Muzyka na lato

 

Zaczyna się lato! Na dobre! Dla jednych najwspanialsza, dla innych najbardziej uciążliwa pora roku. Lecz poza skwarem, potem ociekającym po twarzy i opalonymi brzuchami wściekle inteligentnych reprezentantek płci pięknej, okres ten kryje w sobie coś jeszcze: specyficzny klimat muzyczny. Tak, niezależnie, czy wyjeżdżacie na wakacje nad morze, czy spędzacie wolny czas w mieście, zwykle słuchacie wtedy numerów o konkretnie określonym profilu, na co wpływa atmosfera beztroski i luzu. Gdybyście jednak mieli wątpliwości co do wyboru, zabierzcie się ze mną w kilku-akapitową podróż po gorących, bounce'ujących, letnich płytkach. Być może moja podpowiedź okaże się pomocna.

Rozpoczynamy dzień wcześnie, żeby maksymalnie wykorzystać każdą jego minutę. Do skutecznego rozbudzenia potrzebujemy potężnego kopa, który napędzi nas na wiele godzin. Taką rolę spełniał dla mnie w ostatnim roku Since I Left You, ale o tym było już tysiąc razy. Niedawno pisałem o nowym Cornershopie, ale to również rzecz zbyt oczywista. Spróbujmy zatem niekonwencjonalnie: cofnijmy się o dwadzieścia pięć lat i zarzućmy klasyczną All 'N All Earth, Wind & Fire. Pulsująca fuzja brazylijskich harmonii, dyskotekowego blichtru i falsetowych linii na głosy momentalnie doda sił. Kulminację stanowi jeden z najwspanialszych letnich numerów wszechczasów, "Runnin'", z którego po latach ściągał będzie sam Pat Metheny.

Dobra, można przejść do rzeczy ostrzejszych. Po śniadanku bierzemy się za klasykę absolutną. Wielu zrzędzących mądrali zwykło niedoceniać wczesnych Beatlesów. Hej, leczyć się! Każdy kawałek Fab Four ma w sobie taką magię, że powinniśmy co chwila klękać przed nimi jak przed ołtarzem! Zresztą, co ja mówię! Debiut Największego Zespołu W Historii Kosmosu, Please Please Me, to ideał popowego grania! "I Saw Her Standing There", pamiętacie jak się zaczyna? "Well she was just 17 / You know what I mean". Rock'n'roll! Na czternaście piosenek mamy czternaście majstersztyków. (Tak, "A Taste Of Honey" też, Michał.) Kto tak wtedy grał? To jest rewolucja. Ważniejsze jednak, że po czterech dekadach Please Please Me jest czymś nieodzownym na ciepłe letnie przedpołudnie. Podobnie, jak dzieła Bacha, Beethovena i Mozarta, muzyka Beatlesów, jako owoc geniuszu, pozostaje zupełnie ponadczasowa.

A propos klasyki. Doors! Waiting For The Sun! Sam tytuł zdradza, o co biega. Jak zwykle krytycy narzekali, że to nie tak miało być. Pieprzyć krytyków! Skoro z "Celebration Of The Lizard" zostały nici, to delektujmy się słonecznymi, radosnymi piosenkami. "Hello I Love You" rządzi, mimo, że motyw zerżnięty z innego rewe kawałeczka (wiadomo jakiego). Ale "Love Street", "Summer's Almost Gone", "Spanish Caravan", jakie to cudowne. Mając dziesięć lat delektowałem się latem Doorsami przez większość dnia. Podczas, gdy moi rówieśnicy nucili Roxette i inne gówna. Możecie mi zarzucać przechwałki, ale "olewam was, znam ludzi z Built To Spill, Suede, NME etc".

Cóż, jest południe i czas na solidne przewertowanie płytoteki. Dawno, dawno temu klimaty latynoskie nie oznaczały jedynie Jennifer Lopez i Salmy Hayek. Był sobie Santana, z czasów, gdy nie chałturzył jeszcze z różnymi Robami Thomasami. Lecimy z Abraxas, gdzie czeka na nas kilka perełek: "Black Magic Woman", "Oye Como Va", czy "Samba Pa Ti". No co się dziwicie? Koleś miał takie wyczucie wiosła, że głowa mała. To nie jest celebrowanie lata, lecz upajanie się nim, w pełnym słoneczku z zimnym napojem. Klasa, jaka cechowała Carlosa i jego nieziemskie solóweczki wprawia w zachwyt. Tak, słuchałem Santany jak miałem osiem lat, hehe.

Koniec żartów, bo trochę się rozleniwiliśmy i znów trzeba lutnąć. Nie ma bata, musi być Beck i jego najlepsza (ok, jedna z dwóch najlepszych) propozycja, Midnite Vultures. Co tam się nie dzieje! Nagle trafiamy (albo kumple się wbijają) na dziką, zjaraną imprezkę. "Nicotine & Gravy", "Mixed Bizness", "Hollywood Freaks", "Debra" – trudno mi mówić o tych odjazdach, bo jako jedne z niewielu wpływają na mnie jak narkotyk. Najbardziej podziwiam w tym diabelskim geniuszu, jakim Beck jest, jego naturalność. Jemu nie można nie uwierzyć. Kiedy twierdzi, że chce się bawić, to znaczy, że chce się bawić. Kiedy w "Get Real Paid" śpiewa: "There's so much to do / Before you die", ufam temu szmondakowi na maksa.

Co jeszcze? Pojedyncze letnie piosenki niektórych wykonawców też były super. Najfajniejsza bossanova, jaką znam, czyli Frank Sinatra śpiewający "The Girl From Ipanema" Jobima. On pokazuje, jak można być cool ze smokingiem na sobie. Dalej, "Buddy Holly" Weezera, hymn szóstoklasistów w czerwcu. "Loaded" Primal Scream, bez dwóch zdań. Taneczne arcydzieło Barry White'a, czyli "Sho' You Right", coś niesamowitego. Oraz E.L.O., właściwie ich można słuchać w lecie na okrągło, że wspomnę "Sweet Talkin' Woman", "Evil Woman" i głównie "Last Train To London". Skoro jeszcze wam mało, to polecam na przykład "Astounded" Bran Van 3000, wariacki hymn o miłości w tempie wyścigówki na torze Formuły 1.

Wieczorem jesteście już pewnie zmęczeni skocznymi nutkami. Czas powiedzieć dobranoc, ale do tego też przydałby się podkład dźwiękowy. Wybór Air, Twilight, czy Endless Summer to ograne rozwiązanie. Polecam pastelowy, zwiewny, z tytułem jak na noc przystało: "Les Nuits" Nightmares On Wax. Trip-hop pierwsza klasa, z gustownym basowym groovem, czarującymi smykami, pianinkiem i zawodzącym dziewczęciem przy mikrofonie. Cudo. Idziemy spać, jutro też jest dzień. Tysiące nieodkrytych letnich tematów czeka na nas. I tak jeszcze przez trzy miesiące.
(Porcys, 2002)