Podsumowania to fikcja

 

Powoli dobiegają końca ostatnie podsumowania roku 2011 w muzyce. Jesteśmy już nimi zmęczeni i przytłoczeni, ale kiedy były publikowane, to czytaliśmy je chętnie. Zresztą bardzo je lubimy i traktujemy poważnie. Być może czasem trochę... zbyt poważnie.

Powstają nawet osobne blogi kompilujące wszystkie rankingi w jednym miejscu, tak żeby było wygodniej je objąć wzrokiem, ogarnąć, porównać i zmierzyć ze swoim gustem. Zanim jednak uznamy te zestawienia za wyrocznie, zanim odhaczymy z czystym sumieniem przesłuchane tytuły i zaczniemy się oszukiwać, że uważne zapoznanie się z tymi pozycjami gwarantuje nam jakąś generalną wiedzę na temat kondycji muzyki – warto abyśmy raz jeszcze przemyśleli całą sprawę. Bo w całym tym końcoworocznym amoku zapominamy często, że wszystkie te listy dawno już przestały być tym, czym teoretycznie być powinny. A czym być powinny? Zdaje się, że po prostu zbiorem starannie wyselekcjonowanych nagrań z mijającego roku, które grono osób dobrze obeznanych z materią i zaangażowanych w aktywne słuchanie uważa za ulubione. Powinny być esencją rekomendacji, wyciągiem z tego co najlepsze według krytyków. Tymczasem otrzymujemy coś, co może nie odbiega diametralnie od powyższej definicji projektującej, ale różni się dość wyraźnie. Przeanalizujmy więc fikcyjne mechanizmy rządzące podsumowaniami muzycznymi.

Ostrzegam – nic dramatycznie odkrywczego w temacie nie będzie, bo to niby znane i przewałkowane prawdy. Ale gdy postawić je obok siebie, to nabierają nowych rumieńców. Zapewniam też, że ten artykuł absolutnie nie jest wymierzony przeciwko konkretnym publikacjom, czy, broń Boże, konkretnym redaktorom. Dotyczy raczej zjawisk ogólnych, zauważalnych tak w Polsce, jak i w całym zachodnim, post-anglosaskim świecie. I nikt nie jest bez winy. Ani ja, ani ty, drogi czytelniku. Wina w tym przypadku rozkłada się po równo – każdy od siebie dokłada cegiełkę, buduje jakiś procent całości. Tak wygląda ewolucja muzycznych mediów i tego procesu już nie zatrzymamy. Nie przedłużając – poniżej spis grzechów głównych, popełnianych moim zdaniem w znacznej części podsumowań. Grzechy te de facto odbierają tym podsumowaniom ich pierwotny sens.

* * *

1. LANS
Nie od dziś wiadomo, że pewne rzeczy mówi się nierzadko na pokaz, dla pozerki, celem zrobienia wrażenia. Zmuszanie się do lubienia tego czy owego – bo to coś jest teraz modne i w dobrym guście w pewnych opiniotwórczych kręgach – to śpiewka stara jak świat. Cóż, człowiek tak już jest skonstruowany, że czasem woli poczuć się lepiej, prezentując się w takim albo innym świetle – trudno, co poradzić. Ale, ale. Internet doby serwisów społecznościowych doprowadził tę skłonność do rozmiarów absurdalnych. Dziś wyrażanie opinii jest czymś znacznie więcej niż tylko wyrażaniem opinii. Jest najskuteczniejszym narzędziem autokreacji. Kiedy ktoś mówi, że podoba mu się jakaś piosenka, to istnieje ogromna szansa, że on wcale nie mówi, że podoba mu się ta piosenka. Co w takim razie mówi? Otóż przedstawia się. Mówi – poznajcie mnie, jestem taki a taki, jestem typem takiego a takiego człowieka, o takich a takich cechach charakteru i tak dalej. Maksymalnie upraszczając: lubię power-pop bo jestem optymistą i nigdy nie miewam chandry; lubię r&b bo uwielbiam czarną zmysłowość; lubię futurystyczną muzykę miejsko-bitową bo w kulturze interesuje mnie odkrywanie nowych horyzontów technologiczno-cywilizacyjnych; lubię alt-country bo często miewam nastroje refleksyjne i wprost promieniuję życiową mądrością; lubię liryczny shoegaze bo jestem marzycielem, bujam w obłokach i zdarza mi się emigrować wewnętrznie; lubię indie rocka bo mam ironiczne nastawienie do otoczenia i preferuję styl życia obiboka; lubię hard rocka bo jestem twardzielem; lubię Kylie Minogue bo jestem gejem... Podkreślam – to grubo ciosane uogólnienia, chodzi mi jedynie o zasadę.

Jeśli więc w danym momencie, w danym środowisku, pewien model zachowania i stylu bycia jest wyjątkowo pożądany do zajęcia uprzywilejowanej pozycji towarzysko-społecznej, to możemy się spodziewać, że reprezentanci tego środowiska będą zachwycać się taką muzyką, która temu modelowi odpowiada. A że dziennikarze muzyczni niczym się pod tym względem nie różnią od reszty populacji (zwłaszcza młodzi wykazują taką podatność, choć to też żadna reguła), to w rezultacie rytuał corocznego układania rankingów stracił swoją pierwotną funkcję. I ze zwykłego wymieniania tego, co nam się najbardziej w minionym roku podobało, przerodził się w sporządzanie czegoś w rodzaju osobistej wizytówki. Lista roczna pana X to obecnie nic innego jak dział "o mnie" na blogu pana X. Spójrz, drogi nieznajomy, a może i znajomy – taki właśnie jestem. Gdyby to jeszcze naprawdę było "taki właśnie jestem"... Ale tak jak wszystkie zdjęcia są poprawiane w photoshopie, bo ludzie chcą na nich wypaść jak najlepiej, tak i lista roczna pana X jest raczej ambitnym wyobrażeniem pana X o tym, jaki chciałby być. A cierpi na tym oczywiście dyskurs muzyczny – więcej rozmawiamy o płytach, które pomagają przeciętniakom się wylansować, niż o płytach, które są po prostu... dobre. Mówiąc w skrócie – co nie jest intersubiektywnie cool, o tym należy milczeć, choćby muzycznie trzymało wysoki poziom.

2. EKLEKTYZM
Około dekadę temu internet pokazał ludziom, że jest coś jeszcze. I coś jeszcze. I coś jeszcze. A dna nie widać. W związku z tym od paru lat obowiązuje skrajny eklektyzm jako manifestacja osłuchania, tolerancji i głębokiej wiedzy. Fajnie. Ja tam nie mam nic przeciwko świadomości że poza rockiem jest jeszcze ambient, poza rapem – folk, poza jazzem – techno, a poza IDM – chillwave. Ba, popieram takie podejście ponad stylistycznymi podziałami w imię uniwersalnego odbioru muzyki jako abstrakcyjnej całości, czemu wielokrotnie dawałem wyraz, także i w niniejszym cyklu. Niesmak pojawia się jednak wtedy, gdy krytycy "czują, że muszą" dać w podsumowaniu płytę z jakiejś przegródki, żeby było barwnie i kolorowo – chociaż sami absolutnie tej przegródki nie tykają. Zaczyna się takie statystyczne zakrzywienie i zafałszowanie – bonusowe punkty dostają płyty, które do wielkich osiągnięć artystycznych nie należą, ale wybijają się w danym gatunku na tle ogólnej miernoty. Taki krytyk siada, układa listę i gdy już prawie kończy, to nagle stwierdza – "e, przydałoby się coś z hip-hopu, będzie ładnie wyglądać". I wybiera na szybko jakąś głośną płytę rapową. A załóżmy, że to był najgorszy rok w hip-hopie od ho, ho, ho (nie mówię o 2011, rzucam przykładowo), więc obecność jakiejkolwiek płyty hip-hopowej na liście to absurd. Eklektyzm na siłę osłabia moc podsumowań – bo zamiast kryterium jakości, pojawia się kryterium bogactwa.

3. ILOŚĆ A JAKOŚĆ
Co z kolei bezpośrednio prowadzi do kolejnego problemu. Mniej więcej od roku 2002 opiniotwórcze internetowe serwisy prześcigają się w rozmiarach podsumowań. Z klasycznej dziesiątki roku zrobiła się najpierw dwudziestka, potem pięćdziesiątka, a kiedy zaczęto bawić się w rankingi singli – nawet setka. Gdyby jeszcze autorzy tych zestawień naprawdę uważali, że żyjemy w epoce samych Beethovenów, Coltrane'ów i McCartneyów. To wtedy – chociaż się akurat zupełnie z tym nie zgadzam – widziałbym sens w rozdmuchiwaniu listy singli roku do stu miejsc. Ale gołym okiem widać, że ludzie, którzy te listy układają, sami nie wierzą w ich zawartość. Nastąpiło kontrolowane przeniesienie akcentu z jakości na ilość – niezwykle obszerne listy roczne cenionych magazynów i serwisów nie są już spisem ścisłej czołówki, a raczej przeglądem solidnych, zacnych i wartych odnotowania ciekawostek z najrozmaitszych nisz stylistycznych (patrz punkt 2). O tym trzeba wspomnieć, i o tym, i jeszcze o tym, no i przecież o tym, bo to też fajna płyta.

Tymczasem żyjemy w epoce łatwego dostępu do środków produkcji nagrań o standardach emisyjnych, a dzięki wspomnianej roli internetu nastoletni, początkujący muzycy dorastają z ogromnym zapleczem wiedzy i wyczuciem dobrego smaku. Stąd trudno dziś trafić na płytę wydaną w jakiejś rozgarniętej, przytomnej wytwórni, która byłaby bez wątpienia zła, fatalna, żenująca. Przeważają dziełka poprawne, przyzwoite, solidne – przeciętne w porywach do dobrych. Moje pytanie brzmi – po co część z nich wciskać do czegoś, co nazywa się "podsumowaniem najlepszych płyt roku"? Są takie hasła na Wikipedii – "lista płyt wydanych w roku Y". Są inne bazy danych, jak choćby Rate Your Music. Tam miejsce tych wszystkich kilkudziesięciu płyt. Proponuję, aby redaktorzy najpierw pochwalili się czego w minionym roku posłuchali, a potem wyłonili dziesiątkę, maks dwudziestkę swoich faworytów. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że cała pięćdziesiątka jest dla nich aż tak ważna. Więcej – widać po sposobie opisywania tych płyt i piosenek, że to jest bardziej przegląd wydarzeń fonograficznych roku, niż ekskluzywna selekcja samych debeściaków. Układy promocyjne i patronaty też robią swoje. Jeszcze tego wykonawcę wciśniemy na miejsce 42., a tego na 49. Dla każdego coś miłego, pięćdziesiątka na pewno zaspokoi gusta większości czytelników. I mniej będzie malkontenctwa z serii "gdzie A, a gdzie B, a gdzie C?" w komentarzach. Lepszy wizerunek dla publikacji, mniej negatywnego elektoratu, więcej kasy z reklam, biznes się kręci. Z wyłanianiem najlepszych płyt roku nie ma to wiele wspólnego, więc nie traktujcie tych wyborów zbyt serio.

4. MUZYKA DO CZYTANIA
Nie, wcale nie mówię o partyturach. Ale nie da się ukryć, że istotą dziennikarstwa muzycznego jest pisanie. Niektórzy zawodnicy w tej branży piszą bardzo dużo. Deadline'y gonią, a trzeba napisać coś interesującego, mimo taśmowego trzaskania tekstów. W związku z tym recenzenci wykształcili sobie taki mniej lub bardziej mimowolny odruch – słuchają muzyki pod kątem tego, co da się o niej napisać. Niemal "w locie", już przy pierwszym przesłuchaniu dobierają pasujące skojarzenia, układają sobie próbne sformułowania i zdania, a czasem wręcz przebieg całych akapitów. Oczywiście z obowiązkowym sieciowym researchem w tle – bo najlepiej wybrać sobie jakiś kontekst i słuchać muzyki "pod niego". To takie ledwo zauważalne zboczenie zawodowe, które jednak może wyrządzić sporą krzywdę płycie obciążonej mniejszym bagażem socjo-kulturowym, zawierającej "po prostu" dobrą muzykę. Bo później jest już z górki – jak o czymś się dużo pisze, to większość czytelników sądzi, że to coś ważnego. A ważnych płyt należy słuchać. A im więcej razy i przez większą liczbę blogerów czy redaktorów jakaś płyta jest przesłuchana – tym większa szansa, że trafi do podsumowań końcoworocznych. Innymi słowy najistotniejszym kryterium jest to, co da się napisać o danym zjawisku, a nie to jak je intuicyjnie (bez argumentacji, obrony, interpretacji) odbieramy. A to z kolei odziera cały proces krytycznego słuchania z magii dziewiczej konfrontacji na linii odbiorca – dzieło. W tym miejscu dodatkowe punkty zgarniają ci muzycy, którzy potrafią umiejętnie sprzedać swoją twórczość i tak zmanipulować media, żeby te nie mogły przestać o nich trąbić. Również i w ten sposób rodzą się dziś "ważne" płyty. Czy są ważne muzycznie – odpowiedzcie sobie sami.

5. WYDAWNICZA ELITA
Na koniec taki drobiazg – nieśmiało wspomniałem go już kilka miesięcy temu w jednym z felietonów. Nie łudźcie się, że muzyka, o której wiemy od mediów, to najlepsza muzyka jaka jest wydawana na świecie. Dziś świetną płytę zrobić jest stosunkowo łatwo – trudniej natomiast wypłynąć i zaistnieć w zbiorowej świadomości fanów. A wypływają głównie wykonawcy zgromadzeni pod flagą znanych wytwórni. Nic dziwnego, że potem w podsumowaniach dominują reprezentanci dziesięciu, piętnastu wiodących labeli niezależnych, no i oczywiście majorsów. Nawet jeśli ktoś spoza tego zaklętego kręgu nagra mistrzowski album, to szansa na jego uwzględnienie w opiniotwórczych rankingach jest znikoma. Owszem, ta sytuacja niby zmienia się w ostatnich latach – upadek systemu wytwórni teoretycznie prowadzi do bezpośredniego kontaktu artysty ze słuchaczem poprzez internet. Ale mimo to nadal odnoszę wrażenie, jakby grono elitarnych labeli alternatywnych miało monopol na listy roczne czołowych magazynów. U krytyków działa tu chyba potrzeba autorytetu, stempla jakości, jakiegoś gwaranta w postaci firmowania nagrań znaną i cenioną nazwą wydawcy. Ale co za tym idzie, podsumowania nie są podsumowaniami płyt, a podsumowaniami labeli. A to oznacza, że znaczną część selekcji wykonują za dziennikarzy i za słuchaczy włodarze tychże oficyn na etapie podpisywania kontraktów. Pociągają oni za sznurki z ukrycia, a my często zapominamy, że są w znacznym stopniu odpowiedzialni za nasze zajawki. Na szczęście zwykle są to ludzie kompetentni, więc przeważnie serwują nam rzeczy godne uwagi. Ale z technicznego punktu widzenia to trochę taka pseudo-demokracja, w której jako szarzy obywatele nie mamy nic do gadania.
(T-Mobile Music, 2012)