SAMA TREŚĆ: Podsumowanie 2013, część 1 – single

 

W skali makro to nie był wybitnie singlowy rok. Aż się zacząłem zastanawiać, skąd wynika ta bieżąca niemoc popu (bo, tradycyjnie nie ukrywam, do popu sprowadza się moje myślenie o singlach) i skleciłem na szybko mini-teoryjkę. Otóż w mainstreamie brakuje dziś odpowiedniego balansu. Zachód pogrążył się niestety w niemuzykalnej, post-eurodance'owej papce. Z kolei pop azjatycki zanurkował głęboko w schematycznie przekombinowane konstrukcje. Obu frakcjom brakuje świeżości, którą mogłaby zapewnić sensownie wyważona fuzja. Na szczęście chwytliwe, a czasem i nowatorskie kawałki powstają często na obrzeżach wielkich budżetów promocyjnych. I gromadząc to wszystko do jednego koszyczka, ostatecznie umiałem wskazać 30 piosenek, z 2013 roku, których słuchałem nałogowo, z którymi nawiązałem emocjonalną bliskość i które wydają mi się jakoś ważne. Oto one.

* * *

30. 1975 "Girls"
Chłopaki z Manchesteru ogólnie zaimponowali mi szerokim spektrum inspiracji na swoim debiucie, ale od razu najbardziej trzepnął mnie po głowie ten oto numer, zgrabnie przywołujący niebieskooką świetność nowojorskiego Tigercity na ich sławetnej epce z białymi (dzikimi?) końmi na okładce. No i co, jest singiel? Jest singiel.

29. Bondax "Giving It All"
Niepozorne, uśpione nawiązanie do niedbałych, późno-letnich wibracji znanych z "Down In L.A." Munk w remiksie Shazama. A może tylko sugeruję się klipem? W każdym razie dziewczyny pływające w basenie są zawsze sexy. A brytyjski duet daje nam to wszystko i troszkę więcej.

28. Nedelle Torrisi "Can't Wait"
Jeśli przy piosence majstruje Kenny Gilmore, to szansa na jej kompozycyjną wykwintność automatycznie wzrasta. Zrezygnowane, tęskne, acz złożone ballady późnego Steely Dan budzą się tu niespodziewanie z letargu, powodując mój naturalny szczękopad. Z takim imieniem Nedelle może zostać z nami na dłużej – niczym supermodelki, których nazwisk nie trzeba pamiętać.

27. Mausi "Move"
W dyscyplinie niewinnie euforycznego, po cichu hymnicznego syntezatorowego Indie-party ten joint odsadza bodaj cały dorobek grupy Passion Pit – dzięki nieodpartemu ciepłu i duszy.

26. Ariana Grande feat. Mac Miller "The Way"
Laska popyla w najlepszej tradycji nieskazitelnego timbre Mariah Carey (nawet z obowiązkowym, okazjonalnym piskiem) na zapętlonej figurze pianina, która przypomina o minimalistycznym "Good Good" Ashanti. Smaczne.

25. Silverstar "Music Is Magic"
"Jakby to powiedzieć pani Olejkowskiej", jakby to Wam powiedzieć... Zagrałem w życiu tyle imprez z podobną muzyką, że dziś wchodzi mi ona "jak w masło". Parkietowa wrażliwość dla wymagających? Coś w ten deseń.

24. Tera Melos "Sunburn"
Słuchało się za młodu pasjami pokrewnych klimatów (a nawet samemu grało...), więc sentyment pozostaje. Aczkolwiek to niewątpliwie spora sztuka – wypreparować taką nośność z metrycznej akrobatyki math-rocka.

23. Little Mix "How Ya Doin'?"
Z dość bezczelną interpolacją "Name and Number" Curiosity Killed the Cat pod pachą te cztery panny mimo to wskrzesiły beztroski, imprezowy, przedinternetowy (czytaj: niecyniczny) vibe Spice Girls. Przyznaję bez bicia: ukształtowały mnie lata 90.

22. Tede "Tulipan"
Ludzie raczej nie lubią Granieckiego - i nie mowię tylko o gimbazowym hejcie online. Ilu przykrych anegdot nasłuchałem się od znajomych na temat pana Jacka... Delikatnie ujmując, wyłaniał się z tego malkontenctwa obraz średnio sympatycznego jegomościa. Nie wiem, nie moja sprawa. Natomiast ja tu słucham muzyki i słów. I wyraźnie słyszę, jak na tętniącym, wielowymiarowym bicie Sir Micha (jak zwykle szacun) Tede pod przykrywką typowo męskich przechwałek o "zaliczaniu" snuje przejmującą nawijkę o przemijaniu. Nikt w Polsce nie opanował tego kamuflażu tak biegle.

21. Earth, Wind & Fire "My Promise"
Wprawdzie bez Maurice'a White'a, ale za to z nieodłącznym Philipem Bailey na wokalu, z paradą dęciaków i z funkującą gitarką w tle – w roku wielkich powrotów weteranów ten comeback oczarował swoim komunikatem "nic nie było, gramy dalej". Rififi po sześćdziesiątce rzadko pulsowało tak witalnie.

20. Charli XCX "SuperLove"
Wyczuwam następującą genezę – mamy super refren, a ze zwrotką... jakoś to będzie. Ekipa zwleka więc z decyzją do samego końca, aż za pięć dwunasta wymyśla jakieś bzdury, zapychacz pustych miejsc w sesji. Ale wiecie co? Ten rześki refren i tak dźwiga "SuperLove" do czołówki roku, bo tak błyskotliwie podszywa się pod późną Kylie, że gotów byłbym uwierzyć.

19. Prince "Breakfast Can Wait"
Książę (nigdy nie rozumiałem po co to "ę" w pisowni) dorzucił swoje trzy grosze do powszechnego trendu (patrz miejsce 21.) zaskakująco luksusową balladą r&b, w której zawarł esencję swojego zrelaksowanego oblicza, wcześniej doszlifowanego na albumie "Emancipation" z 1996, roku (link - http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/prince-przewodnik-po-dyskografii,4432.html ). Kwestię okładki przemilczę – jak nie wiecie, to poszukajcie info (warto).

18. Bosnian Rainbows "Torn Maps"
Już śpieszę z wyjaśnieniem czemu Mars Volta mnie nudziło, a to – kręci. Wcale nie dlatego, ze Mars Volta mieli długie suity (ja lubię suity, bo częściowo wychowałem się na prog-rocku). Lecz dlatego, ze akcent w tych suitach położony był na popisy wykonawcze, a nie na motywiczność. Tu pomykają odwrotnie – w ramach zwięzłej formy i z czystym konkretem w melodyjkach. Efekt? Najlepszy numer Omara Rodrigueza-Lopeza od czasu At The Drive-in.

17. Roman A Clef "PSBTV"
Komentarz z YouTube ("I like it. They sound like Prefab Sprout") trochę zamyka temat i podpisuję się pod nim w 100%. Choć należałoby jeszcze dodać, że raczej nie istnieje nigdzie precyzyjniejsza mimikra soundu i stylu grupy Paddy'ego McAloona z okresu "Steve'a McQueena". I to już poważniejsza sytuacja.

16. Nelly "Get Like Me"
Pharrell to geniusz wszechstronny, odnajdujący się ze swobodą w rozmaitych konwencjach (z których większość zresztą wynalazł i skodyfikował na własną rękę). Ale tym bitem przypieczętował swoją trylogię chłodnej ascezy, kontynuując wątki z "Drop It Like It's Hot" Snoopa i "Mr. Me Too" Clipse. Paradoksalnie Nelly jest tu nieistotny, za to miażdży mistrzyni pikantnych featuringów – czyli Nicki Minaj.

15. Joanna Wang "Coins"
Jeśli ktoś znienacka oferuje mi idealnie wyważone skrzyżowanie wczesnych, post-musicalowych dziwactw Nellie McKay i lekkiej bryzy rodem z debiutu The Bird and the Bee, to co ja mam począć? Przecież takich propozycji się nie odrzuca.

14. Die Flöte "Civil War"
To, że w Polsce powstają piosenki inspirowane liryczną odsłoną Sea and Cake i Pavement w 2013 roku, już nikogo nie szokuje. Ale ludziom stojącym za tym krakowskim bandem, dumnie reprezentującym środowisko Stajni Sobieski, chodzi chyba o coś innego, a może nawet o coś więcej. Nieskrywane sympatie progresywne owocują koronkowymi rozwiązaniami harmonicznymi i nagle okazuje się, że slackerska otoczka to tylko przykrywka dla kompozycyjnych delicji. Co ma sens, gdy sprawdzimy kto w tym zespole śpiewa.

13. Justin Timberlake feat. Jay-Z "Suit & Tie"
To był piękny początek roku – eleganckie, bogate w detale retro spod ręki czołowego awangardzisty popu XXI wieku (mowie o panu producencie). Odkrywcze użycie harfy pozwalało jeszcze wierzyć w "20/20 Experience". Naiwnie. A potem obficie sypnęło remiksami, z których kilka niewiele ustępowało wersji podstawowej.

12. Foreign Exchange "So What If It Is"
Nagranie, które otwiera i promuje dwupłytową kolekcję "FE Music: The Reworks", zbierającą remixy i inne wariacje na kanwie oryginalnych tracków Nicolaya, Phontego i spółki. I o dziwo ten czuły, melancholijny house z kilkoma nieprzewidywalnymi zakrętami to ich najlepszy tegoroczny moment – a przecież wydali też swój czwarty, świetny, regularny longplay.

11. Snakeships "On & On"
Skoro panna Ciara pojechała w tym roku ostro po bandzie ze swoim skądinąd uroczym "Body Party" (czyli w gruncie rzeczy nowym opracowaniem "My Boo" Ghost Town DJs), to trudno mieć pretensje, że ktoś postanowił tak łagodnie, dyskretnie zsamplować jej sławny zaśpiew "you... you... you..." z klasycznej ballady "Promise" sprzed siedmiu lat. W ogóle wyszedł leniwiec pierwsza klasa, który mógłby wysmażyć Chaz Bundick na etapie "Causers of This". Odpływam.

10. Lily Allen "Hard Out Here"
Lily i Grega Kurstina od zawsze łączyło specyficzne porozumienie – właściwie zaryzykowałbym, że "Everything's Just Wonderful", najlepszy fragment jej debiutu "Smile" (2006 rok), stanowił rodzaj poligonu doświadczalnego dla kiełkującego stylu wspaniałego duetu The Bird and the Bee. Ale chyba nigdy dotąd nie dopełniali się tak doskonale, nie osiągnęli tego stopnia wzajemności. Gorzka meta-ironia tekstu (zwieńczonego zdaniem: "jeśli nie wykryłeś sarkazmu, to nie zrozumiałeś") spotyka tu melodykę niby banalną, toporną i przez to zaraźliwą, ale jednak bezspornie podszytą dobrym smakiem. I jak tu ich nie kochać.

9. Crab Invasion "Dart"
Z inteligentnego, naszpikowanego niuansami, acz tanecznego przeboju na skromną skalę krajowej alternatywy przepoczwarza się "Dart" w wielogłową klubową bestię dopiero na koncertach. Tricki takie jak choćby wyizolowanie z aranżacji błogiej synkopy pianina ("jedziemy na Ibizę!") serwowanej z pokerową miną przez Tomasza Balę potrafią doprowadzić publikę do wrzenia – dokładnie tak, jak The Rapture na swoich występach dekadę temu. Fraza "amok opanował społeczeństwo" nabiera wtedy rumieńców.

8. Kelly Rowland "Kisses Down Low"
Ktoś spyta: dlaczego w roku w którym Beyonce kilka razy zdominowała dyskusje w muzycznej blogosferze, a na dodatek z ładnym singielkiem reaktywowały się Destiny's Child, ja wyskakuję z jakąś solowa Rowland? Ale to nie ona jest tu główną bohaterką, tylko Mike WiLL – obecnie top 3 bitmejkerow w mainstreamie. Jego pieszczotliwa ornamentyka totalnie uwiarygadnia mało wybredne wyznania solistki o zamiłowaniu do biernego seksu oralnego.

7. Ballet School "Heartbeat Overdrive"
Pamiętam, że jak pierwszy raz odpaliłem tę pieśń i wjechał refren, to pomyślałem "wow, czyste Cocteau Twins, niesamowite". A ja uwielbiam Cocteau Twins. No a potem poleciał drugi, inaczej zharmonizowany refren, gdzie jakby "ziemia usuwa się spod nóg" melodii wokalu. Pomyślałem wtedy "wooow, ale trick, ale trick!", cały w zachwycie. Bo ja uwielbiam właśnie takie tricki.

6. Cher Lloyd feat. T.I. "I Wish"
Najseksowniejszy przebój roku – uważałem tak, zanim jeszcze zerknąłem na klip (który tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził). Panienka ma tak komicznie przerysowany, cartoonowy głosik, jakby wczesna Britney nawdychała się helu. Dzięki temu zwrotki całkiem podniecają, ale eksplozja następuje dopiero w agresywnie łopatologicznym i zarazem ślicznym chorusie. To petarda, na jaką zespolików indie nigdy nie będzie stać. Tego nie da się niczym zastąpić. Na dodatek gościnną zwrotkę zapodaje fantastyczny raper. Potęga.

5. The Car Is On Fire "A Man With a Soul of a Dog"
Rozbawiło mnie, jak kiedyś umieściłem w analogicznym rankingu kawałek "Easy on the Eye" TCIOF i potem ktoś się gdzieś czepiał, że bezwstydnie zachwalam własną twórczość. Jak to mawiali starożytni Rzymianie: LOL. Ale żarty na bok. Bo to akurat rzadki obecnie przypadek autorskiego dance-popu, który nie brzmi jak nic innego, a zarazem wydaje się tak rasowy i obdarzony własną tożsamością. A chemia między śpiewem Izy i Kuby olśniewa.

4. Kingdom / Kelela "Bank Head"
Gdybym miał pokusić się o zdefiniowanie roku 2013 w muzyce za pomocą jednego utworu, na bank byłoby to "Bank Head". Logiczne, że trafił on aż na 4 osobne materiały (z czego dwa – Kingdoma i Keleli – są całościowo wyborne) wydane w ostatnich 12 miesiącach. To w końcu kwintesencja jakże żywotnych w tym sezonie, modernistycznych tendencji w muzyce rozrywkowej. Uwaga: nigdy dotąd nie mógłby powstać taki standard (bo czymże już teraz, w grudniu jest "Bank Head", jak nie współczesnym standardem?). I jeśli przyszłość popu nadeszła w 2013, to na pewno pod postacią "Bank Head".

3. Yuck "Rebirth"
Pozostaję bezbronny wobec samego otwarcia tej przedziwnie barwnej, słodkiej, wręcz cukierkowej mieszaniny "Loomer" My Bloody Valentine (rytmika, sound) i "You Get What You Give" New Radicals (ciążenie akordowe). W miarę trwania "Rebirth" ujawnia kilka bonusowych atutów – piosenkę poprowadzono kompetentnie i gustownie. Ale żaden z nich nie może się równać z tym wejściem przejrzystej gitary w intro. Gdyby "Loveless" było dziełem z kręgu komercyjnego popu...

2. Kanye West "Bound 2"
Przy całym zamieszaniu spowodowanym kiczowatym teledyskiem, który zresztą doczekał się już całkiem kreatywnych parodii, zapomina się często, że ci z nas, którzy odsłuchali "Yeezusa" w dniu premiery, hen w czerwcu, kiwali głowami z niedowierzaniem już wtedy. "Bound 2" to klasycznie przystępne i liryczne domknięcie najbardziej eksperymentalnego i antypatycznego albumu w karierze Westa. Sceptycy próbowali powiązać je z wiewiórkowym soulem "The College Dropout" sprzed dekady, ale byli w błędzie. Nic tak aktualnie i na czasie nie puentuje paranoicznego "Yeezusa", jak ten kolaż, w typowy dla Kanyego sposób obalający wszelkie reguły w zakresie miksowania hitów po bożemu. I na tej chorej sklejce dźwiękowej facet mówi rzeczy, o którym nie śniło się filozofom. Jego tekstowy strumień świadomości mógłby w sumie wyznaczyć nową drogę dla tekściarzy w ogóle. Sęk w tym, że na solistę o takim stężeniu charyzmy i pewności siebie poczekamy sobie pewnie jeszcze latami.

1. Sorja Morja "Stany"
Dużo już się naprodukowałem o "Stanach" na różnych kanałach, więc dziś Wam daruję i nie będę zanudzał. W telegraficznym skrócie – to najbardziej przerażający, rozkoszny, świadomy, smutny i urodziwy utwór roku. W jednym. Strach się bać.

(T-Mobile Music, 2014)