Mój Open'er 2011

 

Pierwszego dnia dla mnie nie było, bo w nim nie uczestniczyłem. Spoglądając na czwartkowy program imprezy śmiem twierdzić, że nic mnie nie ominęło. Coldplay to dziś stadionowy gigant, a ja sympatyzowałem z tą formacją w 2000 roku, kiedy grali łagodnie i nieśmiało. Do dziś nie rozumiem w jaki sposób tak skromni, wyciszeni goście dorobili się statusu U2 dla pokolenia urodzonego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Cóż, nie muszę. Fenomen polskiej wrzawy na punkcie The National może przemilczę, Caribou doceniam i nic więcej, ewentualnie poszedłbym na Grega Dulli, ale coś mi mówi, że facet zagra jeszcze w Polsce. Z kolei ilości zaliczonych koncertów Jazzpospolitej aspiruję do top 5 osób w skali uniwersum, więc niech inni mają szansę mnie przegonić. Paradoksalnie najbardziej żałuję występu niejakiej Marceliny, ulubienicy męskiej części redakcji magazynu "PULP" sprzed lat. Po prostu chciałbym kiedyś dowiedzieć się co dziewczyna gra, bo znam ją tylko ze zdjęć i uroczego teledysku.

Drugi dzień przywołał koszmary sprzed czterech lat, a więc z pamiętnego Open'era na wodzie w 2007 roku. "Polacy są tak agresywni, a to dlatego, że nie ma słońca / Nieomal przez siedem miesięcy w roku, a lato nie jest gorące / Tylko zimno i pada zimno i pada" i tak dalej. Nic dodać. Zdążyłem zerknąć z daleka na Pulp i nadstawić ucha na trzy, może cztery kawałki. Swoją drogą – w przedfestiwalowych prognozach tak akcentowano zaawansowany wiek dziadka Prince'a, a tymczasem Jarvis jest tylko o pięć lat młodszy. Zobaczyłem dość absurdalnego pana skaczącego po scenie do teatralno-rockowych kawałków i nie zachęciło mnie to, by podejść bliżej. Ja wiem, że dla Brytofili to kultowa postać. Ale to nigdy nie była moja bajka i chociaż doceniam znaczenie "Common People" dla popkultury lat dziewięćdziesiątych, to kawałek ten antycypuje według mnie pewien obcy mi estetycznie, toporny patos, który jest znakiem firmowym Arcade Fire i pokrewnych grup wzorujących się na mesjanistycznej pozie Springsteena. Teksty imponujące, muzyki w tym niewiele. I chyba najbliższą mi ich płytą jest, o dziwo, niedoceniane "We Love Life" z 2002 roku. W każdym razie podążyliśmy na Cut Copy do namiotu i nagle zaczęło tak lać, że poczułem się, jakbym właśnie wziął prysznic w ubraniu. Na nic zdała się teoretycznie nieprzemakalna kurtka z kapturem (jadąc na Babie Doły prosto z domu nie zdążyłem kupić pelerynki). Dobrze, że w ogóle miałem na nogach kalosze. Tak skończył się dla mnie piątek – wróciłem jak niepyszny na kwaterę. Słyszałem, że Cut Copy dali świetny koncert – a więc do trzech razy sztuka, bo to już drugi raz, kiedy byłem blisko, ale ich nie widziałem. Z kolei na Plazmatikon polowałem już chyba z pięć razy i wciąż się nie udało, zawsze coś przeszkadzało. Nie tracę nadziei.

Trzeciego dnia pogoda była już znośna i szczęśliwie nie padało. Rozpoczął się on dla mnie krótkim i treściwym setem Nerwowych Wakacji na Scenie Młodych Talentów. Spotkałem się z krytycznymi opiniami na temat strony wykonawczej tego koncertu, ale wciąż uważam, że dla tego rodzaju muzyki żadne uszczerbki techniczne nie mają większego znaczenia, a kto wie, czy nawet nie pomagają w wykreowaniu naiwnego, dziewiczego, beztroskiego klimatu. Wśród zgromadzonej publiki nie było przypadkowych osób – większość znała refreny i dobrze się bawiła. Ten typ bezpretensjonalnego "singalongu" był elementem, którego wyraźnie brakowało w rodzimym indie rocku. Efekt potęgował harcerski kod tekstylny muzyków – jakby przewrotna, acz sympatyczna riposta na złośliwe sprowadzanie materiału NW do "harcerstwa". Otóż z czysto kompozycyjnego punktu widzenia NW jest tak daleko od potocznie rozumianego harcerstwa (czytaj: banału), jak tylko można być, chociaż, co ciekawe, atmosfera i typ ekspresji są pokrewne. Innymi słowy – gdyby tak prezentowały się harcerskie piosenki (również te wykonywane live), to świat byłby piękniejszy.

Ale sobota stała oczywiście pod znakiem występu Prince'a, zdecydowanie najważniejszego w sensie artystycznym wydarzenia w dziesięcioletniej historii festiwalu. Ilu fanów, tyle scenariuszy, przewidywań i oczekiwań. Artysta Prince nie cieszy się w Polsce taką estymą, jak w Stanach czy na Wyspach, więc zastanawiałem się do kogo z festiwalowiczów kierowany jest ten show. I byłem pozytywnie zaskoczony, bo nieogarnialny wzrokiem tłum ludzi reagował na serwowany przez Księcia wizerunkowy kicz z entuzjazmem i radością. A może po prostu był zachwycony tym, co płynęło z głośników... Legendy, że Prince gra siedemnaście godzin, wychodzi na sto cztery bisy i wykonuje wszystkie piosenki, jakie kiedykolwiek napisano pozostaną legendami. Natomiast nie da się ukryć, że dwugodzinny program zawierał siedemnaście kawałków z repertuaru Prince'a i prawie drugie tyle coverów (w tym Jacko i Chic), okazał się stuprocentowo epicki, a bisy były cztery. Mimo obecności przebojów takich jak "Let's Go Crazy", "1999", "Kiss" albo "Nothing Compares 2 U" (a w tak zwanym "sampler secie" także fragmentów "When Doves Cry" czy "Sign O' The Times"), tym koncertem Prince dość jasno i wyraźnie dał do zrozumienia, że jest artystą FUNKOWYM. Że wprawdzie śpiewał soul, grywał jazz, flirtował z hip-hopem i jest słynną gwiazdą pop-rocka, ale w duszy, w głębi serca pozostał funkowcem. Podkreślił, że to, co uprawia, to "Minneapolis sound" i w drugiej godzinie koncertu zaserwował Polsce kawał najczystszego melodyjnego funku, jaki u nas widziano. Chwilami miałem wrażenie, że jestem na doskonałej imprezie tanecznej, gdzie zamiast didżejów zawitał żywy band na poziomie raczej niedostępnym reszcie świata – niesamowicie zgrany, nienaganny wykonawczo, ale nie kryjący ogromnej przyjemności ze wspólnego jamowania, emanujący luzem. Narzekano na brak paru hitów – głównie ballad z lat dziewięćdziesiątych – i owszem, ja też ucieszyłbym się z "Diamonds and Pearls" czy "Money Don't Matter 2 Night". Ale on tego obecnie nie gra i w przeciwieństwie do Radiohead (pamiętne "Creep" w Poznaniu, odebrane przez niektórych jak policzek i kpina) nie potraktował nas specjalnie, a zwyczajnie podzielił się swoją największą życiową zajawką, czyli funkiem, składając w ten sposób hołd swoim korzeniom i udzielając źródłowej lekcji stylu. I chyba ten aspekt magicznego koncertu Prince'a był najbardziej wzruszający, a jeśli chodzi o szczytowy moment, to kulminacją nazwałbym wielokrotnie powtarzany refren "Purple Rain", odśpiewany chóralnie przez zahipnotyzowaną widownię.

Trzeci dzień miał zwieńczyć występ Big Boia i zwieńczył, choć z poważną obsuwą z przyczyn technicznych. Warto było jednak poczekać – Big, jego didżej i dodatkowy krzykacz na mikrofonie wycięli w trójkę pasjonującą, energetyczną przejażdżkę po szlagierach Outkastu (za wyjątkiem, rzecz jasna, solowych kawałków Andre z "The Love Below"), przeplataną sporadycznymi próbkami zeszłorocznego albumu rapera. Oszczędnie, ale konkretnie i na temat. Możliwość skandowania z Pattonem nieśmiertelnych refrenów "B.O.B.", "The Way You Move" czy tytułowego nagrania z debiutu Outkastu z 1994 roku dostarczyło mi mnóstwo frajdy. Aczkolwiek rozumiem tych, którzy wymiękli, bo pora była dość późna.

Za wyjątkiem (to było do przewidzenia) kapitalnego rockowego wykopu Strokes (rozjechali publikę jak walec, niczym dobrze naoliwiona maszyna, prowokując skojarzenia z Velvet Underground i Stonesami w znacznie większym stopniu, niż na płytach, szacun), niedziela była dla mnie dniem niespodzianek. Pierwsze zaskoczenie dotyczyło aury – nie wiedzieć czemu, ostatniego dnia Trójmiasto uraczyło nas letnim upałem, który za dnia zapełnił plaże i pozwolił wreszcie poczuć się jak na wakacjach. Drugie zaskoczenie spotkało mnie tuż po wejściu do pękającego w szwach namiotu, gdzie o 21:00 startował James Blake. Stanąłem jak wryty – i to wcale nie z powodu ilości zebranych fanów, chociaż tak wielka popularność młodego artysty nieco mnie zdziwiła. Zaszokował mnie natomiast target Jamesa Blake'a. Drodzy czytelnicy, którzy nie byliście w tym namiocie – otóż uwierzcie, że 90% widzów stanowiły piętnastoletnie dziewczynki, a ich reakcje sprawiały, że czułem się jakbym trafił na zjazd fanek New Kids On the Block w 1990 albo Backstreet Boys w 1997 roku. Wprost nie do wiary. Nie wiem, czy to efekt artykułu o Blake'u, jaki ukazał się na modnym portalu dla nastolatek Kotek.pl, w każdym bądź razie sytuacja należała do absolutnie kuriozalnych. Ponoć Blake jest słodkim przystojniakiem (zasłyszane), ale litości – koleś gra ten swój "sleepstep" (pierwszy!), należący raczej do bardziej introwertycznych ekspresyjnie i eksperymentalnych brzmieniowo nurtów, dostaje 9.0 na Pitchforku, wymyka się klasyfikacjom nawet najwytrawniejszym znawcom i teoretycznie przynależy do środowiska periodyku "The Wire" i festiwalu "Unsound". Tymczasem – nie! James Blake zagrał dla tłumu histerycznej (proszę wybaczyć słowo, ale pasuje jak żadne inne...) dzieciarni, która jednak, mimo ewidentnego braku narzędzi interpretacyjnych (w jej odbiorze kawałki Blake'a sprowadzone zostały bowiem do dwóch elementów – płaczliwego wycia, zresztą wyciskającego łzy z fanek, oraz jednostajnego pulsu, zachęcającego namiot do rytmicznego podrygiwania jak na dyskotece) znała teksty piosenek i dlatego nie potrafię się na to całe zamieszanie gniewać. Zwłaszcza, że sam występ robił ogromne wrażenie. James grał na klawiszach i śpiewał, a wspomagany był przez bębniarza (wyraźna szkoła jungle'owa) i gitarzystę obsługującego też sampler. Generowane w ten sposób faktury nie miały nic wspólnego z tradycyjnym rockowym instrumentarium, do jakiego przyzwyczaja nas większość festiwalowych wykonawców. Miałem wrażenie jakby ktoś przeniósł mnie w czasie do roku 2041 – nie zdziwię się, jeśli za trzydzieści lat tak będzie brzmieć standardowa kapela na letnim festiwalu muzycznym. Chwilami utwierdzałem się tylko w przekonaniu, jak wyprzedzającym swój czas i wizjonerskim dziełem było "Mezzanine" Massive Attack z 1998 roku, którego echa słychać było ewidentnie w secie Blake'a i które coraz jaskrawiej kandyduje do miana przepowiedni całej tej niedawnej fali nastrojowego, lirycznego, podszytego niepokojem post-dubstepu. A wracając do recepcji koncertu Blake'a – okej, niech i tak będzie. Ktoś musi być twarzą nowatorstwa, żeby sprzedać awangardę masom. Jeśli Blake ma do tego predyspozycje, to można się tylko cieszyć, że padło na tak zacnego artystę. Jasne, o wiele lepiej wyszłoby to w kameralnych okolicznościach (zamknięty koncert w klubie albo w studiu radiowym – rozmarzyłem się), ale i tak można było sporo przeżyć. Bonusowe punkty za sięgnięcie po "CMYK".

Trzecim, niestety mniej miłym zaskoczeniem była koncertowa formuła preferowana przez M.I.A. Artystka dysponująca dużym potencjałem stricte festiwalowym (zaraźliwe refreny "Boyz", "Galang", "Sunshowers", "Paper Planes") przedstawiła coś, co mógłbym określić jako skrzyżowanie anarchistycznego wiecu wyborczego w kraju trzeciego świata i balangi bananowych, rozwydrzonych, naćpanych smarkaczy. Słowem: trudno o coś gorszego. To miał być chyba rodzaj performance'u, ale niestety hermetyczny komunikat polityczny zniknął w nieporadności czysto estradowej. A muzycznie otrzymaliśmy odtwarzane z taśmy loopy i zaśpiewy, żywego bębniarza i stękającą M.I.A. wraz z koleżanką – przynajmniej przez pierwszy kwadrans, bo potem zniesmaczeni opuściliśmy ten żałosny spektakl. Naprawdę nie zachęcał, żeby zostać. Aby zatrzeć to złe wrażenie na finał znów powędrowaliśmy do namiotu i zasmakowaliśmy występu Chromeo. Myślę, że hasło "Daft Punk dla ubogich" uczciwie streszcza tę propozycję i nikt nie powinien czuć się obrażony. Pozornie numery Chromeo porywają do tańca składnymi syntezatorowymi bitami i efektownymi melodiami, ale przy bliższym oglądzie okazują się... idealnie przeźroczyste. Wystarczy spojrzeć pod światło i... tam po prostu nie ma piosenek. Właściwie nie ma nic. Tym niemniej nóżka sama chodzi – to coś w sam raz do niezobowiązującego podrygiwania w ramach zakończenia festiwalu na optymistycznej nutce.

Nie lubię podsumowań, puent i złotych myśli. Przez dwa dni dobrze się bawiłem, w tym zaliczyłem jeden z najlepszych koncertów życia. I to mi wystarcza.
(T-Mobile Music, 2011)