Koncert życia?

 

Co to znaczy "koncert życia"? Dla każdego pewnie coś innego. Gdy ja słyszę to hasło, do głowy przychodzą mi jak dotąd dwa wydarzenia, zresztą biegunowo odległe pod prawie każdym względem. A na horyzoncie widać już kandydata na trzecie.

W maju 2006 roku wybrałem się z grupą znajomych do Przetwórni Dźwięku na występ Maxa Tundry w ramach festiwalu Projekt Praga. Event rozgrywał się jednocześnie w kilku pomieszczeniach. Ben Jacobs, wtedy jeszcze średnio znany polskim słuchaczom, wystąpił przed dość przypadkową i mało liczną widownią. Ale natychmiast po wejściu na scenę udało mu się te kilkadziesiąt, może sto osób, porwać do zabawy, wzbudzając powszechny entuzjazm. Z tego co wiem, Jacobs do dziś nie zdecydował się grać na żywo z towarzyszeniem zespołu i wykonuje swoje dość skomplikowane i nawarstwione aranżacyjnie piosenki w pojedynkę, otoczony mnóstwem dziwnych urządzeń, z których niektóre "odpala" w odpowiednim momencie, a na innych rzeczywiście gra. Zresztą kiedyś postanowił rozwiać wszelkie wątpliwości i w przerwie między dwoma kawałkami zagrał na klawiszach "Lady Madonna" McCartneya, kwitując to słowami: "chcę was tylko utwierdzić w przekonaniu, że ja naprawdę umiem grać, a nie tylko przełączać guziki". Wracając do tamtego występu... Chyba właśnie niecodzienny sposób odtwarzania tych chwytliwych, tętniących życiem i tanecznym pulsem, ale przedziwnie skonstruowanych numerów sprawił, że oszaleliśmy. Facet wskoczył na stół, włączył bit, zaczął śpiewać, potem chwycił za gitarę, cośtam dograł do bitu, odłożył ją, sięgnął po duże klawisze, a potem po małe, znów coś przełączył... A muzyka jechała do przodu. Rozpoczął chyba od utworu otwierającego "Mastered By Guy at the Exchange" z 2002 roku, a więc od "Merman". Poszczególne segmenty aranżacyjne były żywcem wyjęte z komputera, ale poskładane spontanicznie i z dodatkowymi partiami wykonanymi ręcznie przez Bena. I wtedy nagle, nie wiedzieć czemu, rozkleiłem się. Zaskoczenie było tak ogromne, że poczułem coś, co już nigdy mi się nie przytrafiło z równą mocą (choć bywało blisko na koncertach Afro Kolektywu) – jednorazowa, skumulowana fala wzruszenia przygniotła mnie wprost totalnie. Przez chwilę muzyka, obraz i wszystko dokoła stanowiły idealną jedność. Od tamtej pory Jacobs przyjechał do Polski jeszcze wiele razy i zapałał do nadwiślańskiej widowni żarliwym, odwzajemnionym zresztą, uczuciem.

Zupełnie inaczej przeżyłem słynny zamknięty koncert My Bloody Valentine w sali Auditori na festiwalu Primavera Sound w Barcelonie, dokładnie trzy lata później. Dzień wcześniej formacja zagrała na scenie głównej, ale skala hałasu była tak przytłaczająca, że wielu fanów wymiękło już po dwóch, trzech kawałkach i wycofało się do tyłu na z góry upatrzone pozycje. Potwierdzam – to była najwyższa próba dla uszu, test wytrzymałości bębenków, doznanie apokalipsy. Doznanie samo w sobie, ale ja bardziej liczyłem na koncert w Auditori – gdzie warunki akustyczne teoretycznie pozwalały na pewną selektywność w odbiorze niemiłosiernie rzężących dźwięków. I nie pomyliłem się. MBV robili co mogli, żeby skopać nam tyłki, ale przez potworne, piekielne faktury hałasu tym razem przebijały niebiańskie harmonie i nawet ledwo wykrywalne wokale. W przeciwieństwie do Maxa Tundry w 2006, biletowany koncert MBV na Primaverze miał z góry być dla mnie wydarzeniem epokowym i... tak się też stało. Leciałem do Barcelony właściwie głównie skuszony wizją tego występu reaktywowanej shoegaze'owej legendy. Jasne – słynne miasto, architektura, klimat, no i sam festiwal, przez wielu uważany za najlepszy na świecie – przynajmniej z perspektywy sympatyków muzyki niezależnej. Ale wątpię, żebym się zdecydował, gdyby nie obietnica szansy na takie zbliżenie się do absolutu. Szansy, której dzięki pieczołowicie opracowanej i konsekwentnie zrealizowanej strategii nie zmarnowałem – bo udało mi się zasiąść w pierwszym rzędzie, na samym środku, o kilka metrów od Bilindy Butcher i nawiązać z nią wielokrotnie serdeczny kontakt wzrokowy. Jednocześnie przyznam szczerze, iż nie umiem przywołać konkretnych boskich chwil z tego setu – w przeciwieństwie do sprawy z Maxem, tu nie było jednorazowego prądu, który wywołał u mnie nagłe ciarki. Odwrotnie – byłem przez ponad godzinę zbyt zaaferowany sytuacją, żeby rozróżnić od siebie poszczególne utwory. Pamiętam tylko, że jakoś pod koniec Kevinowi odpadła z gitary wajcha do tremolo. Więc przykucnął, podniósł ją i dokręcił z powrotem. Całe zajście trwało kilka sekund. Reszta zlała się w jedną rozkoszną magmę. Ten koncert miał być genialny i ponieważ wszystko poszło zgodnie z planem, to nim był. Bez sensacji.

Gdy ogłoszono informację o tym, że na tegorocznym Open'erze wystąpi Prince, byłem bardzo podekscytowany. Na jego europejski koncert poluję bowiem od dobrych paru lat, a samego artystę zaliczam do moich ulubionych wszech czasów. Raz nawet było blisko, kiedy jesienią 2007 roku, po premierze albumu "Planet Earth", Prince zapowiedział serię kilkunastu koncertów w Londynie – dzień po dniu. Zachwycony natychmiast znalazłem stronę sprzedającą bilety i... okazało się, że właśnie się skończyły. Z tego co sprawdzałem potem na forach, spóźniłem się o kilka godzin, a może nawet o parę minut? Teraz, gdy patrzę na niedawne setlisty z wiosennych koncertów Prince'a, to widzę, że najwyraźniej przysłowie "co się odwlecze..." ma sens. Bo wygląda na to, że będzie bardzo grubo. Obecnie Prince serwuje zabójczą mieszankę największych hitów – na czele z "When Doves Cry", Kiss", "1999", "Uptown", "U Got the Look", "Purple Rain" – i stosunkowo mniej znanych stron B, własnych kompozycji oddanych zaprzyjaźnionym wykonawcom oraz coverów i cytatów (na przykład z Michaela Jacksona czy Beyonce). Do tego całość podzielona jest na kilka setów, z wielokrotnym wychodzeniem solisty na bis, więc dramaturgii nie powinno zabraknąć. No i jak wiadomo, Prince to istne zwierzę sceniczne, a o jego zdolnościach do porywania tłumy chodzą takie anegdoty, że nie będę nawet zaczynał ich opowiadać. Jednego się tylko boję... Czasem nastawianie się na wielkie przeżycia przynosi rozczarowanie, bo zbyt wiele sobie obiecujemy. Śnił mi się kiedyś kameralny występ Prince'a dla wybranej dwudziestki fanów, wśród których oczywiście miałem szczęście się znaleźć. Spotkanie przypominało bardziej imprezę w wielkiej willi, gdzie gospodarz wieczoru serwował muzykę na żywo i drinki. Czy ogromny spęd, muzyczne wydarzenie roku w Polsce, którym niewątpliwie będzie show Prince'a na Open'erze, jest w stanie wywołać u mnie autentyczne, namacalne wzruszenia, niezależne od uczestnictwa w zbiorowej ekstazie? Kiedy patrzę na jego aktualną dyspozycję, to po namyśle wierzę, że tak:

http://www.youtube.com/watch?v=5QB4JfR5IX8

(T-Mobile Music, 2011)