Klub 27 i repetycje piękna

 

Dziś będzie krótko o nieuchronności przemijania i o tym, jak próbujemy zatrzymać czas.

Po dwóch dłuższych, teoretycznych tekstach proponuję dla odmiany chwilę oddechu. Ale nie obiecuję entuzjazmu i radości. Raczej – pozwolę sobie na odrobinę refleksji. Za ponad miesiąc skończę 28 lat. Mógłbym z tego powodu żalić się długo i namiętnie. Ponoć na wiek 27 lat przypada szczyt witalnych sił mężczyzny. Innymi słowy to symboliczny moment graniczny, który dzieli życie mężczyzny na dwie połówki – biologiczną młodość i biologiczną starość. Trzeba przełożyć przysłowiowego winyla ze strony A na stronę B. I pogodzić się z tym, że szeregu mało interesujących procesów nie da się zatrzymać. Pod pewnymi względami będzie już tylko gorzej. Oczywiście pod innymi będzie tylko lepiej, nie zaprzeczam. Choć pesymiści uważają, że to akurat oszukiwanie samego siebie i sztuczne podtrzymywanie (za pomocą osiągnięć medycyny) tego, co i tak zmierza do nieuchronnego. Cóż, nie mamy na to wpływu.

A zatem z psychologicznego punktu widzenia zmiana z 27 na 28 lat to dość trudny moment. I nie mówię tu nawet o podsumowaniach czy bilansach – bo na nie jest jeszcze za wcześnie. Ale coraz częstsza styczność z ludźmi młodszymi ode mnie, których dokonania bardzo cenię i traktuję na serio – to już iście hardkorowe doświadczenie. Pierwszy tego typu szok przeżyłem około roku 2000, kiedy w profesjonalną piłkę zaczęli grać moi rówieśnicy. Gdy w latach dziewięćdziesiątych przeglądałem "Skarby Kibica" przed piłkarskim turniejem mistrzowskim albo przed sezonem Ligi Mistrzów, to patrząc na metryki zawodników traktowałem ich jak "panów". Według kryterium wiekowego, mój ojciec mógłby na luzie wystąpić w Mistrzostwach Świata w USA w 1994 roku – zresztą w owym czasie z powodzeniem grywaliśmy "jeden na jeden". Wielki futbol kojarzył mi się ze sportem dla starszego pokolenia. A ja wciąż miałem ten komfort, że dopiero się "dobrze zapowiadałem". Ale wkrótce pojawili się kolesie urodzeni już po mnie. W rolach głównych. I to bolało. I wciąż boli.

Z muzykami podobnie – od kiedy pamiętam, to oni byli dorośli, a ja – dzieckiem. Zresztą sam zacząłem koncertować w dość młodym wieku, bo jeszcze jako nastolatek. I prawie wszyscy wokół mnie w tym biznesie byli ode mnie starsi. Ale potem pojawił się młodszy ode mnie o dwa lata Dizzee Rascal i opadła mi kopara. Chłopak w wieku szesnastu lat wyprodukował swój pierwszy singiel "I Luv U" – a wydał go dwa lata później. I nie w tym afera, że kawałek brzmiał "solidnie" czy "profesjonalnie". Dizzee zadziwiał, antycypował przyszłość, rzucał mi wyzwanie, kazał zmierzyć się z nową, futurystyczną, ambitną, odkrywczą wizją muzyki. Od tej pory podobnych ancymonów napotykałem więcej. Niby sporadycznie, ale coraz częściej. Cassie, Uffie, ostatnio James Blake. A z takim Chazem Bundickiem nawet rozmawiałem twarzą w twarz. I co miałem mu powiedzieć? "Stary, jesteś dla mnie geniuszem, chociaż jak ja miałem dwanaście lat, to ty miałeś dziewięć"? Strasznie dziwne wrażenie. Jak tu się nie dołować?

Ale o 27 latach piszę z innego powodu. Bo 27 to w świecie rokendrola ważna cezura. Część z was na pewno słyszała o nieformalnym "klubie 27". To jeden z elementów konstytuujących rockowe mity z serii "wolałbym umrzeć, nim się zestarzeję" czy "żyj szybko, umieraj młodo". Robert Johnson, Brian Jones, Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison, Dave Alexander, Kurt Cobain... Wszyscy oni dokonali żywota w wieku 27 lat. Za każdym razem przyczyna śmierci była inna, ale magia liczby 27 jest tu niepodważalna. Ciekawe ilu muzyków u progu skończenia 28. roku życia zastanawiało się nad popełnieniem samobójstwa tylko po to, by dołączyć do zaszczytnego grona. Wypadałoby raz jeszcze sięgnąć po pudłówkę, w ciągu jednej nocnej sesji (a la "Pink Moon" Nicka Drake'a) zarejestrować nagie, kameralne wersje (na instrument i głos) niedokończonych szkiców, oddać materiał w ręce kogoś zaufanego i... Do widzenia. Legenda gwarantowana. Z tym, że trzeba zdążyć przed dwudziestymi ósmymi urodzinami. Bo potem to już nie to samo. Inaczej smakuje. Jestem przekonany, że tysiące muzyków rozważało takie wyjście – rzutem na taśmę wpisać się złotej księgi rocka. Kuszące.

* * *

Jak pewnie niektórzy wiedzą, bo lubię się z tym obnosić, repetycja to jedna z moich ulubionych technik kompozytorskich. Ale też wielokrotnie podkreślałem, że nie o samą repetycję tu się rozchodzi. W przeciwieństwie do minimalistów nie rajcuje mnie (choć istotnie interesuje na gruncie teoretycznym, konceptualnym, ale to co innego) sam FAKT repetycji – czyli uruchomienie pewnego matematycznego procesu i potem obserwowanie go z dystansu niczym efektu domina. Esencją mojej obsesji jest bowiem to, co się powtarza – czyli dany motyw, temat muzyczny, jakiś krótki fragment. Uroda tego skrawka uwodzi i prowokuje do zapętlenia. Zwyczajnie – podoba mi się, więc chcę go słyszeć więcej i więcej i więcej. Wiele spośród moich ukochanych utworów muzycznych operuje tą metodą. "45:33" Manuela Gottschinga, "Do While" projektu Oval, sporo z "Vocalcity" Luomo, sporo z debiutu Madonny, sporo z "Loveless", mnóstwo podkładów hip-hopowych, wiele bitów house'owych, cały stos piosenek z pogranicza r&b, soulu i popu w rodzaju "Good Good" Ashanti czy "Doing To Much" Pauli DeAndy i tak dalej. I sam również chętnie ją wykorzystywałem – w suicie "Divertimento" i obszernych fragmentach mini-albumu "No Mood" CNC.

Ponieważ lubię drążyć, dociekać i dotykać sedna, to wielokrotnie głowiłem się nad przyczyną tego upodobania. Próbowałem dopasować najróżniejsze przyczyny, sensy i ideologie. Repetycja ma w sobie coś modlitewnego, więc może chodzi o zakamuflowane potrzeby duchowe? E, pretensjonalne. Inna hipoteza – moje zamiłowanie do elegancji formalnej. Mało jest staranniejszych struktur, niż symetryczne powielanie figury, od której zaczęliśmy. W końcu, jak mawiają: "if it ain't broke, don't fix it". A może to potrzeba osławionego transu i hipnozy? Ucieczki od realnego świata? Pewnie wszystko po trochu. Ale dopiero niedawno, rozmyślając o tym, jak niemiłosiernie szybko mijają dni, tygodnie, miesiące, odgadłem samego siebie. I teraz już wiem, że dla mnie repetycja piękna pełni funkcję zatrzymania czasu. Uchwycenia błogiego stanu i "zapauzowania" tej chwili. Wynika to z samej konstrukcji zapętlonego materiału dźwiękowego, z samej definicji pętli. Czas wewnątrz repetycji stoi w miejscu. A wręcz płynie w innym kierunku – nie do przodu, nie do tylu, ale w głąb. Kontemplacja mikro-właściwości powtarzanej frazy to nic innego, jak zastanawianie się nad życiem – bez świadomości, że ono wciąż pędzi. Takie to właśnie mimowolne odruchy budzą się w człowieku jako mechanizm obronny przed przemijaniem.
(Era Music Garden, 2011)