Każdy ma swoje indie

 

Z indie rocka sie wyrasta – a on sam w tym pomaga.

Dziś chciałbym się krótko odnieść do regularnych zarzutów pod adresem moim i wielu moich kolegów ze środowiska, które ochrzciłem już w jednym z poprzednich odcinków "około-PULP-owym". Chodzi mi o przewijające się jak mantra od paru dobrych lat zarzuty zdrady ideałów indie rocka. Chcę na wstępie uściślić, że niniejszy artykuł nie jest absolutnie wypowiedzią o charakterze pasywno-agresywnym. Nikogo nie atakuję, do nikogo nie mam pretensji – ba, doskonale rozumiem wątpliwości wielu czytelników i dlatego chcę je raz na zawsze rozwiać. Podkreślam swoje dobre intencje, bo nie widzimy się w tej chwili, a suchy tekst można interpretować różnie i jeszcze ktoś pomyśli, że ja tu o coś walczę, próbuję coś udowodnić czy kogoś do czegoś przekonać. Nic z tych rzeczy.

Zacznijmy może od stwierdzenia niby oczywistego, ale jednak często umykającego w podobnych dyskusjach. A mianowicie: każdy ma swoje indie. Nawet pan Jarosław Kret:

Chodzi o to, że każdy niejako "przystąpił" do indie rocka (mam na myśli odmianę amerykańską, college-popową) z innych, własnych, osobistych powodów. Ja akurat reprezentuję w odbiorze muzyki szkołę hołubiącą songwriting. A ponieważ wiem, że słowo to bywa niezrozumiane, rozumiane opacznie i mylnie – a nawet lekceważone i wyśmiewane – to sprecyzuję: chodzi o motywiczność. W swojej wieloletniej żegludze po rozległych wodach classic rocka, nowej fali, trip-hopu, drum'n'bassu, jazzu, ambientu, muzyki poważnej – ale także właśnie indie rocka – zwracałem po prostu uwagę na to, CO JEST GRANE. Mnie interesują konkretne tematy, które artyści wymyślają, a potem grają na gitarach, klawiszach, basie, bębnach i innych instrumentach i które śpiewają – oraz jak to się ma do siebie nawzajem. Zresztą, nie ma co się powtarzać – mówiłem o tym setki razy, że to jest dla mnie definicja muzycznej treści i to jest element, na który w pierwszej kolejności zwracam uwagę przy wartościowaniu muzyki (są też inne elementy, ale po nie sięgam w dalszej kolejności – jeżeli motywiczność mnie skusi). Gdy w latach 2000-2002 poznawałem kanon indie rocka, w muzyce tej ujęła mnie niezwykła skuteczność ograniczonych środków wyrazu. Gdybym miał wytłumaczyć komuś z backgroundem jazzowo-funkowym czysto kompozycyjny fenomen indie rocka – muzyki przecież zwykle mało skomplikowanej harmonicznie i rytmicznie – to zagrałbym kartą kondensacji treściowej. Umiejętność wyciśnięcia sedna motywicznego z nierzadko bardzo prostych konstrukcyjnie riffów i melodii – ale w jakiś sposób dziwnie szlachetnych, niecodziennie wyrazistych, urokliwie funkcjonujących pod prąd obowiązującym (zwłaszcza w mainstreamie) zasadom i przede wszystkim cholernie chwytliwych – to domena najlepszych nagrań stylu, który zwykło nazywać się amerykańskim indie rockiem (mówię przykładowo o Dinosaur Jr., Pixies, Pavement, Wrens czy Modest Mouse). Przypomina się słynny komentarz Ryana Schreibera (założyciela i prezesa honorowego serwisu Pitchfork) do płyty "There's Nothing Wrong With Love" Built to Spill, w którym opiewa niesamowity dar Douga Martscha do układania akordów w sposób tak rasowy i unikatowy, a jednocześnie tak bezpośredni i prosty, że... aż zastanawiamy się dlaczego nie wpadliśmy na to pierwsi. Odpowiedź brzmi: dlatego, że nie jesteśmy Dougiem Martschem. Za to go kochamy i za to właśnie ja kocham indie rocka Zaraz, jak to – odezwą się puryści. Przecież ważna jest ta niesamowita fuzja pierwiastków hardcore'owych z tendencjami pop-rockowymi i dream-popowymi, a nawet folkowymi i awangardowymi. Zaraz – wykrzykną kolejni. Przecież kluczowa jest kwestia charyzmatycznych frontmanów, pół-bogów, herosów, którzy dla fanów pełnią rolę mesjaszy – faktycznie, J Mascis, Frank Black czy Isaac Brock to postaci, które cechuje szczególny magnetyzm. Zaraz – oburzą się jeszcze następni – a co z olewczym, "slackerskim" duchem tej muzyki albo z tą zdolnością wykrzyczenia swoich frustracji tak, by wzruszać słuchacza? Racja, racja, racja. To wszystko fantastyczne – i świetnie się o tym opowiada początkującym w temacie. Ale nie zwróciłbym w ogóle uwagi na te aspekty, gdyby nie... kawałki.

Przyszedłem tu słuchać muzyki! Motywiczność jest najważniejsza. Na mantrę odpowiadam mantrą.

A zatem pierwsza, podstawowa przyczyna odwrócenia się do bieżącego indie rocka plecami jest dość prozaiczna. Pisałem już o tym wielokrotnie przy okazji różnych rekapitulacji ubiegłej dekady – że moim zdaniem w latach dwutysięcznych (zwłaszcza w ich drugiej połowie – symbolicznym początkiem tej ery była kanonizacja Arcade Fire i ich debiutu "Funeral") indie-rock pogrążył się w bolesnym kryzysie i artystycznej niemocy, dryfując w kierunku, który nie ma praktycznie nic wspólnego z cnotami wspomnianymi przeze mnie w poprzednim akapicie. Mógłbym rozkładać to na czynniki pierwsze i dowodzić że: za dużo irytującej egzaltacji ekspresyjnej wziętej z Jeffa Manguma, że za dużo prostackiej kompozycyjnie hymniczności wziętej od Springsteena i że za dużo smętów, które w istocie może ułożyć dowolny słuchacz tej muzyki – a nikt i tak nie zauważyłby różnicy. Ale zamiast analizować szczegóły, powiem wprost – kiedy słuchałem Walkmen, Concretes, Wolf Parade, (późniejszego) Deerhoof, Art Brut, Hold Steady, Clap Your Hands Say Yeah, Love Is All, The Boy Least Likely To, Thermals, Sunset Rubdown, Band of Horses, Tapes N Tapes, National, Mae Shi, Titus Andronicus, Times New Viking, Girls, Pains of Being Pure at Heart, (późnych) Yeah Yeah Yeahs, Antlers, Cymbals Eat Guitars i wielu innych pupilków anglosaskiej indie-blogo-serwiso-sfery, kreowanych zgodnie na liderów aktualnego indie, to dosłownie zdychałem z nudów. I nie miałem cienia wątpliwości, że ci wykonawcy nie dorastają do pięt swoim – w teorii – wielkim prekursorom z lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Pod żadnym względem – zwłaszcza materiałowym, ale też w sensie siły osobowości, prezentowanych idei, generowanego klimatu, brzmienia, a chyba nawet tekstów (w które rzadko się zagłębiam, ale zdaje się, że za wyjątkiem paru odosobnionych przypadków i tak nic nie tracę). Ten wysyp przeciętnych kapel spod znaku rocka niezależnego zniechęcił mnie do szperania w zbliżonych rejonach stylistycznych i – niestety – na dobre obrzydził mi w ogóle kategorię "słuchania indie". Zwróciłem się więc ku muzyce ogólnie ujmując klawiszowo-popowej i r&b-funkowo-soulowej – jak okazało się, słusznie. W krótkim czasie zorientowałem się bowiem, że o wiele lepsze kawałki od wyżej wymienionych mieli w latach 2004-2010 tacy wykonawcy jak Junior Boys, Lisa Shaw, Changes, Sally Shapiro, Tigercity, Cassie, Bird and the Bee, Max Tundra, Dam-Funk, Baxter, Body Language, Sa-Ra, Washed Out, Whitest Boy Alive, Toro Y Moi, Diogenes Club, Meg, Panda People, Foreign Exchange, czy Jose James. Po prostu – krótka piłka, bez dorabiania żadnej ideologii społeczno-kulturowej. Lepsze kawałki. Fajniejsze melodie. Ciekawiej zharmonizowane. Bardziej mi się podobają. Znacznie bardziej. Właściwie bez porównania. Więc po co mi indie?

Druga przyczyna wiąże się ze znaną maksymą przypisywaną Heraklitowi – "wszystko płynie". Parę dni temu po sugestii Pawła Sajewicza (redaktora serwisu Screenagers – przy okazji pozdrawiam) znalazłem tekst, w którym pierwszy raz użyłem słowa "niezal". O ile dobrze wyszukałem, było to w sierpniu 2002. Dziś jest czerwiec 2011. Ludzie, którzy wtedy "zakładali środowisko polskiego indie" ("szmacianeczkę się kopało i klubik się zakładało, a okupant pędził...", cytując Wojciecha Manna), zaczynali dopiero studia, a dziś – szykują się do zakładania rodzin. Minęło aż dziewięć lat i przez ten czas wszyscy bardzo się zmieniliśmy pod różnymi względami, bo życie to droga – ciągła ewolucja, szukanie, próbowanie – również na polu muzycznym, jeśli ktoś się tym pasjonuje. Dla mnie osobiście kategoria "niezal", którą w Polsce wspólnie wykreowaliśmy – nie była nigdy żadną docelową przystanią, miejscem gdzie chciałbym zgnuśnieć – tylko (fascynującym, fakt) etapem przejściowym, który zyskał u nas pewną doniosłość niszowo-kulturową z powodów lokalnej potrzeby chwili. Ja jestem prywatnie większym fanem hip-hopu i sophisti-popu (więcej słucham tej muzyki i czytam o niej) niż amerykańskiego indie spod znaku Built to Spill – ale kiedy zaczynaliśmy gloryfikować kapele typu Built to Spill, to robiliśmy to mniej więcej pierwsi w tym kraju – dlatego miało to jakieśtam znaczenie, wychowało pokaźne grono słuchaczy i w efekcie na zawsze skojarzyło Porcys z kategorią "indie". Tymczasem akurat w moim przypadku (mówię za siebie, bo znam autorów Porcys, którzy mają odwrotnie – i takie ich prawo i bardzo to szanuję – również pozdrawiam) zawsze chodziło tylko i wyłącznie o zachwyt nad MUZYKĄ, a nie żadnym "etosem indie". No dobra, przez chwilę nosiło się koszule "na Malkmusa" – ale nie byłoby takich fanowskich gestów bez umiłowania konkretnych kawałków. Tyle, że świetnych piosenek jest na świecie mnóstwo, a indie rock kojarzy mi się raczej z etapem dorastania – to muzyka świetnie balansująca burzę hormonów późnej nastoletniości i pierwszych lat studenckich (w końcu "college rock"). I zgoda – Superchunk czy Sebadoh mieli świetne numery, ale... Gang Starr też mieli świetne numery, Tears For Fears też mieli świetne numery, Donna Summer też miała świetne numery i oto... okazuje się (o czym wspominałem już w tym cyklu), że Zdzisława Sośnicka TEŻ miała świetne numery. Wspaniale! Nie interesuje mnie kontekst – że to jest kontrkultura, a tamto "koncert życzeń". Bo nie istnieje reguła, że wielkie rzeczy rodzą się w podziemiu. Rodzą się tylko tam, gdzie są utalentowani i kreatywni twórcy – i wcale underground nie ma na nich monopolu. A o muzyce piszą żywi ludzie, którzy zmieniają się z dnia na dzień. I nikt z nich (zwłaszcza, jeśli ma już bliżej do trzydziestki, niż dwudziestki) nie ma zamiaru umierać za żadne ideały "niezal" – to wręcz groteskowe.

Ale będzie i happy end. Otóż płyty mają do siebie to, że nie znikają z półki nawet, jeśli rzadko się po nie sięga. I kiedy raz na wiele miesięcy, a czasem lat, przyjdzie odpowiednia chwila, przyjdzie pora na wspominki i ochota na melancholijne przywoływanie przeszłości, to można je zdjąć, włączyć i wtedy... o dziwo indie z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nadal ekscytuje tak, jak w młodości. Jest i wysokiej klasy oryginalna motywiczność, i wizjonerska krzyżówka stylistyczna, i luzacki, leniwy klimat, i odpowiednia doza wściekłości, i cała masa dobrej zabawy. Sęk w tym, że im jestem starszy, tym mam na takie chwile coraz mniejszą chęć. Ale one tam są, czekają i pewnie jeszcze nie raz do mnie wrócą.
(T-Mobile Music, 2011)