Plagiaty

 

Pojęcie plagiatu zwykliśmy kojarzyć w sposób jednoznacznie pejoratywny. Czy aby na pewno słusznie?

Po pierwsze – plagiat plagiatowy nierówny. Ktoś mądry próbował kiedyś sprowadzić plagiat do serii identycznych nut – było ich z sześć, siedem, może osiem, nie pamiętam. Ale nawet jeśli uznać, że taka precyzyjna definicja prawna potrzebna jest do rozstrzygania sporów o prawdziwe autorstwo danego muzycznego fragmentu, to nie zapominajmy, że z melodią łudząco podobną do innej, starszej melodii można jeszcze zrobić dużo rożnych, dziwnych, sprytnych rzeczy. Zmienić jej tempo lub podział rytmiczny, inaczej zharmonizować, odmiennie rozłożyć akcenty i artykulację, wreszcie skrócić albo wydłużyć ilość nutek. I wtedy często wspomniana definicja przestaje już być adekwatna. Intuicyjnie wykrywamy pokrewieństwo – tymczasem nutki biegną zupełnie inaczej, niż w domniemanym wzorcu. I odwrotnie: w ogóle nam się z czymś nie kojarzy – a przecież z tak zwanych "kwitów" wynika ewidentna zrzynka. Ktoś powinien wprowadzić do języka muzycznego opisu kategorię, jaką napotkałem hen dawno w brytyjskim magazynie "Q". A mianowicie "not too dissimilar", czyli "niezbyt niepodobny". Plagiatem wprost tego nie nazwiesz, choć podskórnie czujesz, że niepodobne to to nie jest... A jeszcze istotniejsze wydaje mi się zrzucenie raz na zawsze z udowodnionych przypadków splagiatowania cudzej melodii pewnego obowiązkowego brzemienia winy i nieuchronnego społecznego ostracyzmu. Sądzę, że istnieje wiele rozmaitych rodzajów plagiatu i nie każdy z nich automatycznie zasługuje na potępienie. A moje podstawowe rozróżnienie to plagiaty świadome, nieświadome i... podświadome.

W obrębie plagiatów świadomych oczywiście największym złem jest "zakoszenie" z premedytacją atrakcyjnej melodii, która wyszła spod pióra innego kompozytora i ukradkiem, po cichu, uczynienie z niej zupełnie nowego przeboju. A następnie czerpanie z tego faktu korzyści. Choć też spotykałem się z opiniami, że w muzyce rozrywkowej z roku na rok, z dekady na dekadę, takie "aptekarstwo" w analizie podobieństw melodycznych przestaje mieć jakikolwiek sens... Mam kumpla z zapleczem akademickim, który twierdzi, że owszem skradziony fragment partytury to przestępstwo, ale w muzyce pop można ze spokojem uznać, iż (cytuję kolegę) "wszystkie melodie już były" i liczy się głównie umiejętność ich ogrania, harmonizowania, zaaranżowania, no i samego wykonu. Sam nie wiem czy się z tym zgodzić czy nie. Serce podpowiada, że ilość rozwiązań melodycznych w formule piosenkowej jest nieskończona i wciąż warto drążyć, szukać, wymyślać te coraz mniej szablonowe, nieschematyczne, zaskakujące. Rozum jednak studzi zapał. Dochodzę do wniosku, że owszem drążyć to sobie można, ale niekoniecznie musi z tego wyniknąć coś interesującego dla słuchacza – szczególnie tego masowego. Krótko mówiąc – jak chcesz mieć hiciarski refren, to tak czy siak musisz odnieść się do pewnych wzorów głęboko zakodowanych w człowieku cywilizacji zachodniej. I nie chodzi tylko o słynną teorię inżyniera Mamonia z filmu "Rejs" – że lubimy konkretne melodie z przeszłości. Najwyraźniej percepcja statystycznego człowieka zachodniego – muzycznie ukształtowana niegdyś przez arie operowe, wiedeńskich klasyków, pieśni plantacyjne i mnóstwo innych bodźców – generalnie preferuje takie, a nie inne tricki melodyczne. To właśnie one wydają mu się ładne, fajne, godne uwagi, to one czepiają się, uzależniają i wzbudzają chęć ponownego odsłuchu. Problem w tym, że liczba tych rozwiązań jest raczej na pewno ograniczona. I kto wie, czy nie dożyliśmy już momentu, w którym ich potencjał został wyeksploatowany.

Mniej surowo oceniłbym zjawisko plagiatu świadomego, acz demonstracyjnego. Do tej kategorii zaliczyłbym zarówno cytaty, hołdy i interpolacje (użyte w formie środka wyrazu), jak i ogólnie bogatą tradycję samplowania i budowania świeżych kawałków na bazie jakiejś pętli czy choćby skrawka odkurzonych nagrań sprzed lat. A więc cały hip-hop, muzykę bitową, taneczną czy nowoczesny pop – style reinterpretujące i dekontekstualizujące niejako z zasady. Obecnie specyfika tych nurtów została już chyba zaakceptowana przez sceptyków i purystów (chociaż ostatnie bastiony muzycznego konserwatyzmu będą walczyć o swoje ideały do końca świata i o jeden dzień dłużej – ale to osobny temat). I słusznie, bo jak to bywa z każdą dziedziną ludzkiej działalności – wszystko zależy od tego w jakim stylu i po co. Kiedy myślę o Australijczykach z Avalanches, to widzę wirtuozów, zdolnych z kilkuset dźwiękowych puzzli ułożyć unikatowy obraz, jakiego nikt dotąd nie oglądał. Daft Punk na "Discovery" jawią mi się mistrzami suspensu i piekielnie sprawnymi producentami od strony technicznej, ale czasem idą trochę na przesadną łatwiznę, w cwany sposób wykorzystując całe takty utworów mniej znanych wykonawców sprzed paru dekad... Mam mieszane uczucia, aczkolwiek niewątpliwie "Discovery" to chyba najlepszy meta-komentarz dla zmian, jakie w ogóle zaszły w pojmowaniu autorstwa muzyki w ostatniej dekadzie. Raz, że coraz ciężej ustalić kto odpowiada za który fragment oraz gdzie przebiega granica między kreatywnością i umiejętnym kopiowaniem. Dwa, że odbiorców coraz mniej to obchodzi. "Harder Better Faster Stronger" to "Cola Bottle Baby" z nieco innymi wokalami? A kto by się przejmował? Jest imprezka, numer pomyka rewelacyjnie, a Daft Punk są didżejami, którzy wykopali spod ziemi zapomniany groove Edwina Birdsonga i dodali, niczym live act w tanecznym klubie, nową linię wokalną. Nie mam natomiast wątpliwości, że odpycha mnie ordynarne żerowanie na sławnym szlagierze, bez krzty własnego wkładu. Taki pierwszy poważny szok przeżyłem w 1998 roku, kiedy Puff Daddy w kawałku "Come With Me" właściwie puścił "Kashmir" Led Zeppelin i zaczął na tym tle coś gadać. Ja wtedy słuchałem Led Zep regularnie i dla mnie to było niesmaczne – nawet przy aprobacie Jimmy'ego Page'a (który po prostu wykorzystał okazję do zarobienia paru groszy). Takie bezczelne metody polegające na sprzedawaniu masom tego samego produktu po raz drugi pod inną nazwą doprowadzono do perfekcji już w nowym millennium, a szczytem był chyba zeszłoroczny singel "On the Floor" Jennifer Lopez, czerpiący ze słynnej "Lambady", która sama w sobie była plagiatem...

O plagiatach nieświadomych nie ma co się rozpisywać. W 1997 roku Stonesi wypuścili piosenkę "Anybody Seen My Baby" (link - http://www.youtube.com/watch?v=Hze4NCmmMnk&t=0m46s) , promującą album "Bridges to Babylon". Jak wspomina Mick Jagger, kiedy puścił to nagranie swojej córce, ta nagle zaczęła nucić refren utworu "Constant Craving" kanadyjskiej pieśniarki K.D. Lang (http://www.youtube.com/watch?v=ABYJo53mHHQ&t=1m00s ) z 1992 roku. I potem krótka piłka – Jagger zarzekał się, że nigdy wcześniej nie słyszał "Constant Craving", ale w obliczu zaistniałej sytuacji K.D. Lang i Ben Mink zostali uwzględnieni w oficjalnej metryce "Anybody Seen My Baby". Cóż, jestem w stanie facetowi uwierzyć. W końcu czasem zdarza się, że dwie osoby wpadają na ten sam pomysł niezależnie, nie wiedząc nawet o swoim istnieniu. Wtedy decyduje chronologia, na zasadzie kto pierwszy ten lepszy – jak z opatentowanymi wynalazkami. Ale pretensji do Stonesów mieć tu nie można.

Jednak najbardziej fascynującym i niezgłębionym rodzajem plagiatów wydają mi się plagiaty podświadome. Zjawisko to stanowi kapitalny materiał źródłowy dla psychoanalityków i wszystkich innych naukowców badających mechanizmy pracy mózgu. Mówię tu o takich nieodkrytych zagadnieniach jak na przykład... źródło weny. Melodia teoretycznie spływa na kompozytora z powietrza, ale w rzeczywistości proces ten polega na nieuświadomionej selekcji, redakcji i rekonstrukcji milionów motywów, jakie odłożyły się w pamięci kompozytora przez całe życie. Tak jak podważana jest kategoria wolnej woli, która tylko pozornie nieskrępowana, w istocie polega na odruchowej realizacji pewnych głęboko zakorzenionych w nas kulturowych i społecznych wariantów, tak i decyzja o tym jak poprowadzić melodię i jak zmienić akord wcale nie jest wyborem pozbawionym pewnych ograniczeń. Ta logiczna teoria brzmi może mało odkrywczo "na sucho", ale poparta przykładami zaczyna nabierać rumieńców. Weźmy taki mało nagłośniony przypadek z krajowego podwórka... Niedawno zachwyciłem się analogią między żwawym hymnem Kabaretu Elita (link - http://www.youtube.com/watch?v=mQ3pFRtREzg ) i refrenem patetycznego, posępnego evergreenu "Niech żyje bal" Maryli Rodowicz z roku 1985 (link - http://www.youtube.com/watch?v=MaM8_Lbg2vk&t=1m38s ). Nie doszukałem się roku premiery firmowej przyśpiewki wrocławskiego kabaretu, ale skoro istnieje on od roku 1969, to istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że kompozytor "Niech żyje bal", Seweryn Krajewski, mógł ją gdzieś przypadkiem zasłyszeć i podświadomie odłożyć w pamięci. I kto wie, czy układając podniosły refren "Niech żyje bal" nie sięgnął podświadomie po hook Elity – któremu nie można odmówić pewnej stadionowej nośności. A następnie zmniejszył tempo, zmienił tryb tonacji z dur na moll (!) i voila – mamy idealny podkład do dramatycznego tekstu Osieckiej. W rezultacie muzycznie "Niech żyje bal" to taki "zły bliźniak", mroczny rewers kawałka Elity, reprezentujący go po ciemnej stronie nocy. Oba utwory są swoim przeciwieństwem i odwrotnością zarazem. Są jak życie i śmierć, światło i mrok, dzień i noc, szczęśliwość i cierpienie... Są jak odwieczna walka dobra ze złem. Ich wzajemne uwiązanie ociera się o groteskę, są na siebie na zawsze skazane i nie mogą nic na to poradzić.

No i powiedzcie, czy to jest plagiat w rozumieniu nadużycia? Rzecz zasługująca na ukaranie? Z technicznego punktu widzenia nie bardzo... W ostatnich latach trafiałem wielokrotnie na podobne muzyczne zajścia i za każdym razem miałem wrażenie, że to plagiaty czy pół-plagiaty podświadome, wyhodowane na bogactwie muzycznych kontekstów, odłożonych w pamięci kompozytorów. Edyta Bartosiewicz wprawdzie nigdy nie przyznawała się do inspiracji grupą Duran Duran, ale refren jej "Tatuażu" (http://www.youtube.com/watch?v=c7HEuOntZpA&t=0m48s ) ma identyczne frazowanie co w "Ordinary World" (http://www.youtube.com/watch?v=TreNe5D8OXE&t=0m56s ). Ot, melodyjka mogła się gdzieś zaplątać w głowie artystki i ujawnić z nieco innym przebiegiem akordowym. Wracając do Rodowicz – zespołowi Muchy ktoś zarzucał, że pre-chorusowa partia gitary w "Fototapecie" (http://www.youtube.com/watch?v=37BuZ3Ox5Lw&t=0m48s ) przywołuje jej (a właściwie znowu Krajewskiego) "Ludzkie gadanie" (http://www.youtube.com/watch?v=-hKT7qmGDw4&t=1m32s ). Ale co w tym dziwnego, skoro wokalista nigdy nie odżegnywał się od bycia pod wpływem dorobku polskiej muzyki, na przykład otwarcie deklarując, że tu i ówdzie naśladuje manierę Grzegorza Ciechowskiego. Podobnież ekipa Nerwowe Wakacje, która z kontynuacji rodzimych tradycji muzycznych uczyniła wręcz motto swojej twórczości. Kiedy pierwszy raz słuchałem ich piosenki "Dangerous" (http://www.youtube.com/watch?v=YjMPok3ptf4&t=1m19s), to coś mnie tknęło w refrenie, że skądś ja znam te zmiany akordów. I nagle olśnienie – w sensie przebiegu harmonicznego to zwrotka "Oszukam czas" Varius Manx (http://www.youtube.com/watch?v=5VFkOSwgRzI&t=0m24s), tyle że dwukrotnie wolniejsza. A któż z pokolenia Jacka, lidera grupy, nie był w kinie na "Młodych wilkach" i nie otarł się o ówczesne przeboje Jansona i Lipnickiej. Nie musiał być ich fanem – wystarczy, że się raz otarł... Z kolei Afrojax otwarcie przyznał się, że podświadomie poprowadził wokal w refrenie "Do ukochanej pracy" (http://www.youtube.com/watch?v=NrNtMjK2x-4&t=0m50s ) na podstawie piosenki "Passport" japońskiej solistki Meg (http://www.youtube.com/watch?v=ObugJH16JFA&t=0m8s ). A przykłady można mnożyć, sięgając do tych słynnych ("Nienawiść" Myslovitz i "Disarm" Smashing Pumpkins, "Jednego serca" Niemena i "I've Got a Feeling" Beatlesów) i mniej słynnych ("Za ostatni grosz" Budki Suflera - http://www.youtube.com/watch?v=kjgfhT4tsV0 i "Dance part 1" Stonesów - http://www.youtube.com/watch?v=mL9S7t1T66w&t=0m10s). Założę się, że Wam już przyszło do głowy kilka kolejnych.

Co ciekawe, każdy z powyżej wymienionych kawałków podoba mi się – zarówno oryginały, jak i te pół-, a może wręcz ćwierć-plagiaty. Cóż, prawda jest taka, że wszystko z czym się stykamy, jakoś nas inspiruje. A o tym, czy piosenka zaciągająca pewien kompozycyjny dług u jakiejś starszej piosenki jest atrakcyjna, decydują czynniki mało obiektywne. Takie jak błyskotliwość w adaptacji jakiegoś motywiku czy akordowej progresji. Jak nadanie utworowi własnej tożsamości, charakteru, charyzmy – i nie mówię tu o zachrypniętym pijackim głosie wokalisty czy odważnym przekazie w tekście. Mówię o takim autorskim, charakterystycznym ujęciu melodii, dzięki czemu staje się ona punktem odniesienia samym w sobie, a nie ledwie cieniem splagiatowanego oryginału. Tego już nie da się zmierzyć. Nie pomoże żadna komisja muzykologów w garniturach. Każdy sam oceni, czy stopień zapożyczenia – a zwłaszcza sposób, w jaki dokonano świadomego czy nieświadomego zapożyczenia przesądza – jest dyskwalifikujący, czy też stanowi tylko frapującą anegdotkę do ewentualnego uwzględnienia przy opisie piosenki. Zrozumieli to panowie z The Wrens, w mojej opinii jednego z najbardziej utalentowanych melodycznie bandów z kręgu indie rocka. Otóż The Wrens swego czasu sami ułożyli listę top 10 kawałków, które splagiatowali w swoich piosenkach. Chyba właśnie tak powinno się do tej sprawy podchodzić. Bo niezależnie co by nie znalazło się na tej ich liście (a znaleźli się między innymi Bowie, Springsteen, The Police i... Bach), to po jej przeczytaniu kocham The Wrens tak samo, jak wcześniej.
(T-Mobile Music, 2012)