Gitarocentryzm albo inny kanon


W 2011 roku termin rockizm oznacza wszystko i nic. Pomieszanie z poplątaniem. Nie wróży to dobrze przejrzystości muzycznego dyskursu w przyszłości.

Dla tych, którzy z tym słowem spotykają się po raz pierwszy – krótkie wprowadzenie. Rockizm to powstałe około trzech dekad temu w Wielkiej Brytanii pojęcie oznaczające pierwotnie świadomie lub nieświadomie manifestowaną ideologię, której główne przesłanie brzmi: w obrębie muzyki rozrywkowej to rock jest stanem "normalnym", centrum, sytuacją docelową – a wszystkie inne gatunki i style (pop, hip-hop, elektronika, jazz i tak dalej) – zjawiskami pobocznymi, marginalnymi, których ewentualny udział w kulturze nie powinien przekraczać pewnych domyślnie ustawionych proporcji. W samym sednie było to odkrycie istotne i z jego kluczową myślą zgadzam się w stu procentach. Dla mnie największa wartość zdefiniowania rockismu jako problemu polegała na wytknięciu rockistom przyzwyczajeń i wyobrażeń w kwestii tego, jakie POWINNY być parametry samej muzyki: brzmienia gitarowe, format zespołu wywodzący się z klasycznego rozkładu bębny-bas-gitara-gitara(wokal), operowanie kategoriami "czad" i "ballada" i próba zaklasyfikowania/zbliżenia każdego utworu do jednej z nich (ewentualnie przemieszanie na zasadzie: balladowa zwrotka, czadowy refren). Niestety w ciągu kolejnych lat niezliczone dyskusje i artykuły (wśród anglojęzycznych dziennikarzy to jeden z tematów, na który od dawna reagują wymiotnie) pchnęły to zagadnienie na zupełnie inne tory. Krytycy opierający swoje wnioski o background socjologiczny próbowali poszerzać front zarzutów o sprawy pośrednio związane z muzyką jako taką, a bezpośrednio ze specyfiką odbioru i odbiorcy muzyki. 

Do pewnego stopnia to kupuję – na pewno zawsze wtedy, gdy chodzi o demaskowanie irracjonalnych uprzedzeń i zabobonów w rozmowie o muzyce. Więc podobnie jak anty-rockiści nie uważam, aby jakąkolwiek rolę w ocenie muzyki odgrywało wykrywanie "autentyzmu" (bądź braku autentyczności) wykonawcy. Niezależnie od tego, czy ten autentyzm miałby wynikać ze środków wyrazu (według rockistów autentyczne są "żywe" – czyli drewniane, a najlepiej strunowe – instrumenty, odwrotnie niż samplery, sequencery, gramofony czy nawet klawiatury pełniące funkcję elektronicznych kontrolerów), charakteru przekazu tekstowego (hołubienie narracyjności, stawianie najwyżej osobistego wyznania w pierwszej osobie), czy nie daj Boże subiektywnie rozumianej (głównie przez fanów) szczerości, objawiającej się w sposobie zachowania i życiu pozascenicznym wykonawcy. Ba, w ogóle nie myliłbym wykonawcy z artystą. I chętnie oddzieliłbym utwór muzyczny od jego autora i wykonawcy. Jasne, nie ma co przypisywać Britney Spears skomponowania i zaaranżowania większości jej hitów – za to są odpowiedzialni panowie producenci, a ona tylko śpiewa, nadaje piosenkom ekspresję, dodaje swój głos – ale to wcale nie oznacza, że piosenki napisane przez przysłowiową Adele są lepsze. Moim zdaniem przeważnie są gorsze – bo może i Adele jest lepszą kompozytorką od Spears, ale nie jest lepszą kompozytorką od panów producentów pracujących na sukces Spears (zależność, której ślepi rockiści nie są w stanie zgłębić). Stąd podkreślanie na każdym kroku, że dany kandydat na Idola (czy zwycięzcę innego programu telewizyjnego dla początkujących wokalistów) SAM PISZE SOBIE PIOSENKI mija się z celem, bo w 95% chciałoby się dodać: "może niech on lepiej sam nie pisze tych piosenek, bo wyjdą kiepskie – niech skorzysta z usług ludzi, którzy się na tym znają, to będzie lepszy efekt". 

Nie uważam też, że nagrywanie płyty na taśmę, na sprzęcie analogowym, bez równania, bez upiększeń i cyfrowej studyjnej obróbki to rejestracja materiału "tak, jak pan Bóg przykazał". To jest właśnie rockizm w czystej postaci – niczym nie uzasadnione przeświadczenie, że z jakiegoś powodu wiemy co "pan Bóg przykazał". Stąd już bardzo blisko do religijnego fundamentalizmu. O wiele ładniej jest powiedzieć "lubię brzmienie taśmy analogowej, więc tak nagrałem płytę". Niestety rockiści nie tylko "lubią", ale i "wiedzą" co będzie lepsze dla innych. I gardzą tymi, którzy nie przestrzegają podobnych reguł. Z kolei na gruncie wizerunkowym skrajny rockizm od zawsze kojarzył się z najbardziej tandetnymi przejawami rocka – przaśnym hard-rockiem, (niekontrolowanie) kiczowatym heavy-metalem, zatęchłym bluesem, impotentnym prog-rockiem – czyli wąsy, broda, spocone długie włosy, skóra, harley i "prawdziwi faceci" (w opozycji do "nieprawdziwych" śpiewających dance-pop czy new romantic). Zgoda, wychowując się w Polsce lat dziewięćdziesiątych mam prawo czuć obrzydzenie do takiego image'u, nadal mimowolnie tęskniąc za lekkością, zwiewnością i czarem otoczki popowej. I nie będę ukrywał – osobiście, prywatnie, zupełnie subiektywnie uważam, że dziś najbardziej cool jest być osobą nieobciążoną ciężarem rockowej spuścizny. Ja jeszcze należę do pokolenia, które o takim komforcie może pomarzyć – historia mojej edukacji muzycznej naznaczona jest ścisłym związkiem z historią rocka. Ale sądzę, że nie ma nic fajniejszego, niż spotkać osobę, która zna się na muzyce i najbardziej LUBI muzykę klawiszową, syntezatorową, bitową, samplowaną – a gitary owszem szanuje, ale to po prostu... nie jest jej działka! Cudo. Ta moja preferencja to też czkawka po obowiązującym u nas w kraju przez kilkadziesiąt lat terrorze rockizmu.

Z czasem rockizm stał się symbolem każdego rozumowania, w którym pewne upatrzone pozycje są z góry zajęte i nie do ruszenia. W tym sensie na gruncie polemiki muzycznej można być rockistą reggae, jazzowym, hip-hopowym... Wiele lat temu kolega ze studiów, hip-hopowiec rzekł do mnie: "nie znoszę szarpidrutów, mógłby ktoś puścić jakąś normalną muzykę czyli rap?". Ja mu na to: "rap to nie jest normalna muzyka – tylko zlepek loopów na bazie cudzych nagrań sprzed lat plus gadanie jakiegoś kolesia". Obaj byliśmy w tym momencie okropnymi rockistami – on hip-hopowym, ja piosenkowym/autorskim. Nie mam też nic przeciwko przenoszeniu kategorii rockizmu na ogólny plan rozważań o muzyce, kulturze, świecie. Wszyscy jesteśmy trochę rockistami – w literaturze, kinie, malarstwie, kulinariach – każdej dziedzinie, która zakłada wartościowanie i gust. Cóż, oddaliliśmy się już całe kilometry od jądra pojęcia rockizm, ale jak dotąd jestem ciągle za – bo popieram obalanie mitów w roli punktów odniesienia dla dyskursu. A jednak nie ze wszystkimi postulatami anty-rockizmu (popismu, poptimismu) się identyfikuję. I nie chodzi mi tylko o to, że ja ogólnie lubię rocka wtedy, gdy jest świetny. "Dobry rock nie jest zły". Regularnie słucham Led Zep, Stonesów, Cheap Trick, wracam do Gunsów, do QOTSA, ostatnio naszło mnie na Strokes. Mam sentyment do amerykańskiego college-rocka z lat dziewięćdziesiątych, wiele spośród moich ulubionych płyt sprzed lat to rzeczy stricte gitarowe, zakorzenione w linii punkowo-nowofalowo-hardcore'owej... Wreszcie: sam grałem kilka lat rocka w moim byłym zespole. I żałuję, że bieżący rock jest przeważnie tak mizerny, że zwykle ziewam w połowie kawałka. Ale po prostu na pewnym etapie krucjata anty-rockistowska zaczęła przypominać obsesyjne polowanie na każdego rodzaju przyzwyczajenia – nawet te, które w moim przekonaniu są logiczne i słuszne, bo wynikają z racjonalnych przesłanek, a nie absurdalnych presupozycji. A mianowicie zupełnie nie rozumiem powiązania rockizmu (we wszystkich wymienionych wyżej znaczeniach) z respektowaniem kategorii takich jak "album" i "kanon". 

Jeśli chodzi o "album", to ja zwyczajnie traktuję go jako długi format w fonografii – w odróżnieniu do formatu krótkiego, jakim jest singiel. Oba te formaty są w mojej opinii absolutnie dozwolone, mają swoje wady i zalety oraz swoje (biegunowo odległe) miejsca w życiu słuchacza. Jednocześnie darzę większym szacunkiem wykonawców, którzy są w stanie wydać cały album wypełniony znakomitymi piosenkami, a nie tylko singiel. Z prostej przyczyny – ilościowej. Nie chodzi wcale o przywiązanie do formatu, o epickość, o rytuał słuchania od deski do deski. Chodzi po prostu o... ilość dobrej muzyki ZA JEDNYM RAZEM. To jest właśnie dla mnie album. Nie demonizowałbym albumu jako formatu pozwalającego na taki czy inny sposób słuchania – nie interesują mnie te pseudo-socjologiczne rozważania Simona Reynoldsa. Chociaż przyparty do muru – owszem, zakładam, że słuchając uważnie, w domu, na słuchawkach, usłyszymy więcej, niż w klubie pod wpływem używek (które wbrew powszechnemu przekonaniu nie dostarczają żadnego "mistycznego" przeżycia, a tylko neutralizują działanie neokorteksu, ograniczając percepcję – ale to już poboczny wątek na inny artykuł). Ale nie w tym rzecz – po prostu wyżej stawiam wykonawcę, który nagrał trzy świetne albumy od tego, który nagrał trzy świetne piosenki. Tak samo, jak wyżej stawiamy piłkarza, który ma na koncie trzy świetne sezony od tego, który zagrał trzy świetne mecze. Jeśli to już rockizm, to na tej samej zasadzie można nazwać komunistą każdego w USA, kto wytyka wpadki Republikanom i zwolennikiem PiS każdego w Polsce, kto nie głosuje na PO. Innymi słowy to fanatyzm – próba zdeprecjonowania każdej cechy typowej dla miłośników rocka (a ci widzą świat przez pryzmat albumu), bez realnego rozpatrzenia, czy to cecha pozytywna czy negatywna. Nie widzę problemu z używaniem słowa "dzieło" w odniesieniu do sztuki – i tym dziełem może być zarówno "She Loves You", "Surrender", "1999", "1 Thing", jak i "Kind Of Blue", "London Calling", "Nevermind" czy "Untrue". Strach anty-rockistów przed albumem bierze się z ich strachu przed nabożnym stosunkiem do sztuki – a błąd, bo to tylko format wydawniczy.

Podobnie rzecz ma się z "kanonem". Osobiście nie widzę nic złego w istnieniu czegoś takiego jak "kanon", pod warunkiem, że odnosimy się do niego jak do "pomocy historycznej" w obrębie nakreślonych ram. Co jest złego w beatyfikacji płyty "Smile" Beach Boysów przez krąg słuchaczy ubóstwiających wyrafinowane harmonie, melodyczne zawijasy i eksperymenty aranżacyjno-fakturowe? Nic, skoro tenże krąg słuchaczy nie zna donioślejszych (czas powstania, pionierskość, jakość) przykładów realizacji tych postulatów. I dlatego ktokolwiek będzie próbował zagospodarować podobne poletko – to zostanie zestawiony z miarą "Smile". John Darnielle z zespołu Mountain Goats powiedział kiedyś w burzliwej dyskusji nad istotą "kanonu" w muzyce popularnej, że kanon jest bezwzględnie potrzebny jako referencja dla nowszych zdarzeń poddawanych analizie. Rockizm bywał miażdżony jako postawa przywiązania do pewnych świętości, do tradycji, do kanonu, który jest aksjomatem w każdej debacie, niezależnie od optyki i zastosowanych kryteriów. Ale tu diabeł tkwi w szczegółach. I o ile zdanie "Bob Dylan wielkim artystą jest i koniec, nie da się tego podważyć" pachnie na odległość rockizmem, to już zdanie "Bob Dylan WAŻNYM artystą jest i koniec, nie da się tego podważyć" – wygląda całkiem sensownie, bo ciężko zaprzeczyć ikoniczność Dylana nie tylko w uprawianej przez niego stylistyce, ale i generalnie w zachodnim świecie dwudziestowiecznym. Słuchając płyty "Come Away with ESG" z 1983 roku widzimy, że wyraźnie powstała pod wpływem albumu "Metal Box" Public Image Limited, wydanego cztery lata wcześniej. Co nie znaczy, że dla każdego, automatycznie, "Metal Box" musi być lepsze od "Come Away"! Ale kierunek inspiracji był jeden. I to jest właśnie kanon – muzyka (sztuka) ważna dla jakiegoś środowiska, która to środowisko jakoś konstytuuje. Nitsuh Abebe pisał w recenzji reedycji "Daydream Nation" – "to album, który uwielbiają wszyscy fani indie rocka – ale to oczywiste, skoro uwielbianie go niejako oznacza bycie fanem indie rocka". Otóż to. Dlatego udając, że nie ma (nie powinno być) kanonu – oszukujemy się. Kanon jako akademia, jako dorobek kultury pielęgnowany przez pokolenia i trampolina do dalszych poszukiwań – jest potrzebny i konieczny. W tej kwestii anty-rockiści jakby słyszeli, że gdzieś dzwoni, ale nie wiedzieli w którym kościele. Dochodzimy do paradoksu: większym rockistą jest ten, który głosi bezkrytyczne laudacje na cześć Sly'a Stone'a, Chic, Pet Shop Boys i Underworld, gotów na śmierć i życie bronić ich świętości, niż ten, który wprawdzie ma żadnych Bogów wśród muzyków i nie traktuje na serio "dzieł muzycznych", ale prywatnie słucha mało znanego, niszowego hard-rocka, punka i grunge'u, bo brzydzi się muzyką nie-gitarową. Tymczasem, drodzy anty-rockiści: problemem wcale nie jest INSTYTUCJA kanonu, a tylko jego dramatycznie gitarocentryczny KSZTAŁT. I o tym już w następnym odcinku, zapraszam.

---

W poprzednim odcinku rekonstruowałem dzieje pojęcia "rockizm" – przez trzy dekady słowo to zdążyło już obrosnąć w mnóstwo dodatkowych kontekstów, często zaledwie dalece spokrewnionych z samym sednem. Dziś spróbuję uwolnić esencję rockizmu ze sztucznych uwarunkowań społeczno-kulturowych.

Aby na dobre uzmysłowić sobie kwestię nieoczywistej zależności między rockizmem i tradycjonalizmem/konserwatyzmem muzycznych upodobań, warto przywołać zabawną wymianę maili sprzed ośmiu lat. Słynny amerykański krytyk Brent DiCrescenzo w recenzji płyty "Elephant" White Stripes na Pitchforku wystawił jej ocenę 6.9. Album był wówczas wychwalany pod niebiosa i 6.9 oznaczało notę stonowaną, wyważoną, w opozycji do szaleńczego hajpu. Pewien czytelnik (i przy okazji bloger) postanowił wytknąć autorowi jego zakamuflowany tradycjonalizm i spytał korespondencyjnie: "czy niektóre gatunki muzyki są martwe i każda próba ich reanimacji jest moralnie zła?". W swojej odpowiedzi DiCrescenzo wyjaśniał cierpliwie: "Led Zeppelin nie są moim zdaniem lepsi od White Stripes dlatego, że są STARSI, ale dlatego, że są jakieś sto razy bardziej utalentowani". Chwilę potem dodawał: "Robert Johnson nie jest lepszy od Jacka White'a dlatego, że jest martwy, stary i czarny – ale dlatego, że kiedy śpiewa 'Hellhound on my Trail', to CZUJĘ jego ból, a kiedy Jack White śpiewa 'Seven Nation Army', to mam tylko wrażenie, że się lansuje". I puentował: "ty oskarżasz krytyków o bycie tradycjonalistami – a ja ciebie o bycie neofitą, który chwali White Stripes tylko dlatego, że są nowi; to to samo". 

Otóż to. Należy rozróżnić uczciwe (przed sobą) ocenianie muzyki od kierowania się uprzedzeniami takimi jak epoka, kolor skóry, płeć, narodowość, język czy styl. Anty-rockiści regularnie szkalują słuchaczy o zachowawczych poglądach, którzy wyznają kult mitycznej przeszłości i głoszą hasła w rodzaju "już nigdy więcej nie będzie tak cudownie jak kiedyś". Nazywają ich mentalnie skostniałymi staruszkami, niezdolnymi do aktywnej percepcji nowych, świeżych, odkrywczych zjawisk w kulturze. W skrajnej formie (idealizowanie konserwatywnych, regresywnych stylów takich jak blues rock i przykładanie tej miary do każdego nowo napotkanego utworu muzycznego) to owszem studium zacofania i anachronizmu, ale zauważmy, że analogicznie komiczne jest ekscytowanie się w "owczym pędzie" nowymi zespołami, z których wiele zostanie (słusznie) zapomnianych już za miesiąc, kwartał czy rok. Pamiętam, jak dwa lata temu na spotkaniu redakcji magazynu "PULP" jeden z kolegów z uśmiechem rzucił: "słuchajcie, to ostatni moment, żeby hajpować Bombay Bicycle Club". Tkwi w tym zdaniu niepozorna głębia i mądrość: doskonale wiemy, że ta chwilowa zajawka brytyjskiej prasy wkrótce zupełnie zniknie z pola widzenia, więc jeśli chcemy być na bieżąco z zachodnimi trendami – to musimy się pośpieszyć. Gdyby Bombay Bicycle Club (podaję jako przykład, nie mam nic do samej formacji – prawdę mówiąc dawno temu słyszałem ich pół piosenki) mieli jakiekolwiek szanse na realny wkład w dzieje muzyki rozrywkowej, to moglibyśmy o nich napisać i za rok czy nawet dwa – i nadal miałoby to sens. 

A zatem odwieczny spór "ech, tam i wtedy" vs. "och, tu i teraz" jest jałowy, ponieważ obie postawy mijają się z celem, którym, jak rozumiem, jest po prostu weryfikacja artystycznej wartości materiału. Jasne, nie mam zamiaru apelować o niemożliwe – czyli recenzowanie muzyki bez kontekstu. I owszem, kontekst jest... może nie wszystkim, ale istotnym elementem układanki. Natomiast zbyt często go przeceniamy. Głównym powodem mojej wieloletniej, manifestowanej publicznie niechęci do nowych wydawnictw był ich spadający z roku na rok poziom, a nie irracjonalne uprzedzenie do nowego, wynikające z mitologizacji starego. Gdyby ktoś parę lat temu przewidział, że jakaś nowa płyta spodoba mi się tak bardzo, jak to było z "Causers of This" Toro Y Moi, to bym go chyba wyśmiał – tak głęboko zakorzeniony był we mnie pesymizm względem bieżących wydawnictw. I nadal jest, bo "Causers" to w moim przypadku "obserwacja odstająca", ale cuda się zdarzają – na punkcie tej akurat płyty mam bzika – z łatwością stawiam ją obok swoich all-time favourites i nie widzę przeszkód, by ją kanonizować. Zresztą "Causers" już jest częścią pewnego kanonu, ponieważ podobnie uważa szersza grupa słuchaczy, dziennikarzy, obserwatorów – małe środowisko, które w najbliższych latach będzie mimowolnie odnosić się do tej pozycji z nabożeństwem. W Polsce "Causers", które w doskonałej formie skodyfikowało pewne innowacyjne fuzje stylistyczne, już stanowi punkt odniesienia, jest referencją do oceny kolejnych albumów z pokrewnych szufladek i będzie najczęstszą odpowiedzą na pytania początkujących: "co to jest ten chillwave"? To właśnie kanon danego środowiska. Nazywanie takich rytuałów "rockizmem" to paradoks, bo nawet najżarliwsi anty-rockiści dzielą fascynację szeregiem artystów i albumów, co do których nie mają wątpliwości, nie sprzeczają się, nie podważają ich miejsca na piedestale. Ba, istnieje cały kanon anty-rockizmu – nagrania takie jak "Metal Box" Public Image Ltd, "There's a Riot Goin' On" Sly & the Family Stone, "Laughing Stock" Talk Talk, "DI Go Pop" Disco Inferno, "Lexicon of Love" ABC, "Maxinquaye" Tricky'ego, coś Prince'a, coś Luomo, coś Scritti Politti, z ostatnich rzeczy "Third" Portishead... Dla anty-rockistów to pieczołowicie pielęgnowane świętości, więc negując sens świętości – przeczą sami sobie. Esencji rockizmu trzeba szukać gdzie indziej.

A jak ja na własny użytek zdefiniowałbym rockizm? Cóż, to kategoria z serii "I know it when I see it". Oto garść pozornie niepowiązanych ze sobą sytuacji, które tak klasyfikuję. Historyczne stawianie punka ponad disco – głównie argumentowane tym, że "disco było banalną rozrywką z tekstami o niczym". Pamiętam, jak w wywiadzie dla "Tylko Rocka" przy promocji świetnego skądinąd albumu "A Thousand Leaves" Sonic Youth (rok 1998) lider grupy Thurston Moore wspominał jej początki jakoś tak: "to były piękne czasy – nagle punk zaczął miażdżyć całe to disco". Ten punkt widzenia niestety podziela do dziś zdecydowana większość sceny "alternatywnej". Nieważne, że disco bywało czasem równie prymitywne, a czasem równie – lub nawet bardziej – ambitne i nowatorskie muzycznie, co punk. I nieważne, że zdarzali się wykonawcy disco zaangażowani społecznie w przekazie lirycznym. Dalej, określanie popu mianem "plastikowy" w funkcji pejoratywnej – i w opozycji do "organicznego" (autentycznego) rocka. Mówienie z pełną powagą, że żaden artysta pop nie ma szans przejść do historii. Tłumaczenie, że na jakimś elektronicznym albumie SĄ PRAWDZIWE PIOSENKI i pojawia się CZŁOWIEK. Zadawanie pytań o inteligentny pop i hip-hop, jakby rzadko były inteligentne i jakby to że są inteligentne automatycznie podwyższało ich jakość. W domyśle – TAK INTELIGENTNE, jak rock – chociaż doskonale wiemy, że wielu gigantów rocka to osoby o dość ograniczonym intelekcie. "To coś więcej, niż tylko dyskoteka" jako miernik wartości. Podejrzliwość wobec każdego "umcy umcy umcy", jakie dobiega ze słuchawek czy głośników – mimo, że akurat ktoś (na przykład ja) może słuchać Marca Leclaira, który choć operuje bezpośrednim bitem 4/4, to z "dresiarskim dance'em" ma tyle wspólnego, co malarz pokojowy z Picassem. Elektronika, pop, hip-hop, disco – są dopuszczalne tylko wtedy, gdy stały się już "rockist approved". Michael Jackson jest okej, Madonna jest okej, Kylie Minogue jest okej. Mrugamy okiem, ironizujemy, bawimy się kiczem. Jest przyzwolenie społeczne. Ale na Janet Jackson, Britney i Jessicę Simpson rockiści już zwykle kręcą nosem. Reagują z obrzydzeniem. I nie chodzi tu o konkretne melodie czy brzmienia. Chodzi o to, że przecież "nie wypada". Z góry wiadomo, co i jak.

Mam też kilka prywatnych anegdot... Kiedyś na jakiejś domówce poleciało "True" Spandau Ballet i spontanicznie wyznałem, że to jedna z moim zdaniem najwybitniejszych piosenek w dziejach. Spotkałem się z autentycznym zdziwieniem paru osób, pomieszanym z odrobiną szyderstwa i rozczarowania – jak to możliwe, że taki meloman, pasjonat, recenzent, bla bla bla – z takim namaszczeniem mówi o takim tandentym przeboju dla mas. Oczywiście te kręcące głową z niedowierzaniem osoby do dziś pewnie nie mają pojęcia co się kompozycyjnie dzieje w "True", ponieważ analiza kompozycji nie jest przedmiotem ich zainteresowań. Analogiczna sytuacja, gdy muszę na imprezie tłumaczyć znajomym, że "Gypsy Woman" to konstrukcja misterna, nieszablonowa, z półtonowymi przesunięciami akordów, z kosmicznymi nutami basu (serio, sprawdźcie to na słuchawkach co gra bas – miazga); rzecz iście wykwintna. Na nic się to jednak zdaje – dla rockistów to zaledwie upośledzone "larari, larurau, larari, larurau" – gdzie tam jakiejś Crystal Waters do prawdziwej, godnej zaufania muzyki (czyli rocka). Pfff. Kwintesencją i kulminacją tych smutnych doświadczeń jest odwieczny jęk zawodu i pogardy, kiedy mówię w towarzystwie rockistów cokolwiek pozytywnego o Britney, o Paris Hilton, o "Małej Chince", o "Asereje", nawet o Kate Ryan. No jak, no gdzie, skoro syf, wstyd i bezdyskusyjna degrengolada. Wyjątkowo żenuje mnie ten odruch obrzydzenia na powyższe nazwy – zawsze trzeba koniecznie zaznaczyć, że rozchodzi się o uwielbienie MUZYKI, a nie firmujących ją twarzy. Ale żeby nie było, że patrzę z pozycji uświadomionego od zawsze (więcej na ten temat poniżej), to chętnie zdissuję też samego siebie. Dawno temu na lekcji języka obcego nauczyciel prosił nas o podanie ulubionych płyt. Ja wymieniłem "Ok Computer", a w pamięci utkwiły mi dwie odpowiedzi – koleżanki, która wymieniła "CrazySexyCool" oraz klasowego zgrywusa, który podał "The Slim Shady LP". Wtedy czułem względem nich rodzaj dziwnej litości, patrzyłem z satysfakcją, wyższością. "Co oni wiedzą o prawdziwej muzyce", myślałem. Dziś dopiero widzę, że to oni byli cool, a ja marnym rockistą. Chociaż nadal uważam, że Radiohead są lepsi niż TLC i Eminem. Ale w tym ociężałym, martyrologicznym, smętnym kraju, w roku 1999 publicznie chwalić znakomite krążki z kręgu r&b i rapu – to niesamowicie cool.

Wracając więc do myśli kończącej część pierwszą artykułu: nie sposób słuchania rodzi rockizm, ale to CZEGO słuchamy. Prawdziwy rockizm to zakodowany w nas gitarocentryzm. Jeden z czołowych ideologów anty-rockizmu Paul Morley mówiąc o genezie ruchu wspominał, że w szkole tacy jak on musieli znosić docinki kolegów słuchających Led Zeppelin i Emerson, Lake & Palmer – chociaż woleli Bowiego i T.Rex. A nieco później toczyli zażarte dyskusje z fanami Rush i Yes, przekonując ich, że Wire i Richard Hell są lepsi. Przyznam szczerze, że w tym miejscu gubię trop. Chętnie spytałbym Morleya co też on najlepszego wygaduje, skoro jako szlachetniejszy ideowo zamiennik zespołów gitarowych proponuje... zespoły gitarowe. W takich momentach zaczynam się zastanawiać, czy ten cały anty-rockizm nie jest leczeniem młodzieńczych traum przez kilku Brytyjczyków skrzywdzonych za młodu w szkolnej ławce. Okazuje się, że decydujący jest kontekst – kto słuchał prog-rocka i classic-rocka, a kto wolał nową falę i punk. Coś jakby konflikt między koturnowością i anty-koturnowością, chociaż ta analogia kuleje, bo przecież Bowie i Bolan chodzili w butach na koturnach... Ja tych dylematów nie miałem – urodziłem się już po nadejściu nowej fali i "rock" to dla mnie po prostu "rock", niezależnie od odcienia. A zatem odtrutki na rockizm lat siedemdziesiątych szukałbym raczej w brytyjskim zjawisku zwanym potocznie "new pop", w disco, w funku i r&b, w narodzinach house'u, techno czy hip-hopu. Ogólnie u wykonawców, którzy tworzyli "z pominięciem drugiej linii", przerzucając piłkę nad całym dogmatem rocka – inaczej rozumiejąc funkcję sekcji rytmicznej, omijając wyeksploatowane mielizny riffu, nie sugerując się zbytnio motoryką i wokalną ekspresją rockową. W ubiegłych latach REALNĄ alternatywą dla rockizmu było dla mnie słuchanie The Bird and the Bee (duet producent-wokalistka adaptujący musicalową wrażliwość sprzed rokendrolowej rewolucji do standardów wysmakowanego synth-popu), Nellie McKay (cudowne dziecko nazwane gdzieś skrzyżowaniem Doris Day i Eminema, bezczelnie ignorujące spuściznę rocka) czy Junior Boys (futurystyczne, studyjne, klawiszowe r&b w bardzo białasowskiej oprawie). Natomiast puszczając rzekomo sztandarowe nagrania anty-rockizmu z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – czyli po prostu nową falę – często słyszę prawie to samo, z czym anty-rockiści wojowali. GITARY I BĘBNY. Nowa fala to nic innego jak zwarty, rześki, konkretny rokendrol – czasem wręcz z solówkami. Morley nawet nie wie, jak bardzo był (nadal jest?) niewolnikiem formatu rockowego.

Zresztą wielokrotnie zastanawiałem się nad fenomenem tej obowiązującej w mainstreamie zachodniego świata formuły rockowego kwartetu – bębny, bas, gitara, gitara. Gdyby odrzucić przyzwyczajenia, to ani obecność zestawu perkusyjnego zbudowanego wokół nieśmiertelnego duetu stopa-werbel, ani osobnej, wyodrębnionej przestrzeni dla tonów niskich nie jest czymś absolutnie zdeterminowanym i nieodzownym – przez setki lat muzyka europejskich salonów, muzyka plebsu, muzyka plemienna – wszystkie radziły sobie świetnie bez rockowej sekcji. Gitara to z kolei symbol wizualny, ikona – kształtem prowokująca do tanich skojarzeń z męską seksualnością. Wielu kobietom na widok faceta stojącego na scenie z gitarą miękną nogi. Przyznaję, że dla mnie też kobieta momentalnie staje się atrakcyjniejsza, jeśli wejdzie na scenę – to prawdopodobnie podświadomy mechanizm psychologiczny. Ale gitara to PRZEDMIOT, obiekt kultu, co dziwi, bo przecież wątpię, żeby na przykład raperzy w życiu codziennym cieszyli się mniejszym powodzeniem albo byli mniej męscy od gitarzystów. Albumy przygotowane w oparciu o magiczną formułę rockowego kwartetu (czasami z drobnymi modyfikacjami, ale chodzi mi o fundament) znacznie dominują we wszelkich uniwersalnych (teoretycznie ponadgatunkowych) zestawieniach podsumowujących historię muzyki rozrywkowej. Gdy zajrzymy na strony zliczające setki rankingów (Metacritics, Acclaimedmusic i inne), to zauważymy, że ilościowo rock zostawia resztę stylów daleko w tyle. Nic dziwnego, skoro wszystkie zestawienia Pitchforka, najbardziej opiniotwórczego serwisu recenzenckiego, na którym i ja się wychowałem – są statystycznie wybitnie rockistowskie. Z roku na rok coraz mniej – zwłaszcza od kiedy naczelnym został Scott Plagenhoef, mający ambicje zrównoważyć proporcje i wyjść poza środowisko indie – ale nadal większość autorów traktuje tam (indie)rock jako centrum i czasem dorzuca propozycje nie-gitarowe, dla UROZMAICENIA. Podobnie wygląda to przy okazji ankiety Pazz & Jop – biblii amerykańskiego rockizmu, zarządzanej przez czołowego rockistę Roberta Christgaua. To samo w brytyjskich pismach "NME" i Q". Ktoś powie – ależ są źródła niszowe, prezentujące zupełnie odmienne spojrzenie. Jest elektroniczny kanon Resident Advisora, jest hip-hopowy kanon "The Source", awangardowy w "The Wire". Tak, ale właśnie o tym mówię. NISZOWE źródła. Z jakiegoś powodu żaden z tych mikro-kanonów nie aspiruje do bycia syntezą dziejów muzyki rozrywkowej – nisze rozumieją i akceptują fakt bycia tylko niszą. Inaczej rockowcy, którym z jakiegoś powodu wydaje się, że są pępkiem wszechświata. 

Piero Scaruffi – skądinąd genialny myśliciel i jeden z ostatnich ludzi renesansu tej ziemi – zbudował na rockistowskich koncepcjach całą historię muzyki rozrywkowej, którą następnie spisał i opublikował w formie książki. Ale Scaruffi miał przynajmniej solidny argument na poparcie swojej teorii – argument, który kupuję chyba najbardziej z całej gamy rockistowskich uzasadnień. A mianowicie według Scaruffiego u swojego zarania rock był zdarzeniem kulturowym o właściwościach sejsmicznych. Sam fakt występu zespołu rockowego w latach sześćdziesiątych miał w sobie coś rewolucyjnego. Później to się rozmyło i straciło intensywność, ale ilekroć ktoś nawiązuje do mitycznej rebelii "dnia pierwszego", to w oczach Scaruffiego zasługuje na poklask. Nie jestem historykiem kultury, ale jeśli tak w istocie było (sympatycy muzyki tanecznej czy hip-hopu pewnie by polemizowali), to super – tyle, że dla mnie od kontrkulturowości ważniejsze są aspekty czysto artystyczne. Dlatego Scaruffi chwali Public Enemy, bo przypominają mu MC5, a ja z kolei podziwiam hip-hop za wywrócenie do góry nogami wspomnianego wyżej formatu rockowego i mówienie WŁASNYM JĘZYKIEM: oto mamy bit zbudowany z zapętlonych breaków i na tym bicie płynie MC. To odkrycie zupełnie bezprecedensowego sposobu narracji jest dla mnie równie istotne, co przysłowiowe wynalezienie rokendrola przez Chucka Berry'ego. Podobnie powstanie innych odrębnych narracji – muzyki tanecznej, ambientu czy improwizacji. W teorii każda z nich powinna być równie uprawniona. Statystycznie dramatu nie ma – rocznie ukazuje się mnóstwo wydawnictw nie-rockowych. A jednak tylko rock i pop przebiły się do mainstreamowych mediów. I rock traktowany jest jako coś "na serio", a pop jak "żarty, ewentualnie umilające czas". Rockiści próbują się tłumaczyć, że style takie jak disco, funk czy pop nie były nigdy zorientowane pod kątem albumu, a ich dorobek rozegrał się (nadal rozgrywa?) w singlach. Świetnie – co za problem, żeby te single kanonizować tak samo, jak tuziny rockowych albumów? Zresztą nie żartujmy – życzyłbym wielu przereklamowanym, nudziarskim, a dawno kanonizowanym kapelom gitarowym tak równych, pozbawionych wypełniaczy longplayów, jakie mieli Chic, Earth Wind & Fire czy ABBA.

Kończąc te chaotyczne, fragmentaryczne, pourywane rozważania (nie mogą być inne – trudno uchwycić w spójnej, przejrzystej interpretacji tak płynne i wymykające się z rąk zagadnienia), chcę podkreślić dwie kwestie. Po pierwsze, moim celem nie jest deprecjonowanie niczyich gustów. Nie uważam też, aby rock był ZŁY z zasady. Chcę tylko zwrócić uwagę, że rockizm to choroba, której często nie diagnozujemy, a tymczasem ona rozwija się w najlepsze i steruje naszymi wyborami. Nie ma w tym nic złego, dopóki nie próbujemy narzucić swojej wizji świata innym. Sporo mówi się o tolerancji na różnych polach życia społecznego. W dziedzinie muzyki irracjonalnych uprzedzeń, które owocują nieraz protekcjonalnym tonem w dyskusji – jest mnóstwo. Ale rockizm wydaje się być tym najwyraźniejszym, statystycznie najczęstszym wśród ludzi zajmujących się muzyką "na serio". Proponuję szybki test. Drogi czytelniku – pomyśl o swoich ulubionych dwudziestu płytach. Albo o dwudziestu płytach, które uważasz za najważniejsze w historii muzyki rozrywkowej. A potem sprawdź w ilu z nich gitary są kluczowym środkiem wyrazu, szkieletem, rdzeniem. Licząc wynik, bądź fair. Jeśli wskażesz nagrania New Order – pomyśl o innym, podobnym wykonawcy, który mógłby znaleźć się na ich miejscu. Mogłeś ich przecież wskazać, ponieważ wiesz, skąd się wywodzą. Jeśli wskażesz Depeche Mode – też pomyśl o innym, podobnym wykonawcy. Mogłeś ich przecież wskazać z powodu charyzmatycznego frontmana, który w swoim przelocie jest bardziej rockowy, niż niejeden wokalista w zespole stricte rockowym. 

Po drugie – przyznaję bez bicia – ja też wychowałem się na rocku i popie. I przez bardzo długi czas podświadomie postrzegałem rock i pop jako "muzykę rozrywkową", a gatunki elektroniczne, hip-hopowe, ambientowe i jazz – tylko jako ciekawe uzupełnienia. Szczęśliwie na pewnym etapie (około pięciu, sześciu, może siedmiu lat temu) zorientowałem się, że skoro w muzyce najważniejszy jest dla mnie specyficzny układ harmonii, melodii i rytmu, to przedkładanie rocka i popu nad inne formy życia w muzyce wynika jedynie z przyzwyczajeń. Niestety, te przyzwyczajenia mogę kontrolować i zmieniać tylko w pewnym zakresie. Nic nie poradzę, że moja wieloletnia tradycja to "Rock Encyklopedia" Wiesława Weissa, radiowa Trójka i Pitchfork. Czasem fantazjuję o serwisie, który miałby status równie opiniotwórczego, co Pitchfork, ale wyrastałby z korzeni w równym stopniu popowych, rockowych, elektronicznych/ambientowych, hip-hopowych, jazzowych. Reedycja "Faith" George'a Michaela dostałaby tam etykietkę "Best New Reissue". A "The Singles Collection" Britney otrzymałoby notę 10.0. Niby dlaczego na AMG mogło dostać 5 gwiazdek, a na Pitchforku nie? AMG często honoruje pięcioma gwiazdkami wydawnictwa kluczowe dla stylistycznych nisz. Ale czy Britney to nisza? Nie, to ikona popkultury. W nowościach królowaliby Jensen Sportag z 9.0 dla EP-ki "Pure Wet". W rankingach 100 najlepszych płyt dekady byłoby po 20 płyt rockowych, popowych, elektronicznych/ambientowych, hip-hopowych i jazzowych. Pomarzyć dobra rzecz.

Gdybym wychował się na takim, innym Pitchforku, na innym kanonie – to może dziś miałbym lepszy gust – to znaczy w większym stopniu zależny od tkanki kompozycyjnej, a w mniejszym od środków wyrazu. Mniej spaczony gitarową optyką. Może wówczas Guide to Pop –  czyli spis 150 esencjonalnych wykonawców z kręgu muzyki rozrywkowej, jaki opublikowaliśmy półtora roku temu w serwisie Porcys – byłby mniej gitarocentryczny? Szkoda, że nie mógł być inny, bo w jego układaniu uczestniczyli ludzie ostro skażeni rockistowską perspektywą – w tym i ja. To dlatego mimo wszystko cieszę się z oceny 10.0 dla "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" Kanyego na Pitchforku – chociaż się z tą oceną wcale nie zgadzam. Chodzi o przyszłe pokolenia. Ktoś powie, że Pitchfork czy inne wpływowe magazyny i serwisy to tylko grupa recenzentów, którzy mają prawo pisać, o czym chcą i co chcą. Jasne, ale ich działalność, mimo widocznych zmian na lepsze, wciąż utrwala rockizm i gitarocentryzm w świadomości tysięcy, milionów słuchaczy z całego świata. Wiem, wiem, pojawia się coraz powszechniejsze zainteresowanie różnymi rzeczami z innych, nie-rockowych półek i ta tendencja z każdym rokiem wzrasta – ale odnoszę wrażenie, że to nadal tylko zasłona dymna. Podsumowania roczne i dekady mówią same za siebie. W ubiegłym roku na Off Festivalu – skierowanym przecież do otwartego, poszukującego odbiorcy – przygnębił mnie widok pustego namiotu, w którym około północy didżejował Joker – nadzieja drugiej fali dubstepu. W tym czasie tłumy fanów szalały na występach rockowych. Tak, rock jest ogromnym centrum, pozostałe style to małe satelity. Nastoletni czytelnicy, odbiorcy popkultury, uznają to za stan normalny i potem sami, gdy zakładają zespół, to raczej na bazie sekcji rytmicznej i gitar. A kiedy piszą o muzyce – to raczej widzą rock w centrum i wokół niego małe satelity. To taki samonapędzający się mechanizm. Jaka będzie puenta? Cóż, lekarstwo na ten stan jest tylko jedno. Przypomina się słynna maksyma – chcesz zmieniać świat, to zacznij od siebie.
(T-Mobile Music, 2011)