LEON VYNEHALL
Music for the Uninvited (2014)
Po raz pierwszy słuchałem tego albumiku w pociągu relacji Gdynia-Hel, pewnego lipcowego wieczoru, dokładnie między fazą 1/8 finału, a ćwierćfinałami turnieju w Brazylii. Wojtek - od lat rednacz Porcys i człowiek, który w tej dekadzie pokazał mi najwięcej fajnej muzyki - zachęcał słowami: "być może najlepsza jak na razie płyta w tym roku". Wprawdzie myślami byłem gdzie indziej, bo przed meczem z Belgią zastanawiałem się raczej nad tym, czy (nomen omen) Leo znów przepchnie dalej niemrawą Argentynę jednym cudownym zagraniem, ale posłuchałem z ciekawością. i chociaż bardzo mi się podobało, to pomyślałem - no spoko, przyjemne, aczkolwiek momentami wręcz zbyt bezczelna mimikra nastrojowego house'u z 90s; weźmy takie skądinąd wzruszające "Be Brave, Clench Fists" - toż to w skali 1:1 imitacja "Deep Burnt" Pepe Bradocka, te rzewne smyki i w ogóle cały deszczowy, melancholijny klimat…
I oto jestem tu z Wami teraz i pół roku później przychodzi mi przyznać uczciwie, że Wojtek się (jak zwykle) nie pomylił. Bo im więcej słucham MftU, tym wyraźniej wyczuwam, że w tych 7 trackach czai się coś więcej, niż tylko nienaganny warsztat i melodyczny smak. Czai się coś, z czego dumny byłby Terre Thaemlitz, niewątpliwie duchowy patron Vynehalla. "House isn't so much a sound as a situation", deklarował DJ Sprinkles na swoim kluczowym longplayu. Owszem, ci artyści dogadaliby się ideologicznie (nieco bardziej wtajemniczeni w temat wiedzą, kim są u Leona tytułowi "nieproszeni"), ale chodzi o coś innego. O coś niezwykle rzadkiego "w naszych czasach". A mianowicie o to, co Dylan powiedział o Cobainie po usłyszeniu "Polly". "That kid's got soul".
(2014)