Ładność

 

"Ładny" to w opisie muzyki przymiotnik raczej lekceważony. Czasem przedstawia się go jako staroświecką kategorię z epoki naszych wujków i cioć. Innym razem to synonim miałkości, letniości, bezbarwności, czegoś pośredniego, mało wyrazistego... Trochę jak z dziewczynami – "ładna" to zaledwie obietnica czegoś więcej. To dobry początek, ale raczej zły koniec. Jeśli okazuje się, że jest "tylko ładna", to czujemy się rozczarowani. Nikt nie sprzeda okładki kolorowego magazynu używając słowa "ładna". Jest w tym coś infantylnego, przesadnie naiwnego, ugrzecznionego. Potrzeba sięgnąć po bardziej przebojowe hasła – "atrakcyjna", "wyzywająca", "seksowna" czy "piękna". Właśnie, celowo unikam słowa "piękny", bo kojarzy się ono z z pewnego rodzaju głębią, z doświadczeniem granicznym, katartycznym, duchowym. Owszem, nie zawsze, ale może mieć takie konotacje. Natomiast "ładny" to termin z rozdania czysto estetycznego. Nic za tym nie stoi. Sugeruje powierzchowność, przyziemność i jakieś takie bezpieczeństwo ewentualnego doznania. Gdyby ktoś spytał mnie, jakiej muzyki najchętniej słucham (nieśmiertelna ankieta z pytaniami typu "czego słuchasz?"), to zachowując stuprocentową szczerość musiałbym odpowiedzieć, że najbardziej lubię ładną muzykę. I jakże niefajnie to brzmi! Do jakich przewidywalnych i zupełnie rozlazłych, rozmemłanych skojarzeń prowokuje! Cokolwiek innego brzmi w takiej odpowiedzi lepiej – lubię muzykę brzydką, ostrą, eksperymentalną, gotycką, głośną, cichą, wymiatającą, dobrą, czy nawet złą – wszystko to prezentuje się lepiej, niż deklaracja o umiłowaniu ładności. Wszystko ma więcej charakteru, charyzmy i osobowości, niż to, co ładne. Ładne oznacza ułożone, nijakie i mało wymagające. Ładne jest nudne.

A przynajmniej tak przedstawia to aktualnie popkultura. I dlatego w tym miejscu chciałbym zaprotestować. Ale nie, nie będę po raz kolejny przeciwstawiał nurtu chropowato-jęcząco-chrzęszcząco-charcząco-industrialnego i nurtu tradycyjnie pojmowanej, symetrycznej, apollińskiej muzyki tonalnej. Robiłem to już wielokrotnie i "ten etap jest już zamknięty bardzo dawno". Natomiast chciałbym zwrócić uwagę na sprawę, o której mało się chyba pisze – przynajmniej ja niewiele widziałem prób podejmowania tego wątku. A jeśli sam go podejmowałem, to albo szczątkowo i rykoszetem, albo tego nie pamiętam (co z kolei całkiem możliwe, bo pamięć, niestety, mam fatalną). Mianowicie, zastanawiam się, czemu ci wszyscy bagatelizujący potencjał ładności nie skumali dotąd (przeważnie), że granie ładnej muzyki jest też osobnym sportem samym w sobie, w którym – jak w każdej innej konkurencji – można osiągnąć wszystkie wyniki. I że jest to dyscyplina, w której – jak w każdej innej – spotkać można totalnych freaków, oryginałów, ekscentryków. I to na gruncie ładności! Nie mówię tu wcale o sytuacji, w której ktoś tworzący ładną muzykę okazuje się być też wariatem w innej dziedzinie – ekspresji, stylu bycia, scenicznego wizerunku czy przekazu. Chodzi mi o bycie opętanym przez ładność w stopniu, który kwalifikuje się do psychiatryka – bez żadnych domieszek. Tylko obsesja na punkcie ładności – za to doprowadzona do absurdu. Ładność sama w sobie – sto procent ładności w ładności. Nie rozumiem, czemu takie odchylenie miałoby być mniej nienormalne, niż bzik na punkcie wrzasków do mikrofonu, wstrzykiwania sobie codziennie na trasie uzależniających chemikaliów, szamańskich póz towarzyszących występowi przed widownią albo kontrowersyjnych tekstów piosenek. Przecież znowuż kłania się (znakomita zresztą, pozdrawiam) tutejsza rubryka "Gabinet Osobliwości Muzycznych" – bo czymże jest paranoja ładności, jak nie osobliwością? Ale ładność jest jak badminton na Igrzyskach Olimpijskich. W podstawówce chodziłem do klasy z mistrzem badmintona i wiem ile ciężkiej pracy na treningach wkładał w swoje sukcesy. I ktoś byłby nawet skłonny to docenić, ale później, w bezpośrednim zestawieniu z biegiem na sto metrów, rzutem oszczepem czy nawet pływaniem – badminton nie ma szans. Jakieś ciepłe kluchy... Nasza kultura woli ćpunów, diabolicznych frontmanów i poetów portretujących epokę od maniaków na punkcie ładności. Mimo, że często skrajność tych drugich jest znacznie większa od skrajności tych pierwszych. Niestety, konkurencja nie ta.

Być może dlatego, że ostatni miesiąc spędziłem głównie na słuchaniu Fleetwood Mac, Beach Boysów i Todda Rundgrena, ale przyszło mi do głowy jak trudno środowisku około-muzycznemu zaakceptować (zrozumieć) aspekt obłędu takich postaci jak Lindsey Buckingham, Brian Wilson czy Todd Rundgren. Z Brianem jest o tyle łatwo, że u niego akurat lekarze naprawdę zdiagnozowali zaburzenia schizoafektywne, więc łatwo podciągnąć pod to twórcze udręki i w rezultacie dorobek. Ale zazwyczaj dążenie do ideału w zakresie ładności odbierane jest jako umiejętne operowanie środkami, jako świadome stosowanie proporcji i symetrii formalnej, jako matematyczna, cyniczna układanka, zgodna z pewnym kanonem i zbiorem powszechnie uznanych zasad. Za to artyści, nazwijmy ich, "dionizyjscy" – to banda freaków, bo barbarzyńsko łamią reguły i generalnie nie biorą jeńców. Otóż moim zdaniem nie do końca. Gdzieś po drodze w takiej interpretacji gubi się chorą – podkreślam, chorą – chęć osiągnięcia najwyższego poziomu ładności z możliwych. Bo ładność można stopniować i wbrew powszechnemu przekonaniu, ładność ładności nierówna. Zastanówmy się, co się stanie, jeśli będziemy zwiększać samą ładność, bez aspiracji do monumentalnego, podniosłego, potężnego piękna (jakże strasznie brzmi). Cóż, dojdziemy do ładności o chorych, przerażających rozmiarach. Ktoś powie – to przesłodzone – ale nie zauważa, iż w dziedzinie ładności można przesadzać tak samo, jak w każdej innej. Dlaczego Captain Beefheart miałby być większym freakiem w swoich awangardowych, post-bluesowych, atonalnych odjazdach, niż Daryl Hall i John Oates we wklejonym poniżej nagraniu? I nie chodzi o ten konkretnie utwór – dla kogoś może być kiepski, nudziarski, banalny – nieważne, chodzi o zasadę. Sięgam po niego, bo dla mnie jest przykładem na drążenie ładności do momentu, w którym staje się to chore i nie tylko coś skręca mnie z rozkoszy, ale też myślę sobie – wow, kolesie są ostro szurnięci. Czemu aż tak ładne? Apeluję więc do ludzi piszących o muzyce, słuchających jej i próbujących ją analizować: ładna muzyka (melodia, harmonia, sound, barwa – bo rytm może być raczej zwiewny, zgrabny lub elegancki) to teren, na którym można być miłym, miałkim i bezpiecznym, ale można też być nieobliczalnym, postrzeleńcem, świrem – bez popadania w żadne ponadczasowe piękno. Za pomocą samej ładności. Kwestia tylko czy zaakceptujemy suwerenność tego kryterium i zaczniemy z nim utrzymywać stosunki dyplomatyczne.

(T-Mobile Music, 2011)