełek disco-polo. Oraz, najwyraźniej, fani pół-amatorskich, lokalnych, nieco przaśnych wizerunkowo kapel z kręgu (pop)rocka katolickiego.

Betania to znana z Biblii wieś leżąca przy zboczu Góry Oliwnej obok Jerozolimy, w której mieszkały Maria, Marta i Łazarz. Betania to również nazwa zespołu, który zupełnie przypadkowo odkryłem (jeśli można użyć takiego określenia) parę dni temu beznamiętnie przerzucając kanały w telewizorze u kolegi w domu. Eksperyment zawiódł mnie aż do telewizji TRWAM, z którą ani ideologicznie, ani estetycznie nie łączy mnie przecież nic. Ale gdy wybrzmiały pierwsze takty kawałka "To jest nasz pan" w programie "Muzyczne Drogowskazy", coś kazało mi pochylić się nad tym dziełkiem. Zdziwiło mnie, że typowo małomiasteczkowej (w złym znaczeniu) oprawie klipu i typowo naiwnym tekstom (od razu zastrzegam – chodzi mi o ich jakość literacką, a nie przekaz), jakich spodziewałbym się od tego rodzaju bandu towarzyszyła wyjątkowo i zaskakująco wysublimowana kompozycja. Obejrzałem wideo do końca i zapisałem nazwę zespołu, tytuł oraz podane przy okazji nazwisko autora tego religijnego w wymowie przeboju. Był nim niejaki Bogdan Marciniak – prawdopodobnie (choć nie mam żadnego dowodu) frontman i śpiewający gitarzysta Betanii. Cóż, z dużą radością zanotowałem, że chociaż Bogdan Marciniak ma jeszcze sporo pracy do wykonania na gruncie liryki, to niewątpliwie jest utalentowanym kompozytorem i wykazuje sporą odwagę w dekonstruowaniu klisz rządzących materiałem lwiej części grup współtworzących środowisko portretowane w audycji "Muzyczne Drogowskazy". I za to mu cześć i chwała.

Już w samym intro sięga Betania po patenty, którymi po prostu musiał mnie kupić. Brzmienie, z pomocą którego gitary, klawisze i sekcja rytmiczna wybijają repetycyjny, czarownie urwany temat, prowokuje bowiem do naturalnych skojarzeń ze stylistyką idyllicznego, akustycznego pop-rocka zespołu XTC z okresu między "English Settlement" a "Skylarking". Nie wiem, na ile to zasługa Marciniaka, ale ciekawie próbuje urozmaicać przebieg akordów basista, już na wstępie serwując znienacka inną nutę pod zagrany dwukrotnie ten sam akord – dla mnie to zawsze jedna z oznak aranżacyjnego mistrzostwa. Następuje zwrotka, która swoją elegancję w znacznej mierze zawdzięcza dokonaniom brytyjskiego sophisti-popu – tu moje myśli biegną w kierunku debiutu Johnny Hates Jazz (przebija coś z klimatu chociażby "Don't Say It's Love" w wersji przyśpieszonej). Na ile to świadome odwołania, ciężko mi powiedzieć, ale jeśli coś zapamiętałem ze studiów, to maksymę pana doktora na zajęciach z analizy dzieła filmowego, a mianowicie – nie sugerujmy się intencjami reżysera, próbujmy po prostu dostrzec to, co w obrazie. Jako muzyczny reżyser "To jest nasz pan", Marciniak ewidentnie dwoi się więc i troi, żeby ani przez chwilę nie było nudno. Najpierw kończy obieg zwrotki wstrzymując na parę sekund bit i uruchamia zgrabne arpeggio Rhodesa (ciekawe interwały między dwiema liniami to pewnie robota pianisty). Potem serwuje dość niecodzienną zmianę akordu pod słowem "on" (fraza "bo tak obiecał on"). Wprawdzie refren wypada trochę zachowawczo, ale tu właśnie objawia się zmysł Marciniaka do komunikacji z szerokim audytorium odbiorców. Jako sophisti-popowiec z krwi i kości, Marciniak doskonale wie, że po trudnej zwrotce musi nastąpić przystępny i bezpośredni chorus – inaczej w sophisti-popie nie będzie popu. Nie żebym szczególnie psioczył na refren "To jest nasz pan". W kategorii festiwalowego zaśpiewu to całkiem przytomna melodia, pod koniec dyskretnie urozmaicona rytmicznym wahnięciem wokalnego akcentu.

Druga zwrotka i drugi refren tylko pozornie kopiują swoje pierwowzory. Marciniak nie byłby chyba sobą, gdyby nie zakończył drugiej zwrotki melodią szybującą w górę, w ten sposób odróżniając ją od pierwszej. Zaś po drugim refrenie dzieją się jakieś cuda. Marciniak w wirtuozerski sposób buduje pomost do modulacji. Songwriterski rzemieślnik zwyczajnie (i ordynarnie) przeniósłby motyw o kilka dźwięków wzwyż i cieszył się z tanio wykreowanej dramaturgii. Marciniak znów sięga jednak po trick z podręcznika sophisti-popowców, tym razem zahaczając o rozdział pod tytułem "wczesne Papa Dance". I podobnie jak w "Wit Boy", misternie układa schodki prowadzące do refrenu w innej tonacji. Góruje jednak nad Papsami w jednym aspekcie – komplikacji rytmicznej, godnej klasyków rocka progresywnego. Konia z rzędem temu, kto od razu policzy podział rytmiczny w tym kuriozalnym łączniku. Mnie zajęło to parę przesłuchań i teraz już wiem (ale nie powiem – zachęcam do samodzielnego rozwikłania tej łamigłówki). Żeby tego było mało, na tle triumfalnego refrenu po modulacji bas gra kilka razy jeden i ten sam dźwięk, czyli prymę od akordu rozpoczynającego tenże refren. Na tym etapie kunszt harmonicznego opracowania odsyła do co pogodniejszych numerów Prefab Sprout, choć duch Andy'ego Partridge'a i Colina Mouldinga raz jeszcze powraca w outro – trzeba być wyjątkowo spiętym słuchaczem, żeby nie wychwycić w tym miejscu dość oczywistej analogii z "Senses Working Overtime".

Po powrocie do domu próbowałem dowiedzieć się o Betanii jak najwięcej. Google'owałem, google'owałem i... nic. Nie mam pojęcia, czy "To jest nasz pan" to nagranie tegoroczne, czy sprzed lat trzech, a może piętnastu. Nie wiem też nic o Bogdanie Marciniaku, który tym jednym utworem zgłosił akces do plejady najzdolniejszych polskich kompozytorów muzyki pop ostatniej dekady. Gdyby nie plik wideo, który gdzieś mi po drodze wyskoczył, to nie mógłbym nawet podzielić się z Wami omawianą wyżej piosenką. Ale od dzisiaj skromny hit Betanii jest już dostępny na YouTube i cieszę się, że mogę pomóc w głoszeniu dobrej nowiny.

(T-Mobile Music, 2012)