Moje muzyczne euro

 

Zgodnie z przewidywaniami wszystkich w Polsce opanował piłkoszał.

Mnie też, ale te felietony dotyczą muzyki, a nie sportu. Wobec tego wymyśliłem sobie zabawę – rozegram w myślach turniej analogiczny do Euro 2012, tyle że... muzyczny. Zasady są proste. Zestaw szesnastu drużyn pozostaje ten sam (wielkimi nieobecnymi imprezy są w takim wypadku Austria, Belgia, Finlandia, Irlandia Północna, Islandia, Norwegia, Szkocja i Walia), podobnie jak i podział na grupy. Każdy kraj wystawia jednego wykonawcę – albo mojego prywatnego ulubieńca, albo moim zdaniem najlepszego z tych, których w ogóle kojarzę. A potem już wszystko zgodnie z prawdziwym regulaminem – reprezentacje rozgrywają bezpośrednie mecze, z każdej grupy awansują dwie ekipy, potem runda pucharowa. Rozsiadam się więc wygodnie w fotelu z butelką zimnego piwa w ręku, rozmarzony zamykam oczy i jedziemy.

W grupie A początkowo upatrywano samych słabeuszy, choć to dlatego, że zagraniczni obserwatorzy nie znali potencjału Papa Dance, którzy zostali powołani do założenia biało-czerwonych koszulek na czas mistrzostw. Media wpierw kwestionowały ten wybór, spodziewając się raczej jazzu, Niemena czy Perfectu, ale już wkrótce miały zmienić zdanie. Rosjanie próbowali fortelu i początkowo chcieli zaproponować któregoś ze swoich wielkich kompozytorów – bukmacherzy stawiali na Strawińskiego. Ale UEFA wyraźnie zabroniła udziału partytur w rozgrywkach, więc skończyło się na lesbijskim, skandalizującym duecie popowym t.A.T.u. U Czechów zorganizowano plebiscyt kibiców i ci jednogłośnie wybrali poczciwego weterana-balladzistę Jaromira Nohavicę. Natomiast znani z defensywnej, pasywnej gry Grecy nominowali mistrza new age Iasosa – wprawdzie od lat obywatela USA, ale urodzonego w Grecji.

Obiecująco przedstawiała się grupa B. Za zdecydowanych faworytów uchodzili oczywiście Niemcy. Związek zgodnie z terminem "niemiecka maszyna" chciał powołać krolów motorik czyli Neu!, ale panowie Dinger i Rother nie dotarli na zgrupowanie kadry i zamiast nich zameldowała się nieprzewidywalna kapela Can z naturalizowanym "farbowanym lisem" Damo Suzukim na czele. "Duński dynamit" postawił na wybuchowy tandem Junior Senior. Holendrzy zaryzykowali z avant-popową, niszową artystką Solex. Z Portugalią był kłopot – Marcin Kydryński zachęcał do fado, a pewien mój kolega swego czasu zagłębiał się w tamtejszą scenę nowofalową, ponoć całkiem przyzwoitą. Ja niestety nie, więc ostatecznie (po nieudanej próbie naturalizowania Pandy Beara) muzycznym następcą Eusebio został kultowy pionier abstrakcyjnej elektroniki Nuno Canavarro (którego nazwisko budzi w dodatku pozytywne boiskowe skojarzenia).

W całkiem mocnej grupie C doszło do skandalu. Chorwaci sięgnęli po niejakiego Kelley Polara (właściwe nazwisko Michael Kelley), Amerykanina urodzonego w Dubrowniku, specjalizującego się w rozmaitych odmianach muzyki elektronicznej. Ale UEFA mimo protestów innych drużyn przymknęła na to oko. Hiszpanię reprezentowała formacja Migala – kameralny, eksperymentalny ansambl post-folkowy. Włosi wystawili ojca disco Giorgio Morodera, a Irlandczycy oczywiście tuzów shoegaze'u My Bloody Valentine.

Za grupę śmierci uznano grupę D. Wprawdzie współ-gospodarze imprezy Ukraińcy nie mogą poszczycić się wybitnym dorobkiem fonograficznym (w tym miejscu Robert Leszczyński i inni fani zespołu Haydamaki zgrzytają zębami), a jedyny wykonawca stamtąd, jakiego znam, to Okean Elzy, który miałem przyjemność kiedyś supportować w warszawskiej Stodole. Ale już reszta stawki przyprawia o zawrót głowy. Szwedzi naturalnie posłali do boju Abbę, Francuzi – Serge'a Gainsbourga, a Anglicy nikogo innego, tylko słynną czwórkę z Liverpoolu.

A teraz przebieg turnieju.

Polska drużyna okazała się rewelacją fazy grupowej. Trener-selekcjoner Adam Patoh narzekał na kłopoty bogactwa i ciągle zmieniał ustawienie. Kiedy w środku pola rządził i dzielił Grzegorz Wawrzyszak, Polacy preferowali agresywny styl gry – pressing, krycie na pograniczu (ordynarnych) fauli i kąśliwe strzały z dystansu. Lecz w momencie gdy na murawie pojawiał się Paweł Stasiak, nasz team przypominał Francję z 1984 roku – grał "radosny futbol", ofensywny, otwarty i pełen fantastycznych akcji skrzydłami. A po każdej bramce Stasiak albo pokazywał w stronę trybun charakterystyczny gest "okej", albo stawał dumnie w miejscu niczym Elvis Presley na okładce składanki "50,000,000 Elvis Fans Can't Be Wrong". Papsi pokonali wszystkich rywali, choć akurat Greków tylko 1:0 (strzelenie gola skrytemu za podwójna gardą Iasosowi stanowiło nie lada wyzwanie). t.A.T.u. wyszły na drugim miejscu, a biedny Nohavica zbierał konkretne bęcki od każdego przeciwnika.

Losy grupy B ważyły się do samego końca. Duńscy kibice przeżywali istne palpitacje serca. Ich pupile (Junior Senior) potrafili prowadzić już z Can 2:0 dzięki entuzjastycznym kontrom, ale wtedy zapomnieli o obronie i bezlitosny Damo Suzuki dzięki hattrickowi zapewnił zwycięstwo Niemcom. Taktyczną rewelacją okazała się Solex, grająca w tak dziwnym i niespotykanym ustawieniu, że najwięksi eksperci patrzyli na to z niedowierzaniem. Autor bloga Zonal Marking przyznawał, że pominięcie przez Solex w wyjściowym składzie linii pomocy to absolutny ewenement w dziejach futbolu. Dzięki tak radykalnym decyzjom Holandia wyszła z grupy na drugim miejscu, w bezpośrednim, porywającym dla widzów starciu ogrywając Junior Senior. Ostatnią lokatę zajął Nuno Canavarro, choć komentatorzy nie byli do końca przekonani, czy przypadkiem nie pomylił dyscypliny, bo wyraźnie bliżej mu było do curlingu, niż piłki nożnej.

Nikt nie miał wątpliwości co stanie się w grupie C i rzeczywiście – na dwóch pierwszych premiowanych awansem miejscach uplasowali się z równą ilością siedmiu punktów My Bloody Valentine i Giorgio Moroder, w ostatnim meczu pogodzeni polubownym remisem. W tym samym czasie kibice zdychali z nudów w trakcie bezbramkowego remisu Kelley Polara z Migalą. Owszem, obie ekipy były przyzwoicie przygotowane do turnieju, ale nie potrafiły zaprezentować żadnych spektakularnych akcji.

W grupie D sprawdził się prognozowany scenariusz i Beatlesi najpierw wygrali 4:1 z bandem Serge'a Gainsbourga, a potem rozgromili Okean Elzy 10:0. Zresztą Serge, mimo ukraińskich korzeni, nie umiał odnaleźć się na boiskach w Doniecku i Kijowie. Prasa więcej pisała o całym haremie francuskich WAGs, który ze sobą przywiózł, niż o jego grze. W ostatnim meczu z autorami "Dancing Queen" rozdrażniony słabą postawą swojego zespołu, Gainsbourg otrzymał czerwoną kartkę za dyskusje z sędzią. Z kolei kwartet Abba wymiatał jak natchniony i w drugiej serii spotkań dokonał rzeczy niemożliwej, remisując 3:3 z Fab Four po pasjonującym widowisku. Wprawdzie podopieczni George'a Martina zagrali na pół gwizdka, ale sam wynik był dla Szwedów ogromnym osiągnięciem.

Ćwierćfinały zaczęły się od meczu Papa Dance z Solex. Stasiak i spółka bardzo długo męczyli się z nietypowymi sztuczkami taktycznymi Elizabeth Esselink, ale mieli jednak w ręku więcej atutów czysto piłkarskich i zwyciężyli 2:1 po dogrywce. Stadion Narodowy w Warszawie oszalał. Dzień później w Gdańsku, gdzie urodził się przecież kapitan niemieckiej jedenastki, Holger Czukay, Can wręcz ośmieszyli t.A.T.u., wygrywając 4:0, a i tak był to najniższy wymiar kary. W Doniecku doszło do dramatycznego starcia MBV z Abbą. Dwie drużyny prezentujące zupełnie inne walory, 1:1 w regulaminowym czasie, potem dogrywka i rzuty karne, po których płakała cała Szwecja. Wreszcie w Kijowie autorzy "Sierżanta Pieprza" bez trudu ograli producenta "I Feel Love" Donny Summer 2:0 po dwóch trafieniach McCartneya, ale wąsaty mag konsolety wracał do domu z tarczą, bo pokazał kawał dynamicznej, wizjonerskiej, nowatorskiej i dopracowanej w najdrobniejszych szczegółach tanecznej muzy.

W pierwszym półfinale spotkali się Papsi i My Bloody Valentine. Widok kapitanów Pawła Stasiaka i Kevina Shieldsa wymieniających narodowe proporczyki niejednego fana muzyki przyprawił o ciarki (pamiętajmy, że kręgach fanatycznych wyznawców Stasiak bywał nazywany "Shieldsem znad Wisły"). Polacy przegrali 1:2 po kapitalnej grze i dogrywce, ale stałe fragmenty gry przez Bilindę Butcher były poza zasięgiem stojącego w bramce Tadeusza Łyskawy. Drugi półfinał był równie emocjonujący. Beatlesi straszliwie napracowali się w spotkaniu z Can, których arytmia gry, wymienność pozycji i wyborna tiki-taka w skali mikro długo zapewniały im sensacyjny remis 1:1. Jednak w dogrywce Ringo Starr rzucił nagle do Jakiego Liebezeita: "ziom, takie repetycyjne bity to ja już grałem w 1966 roku", zapuścił "Tomorrow Never Knows" i żarty się skończyły. Bitle weszły do finału.

A finał w Kijowie był bezsprzecznie najwspanialszym meczem całego turnieju. Żadne słowa nie oddadzą tego, co prezentowały obie ekipy. Akcja za akcją, przenoszenie ciężaru gry z jednej połowy na drugą, jak w kalejdoskopie. Beatlesi wygrywali 2:1 kiedy w dziewięćdziesiątej minucie zamyślony Harrison zagrał ręką we własnym polu karnym i sędzia podyktował rzut karny. Kevin Shields, jak na wybitnego gracza przystało, przestrzelił. Rozstrzygnięcie nikogo nie zaskoczyło. Fab Four wygrali turniej mimo nieprzyjaznego transparentu o treści "Fuck the Beatles" rozwieszanego na trybunach przez jednego z polskich blogerów. Niepocieszony Piero Scaruffi kręcił nosem, ale kibice byli zachwyceni, bo turniej wygrała ekipa grająca w sposób najbardziej atrakcyjny i miły dla ucha. Kapitan Lennon wzniósł puchar w geście triumfu, choć później na konferencji prasowej nie pozostawił suchej nitki na UEFA, wytykając im korupcję i szereg absurdów organizacyjnych. W pewnym momencie wyjął nawet z kieszeni złoty medal i cisnął nim o podłogę. "Właśnie tyle jest dla mnie wart", oznajmił. Po chwili jednak wrócił do celebrowania sukcesu swojej reprezentacji.

A teraz każdy z Was fanów i piłki, i muzyki, może sobie rozegrać własne muzyczne Euro. Życzę wspaniałych emocji. Koniec mistrzostw, do widzenia państwu.
(T-Mobile Music, 2012)