Open'er czy Closer?

 

Serdecznie nie mam intencji psuć nikomu humoru i dławić jeszcze gorących emocji po zakończonym kilka dni temu festiwalu odbywającym się na terenie lotniska Babie Doły... Ale ponoć kontrowersyjność i bezkompromisowość miały stanowić – według redaktora Stelmacha – wyróżniki tych artykułów, więc... Jeżeli mam być szczery...

Najpierw jednak zacznę małym wstępem, a mianowicie wspomnę w kilku słowach Open'er 2006. Był to czas, który zapamiętałem jako coś niezwykłego. Nagromadzenie przeżyć, seria świetnych koncertów (w tym parę wybitnych), super zabawa, wakacyjny feeling, słoneczny luz i masa magicznych momentów. Być może to dlatego że nigdy nie jeździłem na festiwale zagraniczne (nie emocjonowałem się tym sposobem spędzania czasu), ale tamto wydarzenie, pierwsze na taką skalę w Polsce, odebrałem jako chwilę epokową. Przy Franz Ferdinand skakaliśmy w stłoczonym trzecim rzędzie, tuż przy scenie. Na Basement Jaxx zdarłem gardło od wycia do zaraźliwych refrenów. Sigur Ros kontemplowaliśmy rozłożywszy się na ciepłej trawie z grupą przyjaciół, wobec zachodzącego słońca. A show Pharrella zaskakiwał bogactwem nastrojów – każdy kolejny numer cechował inny klimat, każdy wnosił coś wartościowego do całości, nie zdarzyła się ani chwila przestoju. Chóralne wiwaty tłumnie zgromadzonej widowni dopełniały atmosfery muzycznego święta. Istne szaleństwo.

I kiedy już doszedłem do wniosku, że moje zachwyty są na wyrost i z roku na rok będzie przecież coraz lepiej (aż zabraknie skali na odpowiednią ocenę), a zeszłoroczna edycja obiektywnie nie miała w sobie nic wyjątkowego – nastąpiła brutalna weryfikacja naiwnych nadziei. Od wejścia na scenę w piątkowy wieczór po ostatnie dźwięki koncertu Jamesa Murphy'ego i jego ekipy w noc niedzielno-poniedziałkową, Open'er 2007 wydał mi się jednym wielkim rozczarowaniem. Analizowałem ten problem od wielu stron, próbowałem dorabiać ideologię do moich subiektywnych wrażeń tudzież dopatrywać się w nich przejawu szerszych nastrojów społecznych. Podciągałem go pod okoliczności meteorologiczne, niewesołą sytuację polityczną globu, gotów byłbym nawet zmierzyć ciśnienie rok temu o tej samej porze i porównać z warunkami tegorocznymi... Ale tak naprawdę chodzi chyba o coś innego. W poszukiwaniu odpowiedzi spróbuję prześledzić przebieg festiwalu z mojej perspektywy, dzień po dniu.

Trzydniowy maraton rozpoczął koncert w którym miałem okazję uczestniczyć jako wykonawca. Otwarcie dużej sceny to ze strony organizatorów ogromnie sympatyczny dla naszej grupy gest. TCIOF zagrał normalny, solidny, ponadgodzinny set – tylko odrobinę dłuższy od tego, który prezentujemy na co dzień. Jednak zupełnie nie zaskoczyłoby mnie, gdyby ci spośród słuchaczy nie należący do oddanych fanów zespołu (znających dobrze materiał, teksty etc.) znudzili się tym koncertem. Sam też nie odczuwałem nic – ani tremy z powodu "supportowania" Sonic Youth, ani przerażenia gigantycznymi rozmiarami estrady – tylko właśnie *nic*. I to mnie trochę zmartwiło. Duża scena i jej odległość od publiczności wprowadziła tym razem tajemniczy dystans i chłód (których, jak miało się potem okazać, nikt w tym roku nie umiał przezwyciężyć). Paradoksem jest dlaczego parę tygodni wcześniej, również na otwartym powietrzu, TCIOF wymiatał w Częstochowie na 4 Nocy Kulturalnej tak, że wszyscy mdleli w ekstazie (celowa hiperbola). Może dlatego, że tam mieliśmy namacalny kontakt z ludożerką, której spontaniczny akt wgramolenia się na scenę w liczbie kilkunastu osób świadczył o przepływie rzadko spotykanych pozytywnych fluidów między muzykami, a widzami. Słyszałem też głosy, że słabe było nagłośnienie. No nic, jakoś mnie to nie pochłania specjalnie.

Początkowo miałem wszakże nadzieję, iż ospałą i nużącą atmosferę po naszym "show" rozwieją wnet kolejne koncerty, na każdej z trzech scen. Niestety, im dalej brnąłem w festiwal z pozycji słuchacza, tym większy zawód przynosiły mi występy (zarówno sław, jak i "młodych talentów"). Sonic Youth przeszło trochę obok mnie, z racji po-koncertowych zajęć promocyjnych, w których musiałem uczestniczyć. Ale gdy znalazłem wreszcie wolną chwilę, a moich uszu dobiegło "Teenage Riot", stała się rzecz przedziwna – oto zabrakło mi chęci do podejścia bliżej i zatopienia się w dźwięki generowane przez legendę niezależnego rocka, mimo że rozbrzmiewał jeden z hymnów tego gatunku. Zerkałem na to z pewnej odległości i spłynęło po mnie zupełnie. I tak skończyła się moja przygoda z Kim i Thurstonem na żywo. Miesiąc wcześniej kolega opowiadał mi, że Sonic Youth to jego koncert życia. Cóż, to nie jest formacja której słucham regularnie, ale mam mega-szacun dla całej dyskografii Nowojorczyków (i nawet Rather Ripped uwielbiam!), a każdą piosenkę jaką grali na Open'erze mógłbym zanucić bez zastanowienia. Szkoda, że nie przełożyło się to na emocje we mnie w trakcie gdy grali. A i później nie dołączyłem do grona osób, które skorzystały z szansy i podeszły do tych chodzących pomników – po autografy i "porozmawiać". Jakoś mi się nie chciało, Boże, wybacz.

Przy fragmencie występu Roots, który oglądałem, niemalże zasnąłem (ain't no jokes!). Echo didżejki Laurenta Garniera wydało mi się nieinwazyjne i pasywne – też w sam raz do poduszki.

Sobotę rozpoczęliśmy ze znajomymi od półtoragodzinnej kolejki samochodowej do wjazdu na teren festiwalu, spowodowanej zalaniem parkingu. Czy była to wina organizatorów czy nie – to z pewnością takie intro nie nastroiło nikogo zbyt optymistycznie. Deszcz okazał się zresztą głównym bohaterem drugiego dnia i przesądził o skwaszonych minach większości widzów. Zdążyliśmy na bisy Apteki, gdzie charyzma Kodyma dawała radę nawet w błotnym pobojowisku. Ale to był skrawek. Potem Groove Armada nie zachęciła nas do wmieszania się w tłum i podrygiwania w rytm tanecznych bitów, więc uciekliśmy znów do namiotu na Crazy P. Ci wydawali się jakby odpowiednikiem Scissor Sisters z 2006 – świetną kapelą rozrywkową z pogranicza funku, popu i elektroniki, potencjalnie właśnie porywającą do zabawy. Seksowna, w wyspiarski sposób, wokalistka, potęgowała ich atuty. Szkoda że na potencjale się skończyło – kompletnie przemoczone obuwie nie pozwalało nam zaszczepić w sobie tej radości, którą emanowała frontwomanka. Podążyliśmy więc na Beastie Boys.

Występ na który najbardziej czekałem, Beastie Boys na dużej scenie, okazał się dla mnie największym niewypałem imprezy. Mówiono już na ten temat wiele, zatem tylko podsumuję: nawet jeśli goście raczyli nas sporadycznymi hitami z klasycznego etapu kariery (i tak szło im drętwo), to po chwili odpływali do krainy instrumentalnych kompozycji (nuda) albo rockowo-punkowych wygłupów (nieśmieszne dziś już żarty). Dzień później w namiocie było tylko odrobinę lepiej (co nie znaczy, że dobrze). Mokre stopy powiedziały "dość" po godzinie tych męczarni i się ewakuowaliśmy. Wychodząc dobiegły nas dalekie oznaki muzyki Kombajnu Do Zbierania Kur Po Wioskach, który może i było warto zobaczyć z bliska, ale przy mniejszym stężeniu wilgoci w butach... I to był koniec dnia drugiego. Trochę żałuję, że nie widziałem tej osławionej pompy i parady Muse, aczkolwiek sam zespół chyba na to nie zasłużył. Mógłbym przytoczyć pewną anegdotę z backstage'u, ale nie mam w tym żadnego interesu, więc zamiast tego się wyluzuję.

Pół dnia trzeciego (i ostatniego) upłynął nam na desperackim poszukiwaniu kaloszy. Wykupione w centrum Trójmiasta, ostały się w kompleksie handlowym trzynaście kilometrów poza miastem. Pełni energii dumnie wkroczyliśmy na ocean błota i skierowaliśmy kroki ku występowi dziewcząt z Andy. Nagle sceneria wokół cofnęła się jakby pięć lat wstecz – jakiś koleś krzyczał na cały głos teksty z debiutu CKOD, panny prezentowały te same piosenki co w owej zamierzchłej prehistorii i nadal męska część widowni traktowała je jak girlsband – komu podoba się perkusistka, komu basistka, i tak dalej... Powiało nudą, więc spróbowaliśmy schronić się przy Novice, co z kolei okazało się ruchem z serii "z deszczu pod rynnę". Fenomen Indios Bravos to coś, czego nie kumam, a do sympatyków talentu Piotra Banacha zaliczałem się zawsze. Podobnie jak i do antysympatyków "dream-teamu" pod nazwą Bassisters Orchestra, który widziałem live po raz kolejny i znów, mimo wybornej gry bębniarza, zirytował mnie dość mocno. Ciekawszy był sidemeński smooth-pop Mikromusic, ale po czterech numerach skapitulowałem.

Trzy finałowe akcenty w postaci trzech wielkich gwiazd głównej sceny dobitnie dowiodły mi, że ten line-up to coś, czego wcale nie potrzebowałem w tym roku. Bloc Party, którzy z perspektywy czasu na trzydzieści piosenek w repertuarze mają ze trzy znośne, przedstawili koncert sekcyjny – dudnił niemiłosiernie bas, stukała perkusja, zaś reszty nie można było ogóle odróżnić (jakieś melodie, jakieś harmonie, jakaś muzyka?) – i sprawdzałem to z kilku miejsc. Bjork wypadła poprawnie, ale gdy już wznosiła się na wyżyny ekspresyjnymi interpretacjami swoich evergreenów, to nagle przeplatała je fragmentami karygodnie słabego nowego albumu Volta i czar pryskał. Wizualnie było co podziwiać – elektroniczne cacka, sam Mark Bell u boku wokalistki, efektowne światła... Ale to ja mogę sobie obejrzeć w telewizji. A bas nadal buczał nie do wytrzymania. Wreszcie LCD Soundsystem – jedna z większych ściem współczesnej muzyki w ogóle. Bo Murphy jest genialnym producentem, erudytą, kolekcjonerem, znawcą płyt i świetnie mu wychodzą miksy taneczne (jak ten dla Nike). Ale gdy porywa się na regularny zespół, w którym pełni rolę Jima Morrisona, to mit się kończy i zostają jednorazowe sytuacje (typu "Losing My Edge")... No i na nowym albumie też zjada swój ogon. A tragicznymi "songami" jak ten o Nowym Jorku, którym zamknął i płytę i koncert, marnuje całe zaufanie, jakie w nim pokładano. Gdyby inny band wykonał tę balladę, skazano by jego członków na dziesięć lat więzienia za kompozycyjny banał. Znacznie ciekawszy był gościnny udział Wielkiego Sztu (gitarzysta Afro Kolektywu) w monotonnym skądinąd występie fajowej (jeszcze skądinąd) grupy Renton.

A teraz kropla pozytywów w morzu negatywów. Zaledwie dwa koncerty sprawiły, że w ogóle zauważyłem u siebie jakiekolwiek sygnały przeżywania czegokolwiek i pojawiły się u mnie jakieś koncertowe emocje. Pierwszy to Afro Kolektyw, na których występie osobiście nie potrafię się nudzić, bo są zbyt wyjątkowym zjawiskiem, żeby nie fascynować się tym przez każdą sekundę każdego ich kawałka. Zresztą Afrojax zadbał, aby nawet dla tych dobrze obeznanych ze specyfiką ich live show przygotować niespodzianki o charakterze teatralno-widowiskowym. Drugi to Dizzee Rascal, co mnie samego zaskoczyło, gdyż poza absolutnie mistrzowskim debiutem dwa następne longplaye Londyńczyka uważam za co najwyżej dobre i raczej do nich nie wracam. Tymczasem miazga jakiej dokonał Raskit wprawiła mnie w osłupienie – razem z gościnnym MC dopowiadającym chórki i zagrzewającym publikę do boju didżejem porwał się na perfekcyjnie wyważony set, gdzie proporcje muzyki i konferansjerki, hitów i eksperymentów, wokalu i bitu, serdeczności i agresji – były idealne. W połowie tego gigu nastąpił też mój najlepszy moment festiwalu, który zapamiętam na lata – podział tłumu na trzy sektory (prawy, środkowy i lewy), wzniecenie kumulacji hałasu i trafione dosłownie co do sekundy, triumfalne wejście potężnego "ooooi!", zapowiadającego rozlegający się tuż potem "Fix Up, Look Sharp". Hitchcock by tego nie wymyślił.

Ale tak miało być przez trzy dni, co parę minut. Niestety, zupełnie zabrakło magii. I chcę wyraźnie podkreślić, że ten artykuł i moje wrażenia w żadnym wypadku nie są próbą pozowania na zblazowanego snoba czy coś w tym stylu! Jestem w wieku, w którym chciałbym ekscytować się takimi eventami, mam wręcz ich wściekły głód! Ale ten festiwal był po prostu anty-ekscytujący, a najbardziej ekscytującą rzeczą było wypicie symbolicznego piwa z grupą znajomych, która nieczęsto ma okazję spotkać się w tak obszernym gronie. Ale do tego nie potrzeba stać w ulewie i męczyć się przy godzinnych koncertach powyższych wykonawców. Zaciekawiony tą sytuacją podglądałem publikę, by sprawdzić, czy aby ten marazm nie dotknął jedynie mnie. Lecz nie – w porównaniu do dzikiego, niekontrolowanego ryku gardeł i aplauzu w 2006, w 2007 rozlegały się raptem skromne brawa. Nie jest to niczyją winą, wspaniale że zawitał do nas taki zestaw gwiazd, brawo. Po prostu coś w powietrzu nie pozwalało się rozpędzić i to było widać wyraźnie w twarzach tysięcy osób przetaczających się festiwalową aleją.

Wszyscy zaś którzy oszukują się, że było super, są ofiarami auto-spinki i zmuszają się do podziwu dla LCD Soundsystem, Bjork i B-Boys na zasadzie Gombrowiczowskiego wymuszonego uwielbienia dla Beethovena. Może zapłacona, dość wysoka w sumie, cena za karnety, nie pozwala im uczciwie przyznać, że tym razem nie wypaliło. Ponownie powtórzę, że przykro mi to pisać na stronach medialnego patrona imprezy, ale coś się skończyło, coś się zamknęło na przełomie czerwca i lipca, a dokładnie – mit, że skoro na papierze wszystko się zgadza, to i w praktyce musi być genialny efekt. Nie. Ja tego zwyczajnie nie potrzebowałem. Dopiero gdy w poniedziałkowy wieczór dotarłem do domu i posłuchałem D'Angelo, poczułem że nadal lubię muzykę. Sorry. Jak śpiewał Andre 3000 – "I'm just being honest".
(Offensywa, 2007)