SAMA TREŚĆ: Popkulturowa hipochondria

 

Od jakiegoś czasu prześladuje mnie dziwny rodzaj lęku, który wcale nie dotyczy ani zdrowia najbliższych, ani mojego życia osobistego, ani też poważnych, globalnych zagrożeń.


Bliżej mu już do tak zwanego "odkrycia kłamstwa cywilizacji", jak to buńczucznie określił swego czasu mój kolega, który na pewnym etapie życia nagle przejrzał na oczy, dostrzegł wielki spisek na najwyższym szczeblu światowej polityki i najwyraźniej w geście protestu postanowił... poświęcić się imprezowaniu. Ale po tym podniosłym wstępie od razu uprzedzę, że nie ośmielę się z tych subiektywnych odczuć wypreparować jakiejś spójnej teorii. Ani nie mam takich aspiracji, ani odpowiedniej wiedzy. A poza tym na pewno mądrzejsi pisali już o takich lękach setki razy (czy o czymś jeszcze nie pisali?). Ostatecznie jedynym wyróżnikiem mojego lęku jest to, że jest... mój. Może (mam nadzieję) odrobinkę inny od tych analizowanych przez hiper-mózgi socjologów, filozofów i "opiniotwórczych blogerów".

 

Karty na stół... W publikowanych tu tekstach wielokrotnie rykoszetem zahaczałem o wątek postępującego w XXI wieku, stopniowego wyjałowienia nowej (premierowej) muzyki rozrywkowej z wartości ponadczasowych. Nie ukrywam, że mniej więcej od połowy ubiegłej dekady coraz rzadziej mam wrażenie obcowania z ważną muzyką publikowaną przez obecnie aktywnych, tu i teraz, wykonawców. To już nawet nie chodzi o moje indywidualne preferencje, bo nadal zdarzają się odstępstwa od tej reguły – czyli takie nowe płyty, w których potrafię się autentycznie zakochać. Ale to tylko małe wysepki w oceanie nijakości – rozumianej nawet bardziej jako zjawiska zbędne, wtórne i mdłe kulturowo, niż kiepskie czy średnie płyty. Mówiąc wprost – obawiam się, że nawet ci, którzy zachwycają się wieloma nowymi wydawnictwami w przeciągu roku, tak naprawdę nie traktują ich jako zdarzeń ważnych w skali całego swojego doświadczenia. Że zawsze bliższe ich sercu jest coś sprzed lat. Coś Stonesów, coś Steviego Wondera, coś New Order i coś Pearl Jam. Na przykład. A nie te namiastki, jakkolwiek solidne, kompetentne i profesjonalne, które wychodzą dziś.

Raz na jakiś czas dochodzę do wniosku, że powyższa interpretacja to zaledwie hiperbola starzejącego się malkontenta, który jak większość odbiorców popkultury swój najintensywniejszy okres wchłaniania nowinek (przypadający na szkołę średnią i studia) ma dawno za sobą. Wiadomo, takie zgredowskie narzekanie ("kiedyś to było, panie") połączone z zażenowaniem poziomem prezentowanym przez młode, czynne, dynamiczne pokolenie ("ach ta dzisiejsza młodzież!"). Słowem: klasyka rokendrola, znana "jeszcze od początku lotnictwa", jak nie od Cesarstwa Rzymskiego. Łatwo taką postawę zdeptać, wyszydzić, skompromitować. Ba, 10 lat temu sam wojowałem z konserwatystami, którzy uważali, że wszystko już w muzyce rozrywkowej było, a oni to wszystko słyszeli, więc czym ja się niby ekscytuję? Podczas gdy ja właśnie wtedy przeżywałem uniesienia jakośtam mnie kształtujące, definiujące na resztę życia! Pamiętam jak starsi metryką i stażem recenzenci psioczyli na moje zachwyty pod adresem "Source Tags & Codes" Trail of Dead. "Przecież tak się już grało", "strasznie mi to coś przypomina", "po co ten cały hype" i tak dalej. A mi się w kieszeni nóż otwierał, bo przy riffach Teksańczyków włosy (i nie tylko) stawały mi dęba. Teraz to ja gram tę rolę znudzonego tetryka – i mógłbym po prostu uznać, że "jesteśmy dziadami", "my psy musimy się trzymać razem" i właściwie byłoby po sprawie.

Sęk w tym, że jest nas całkiem niemało, a ilekroć chciałbym zrzucić swoje kulturowe lęki na karb wieku i nostalgii za młodością, to w sukurs przychodzi mi jakiś niezwykle trafny, odważny tekst, demaskujący dokładnie te zasłony dymne popkultury, które jakoś mnie uwierają i drażni mnie ich powszechna akceptacja społeczna, ich zupełnie letni, neutralny odbiór masowy. Takim tekstem była inspirująca do głębokich przemyśleń na rzeczone tematy książka "Retromania" Simona Reynoldsa (link - http://www.t-mobile-music.pl/opinie/felietony/sama-tresc-o-retromanii,11390.html ), a dwa tygodnie temu podobnie zadziałała na mnie pewna recenzja w specjalistycznym i mającym renomę wyjątkowo merytorycznego magazynie "The Wire". Piję do wstrząsająco odważnej i zaskakująco celnej notki Marka Fishera o "The Next Day" Bowiego, jednej z głośniejszych płyt roku 2013 (link - http://www.t-mobile-music.pl/opinie/recenzje/recenzja-w-superciezkiej-bez-zmian,11961.html ).

Fisher uprawia tam ten typ muzycznej publicystyki, który uwielbiam – chociaż nie zgadzam się z samą opinią autora (prywatnie podoba mi się album, który on zrównał z ziemią), to fascynuje mnie przedstawiona przezeń argumentacja. Niestety nie widzę tego tekstu online (sam czytałem w salonie prasowym), ale z grubsza Fisher postuluje, że dożyliśmy czasów, w których jesteśmy wszyscy ofiarami zbiorowej hipnozy. Oto rolę samej muzyki przejęły niezwykle skuteczne strategie promocyjne, czasem zakrojone szerzej, niż nam się wydaje. Dla mnie bez problemu może to być recenzja nowych dzieł Daft Punk, Justina Timberlake'a i pewnie paru innych głośnych bieżących płyt – wystarczy podmienić odpowiednie nazwy, nazwiska. Piero Scaruffi wytykał Bowiemu, że u niego wizerunek niejako był muzyką. Ten sam Piero czepiał się Radiohead, że w ich elektronicznej fazie na "Kid A" i "Amnesiacu" to produkcja była muzyką. Czyżby w 2013 roku kolejni spryciarze wpadli na pomysł ominięcia sedna i muzyką uczynili... marketing? Czy niedługo zdanie "interesuję się muzyką" będzie oznaczało "interesuję się marketingiem"? Polecam lekturę i refleksję.

I znów wraca niepokój. Znów myślę sobie – nie, to nie jest kwestia trzydziestki na karku i tęsknoty za tym, jak kiedyś było fajnie. Wręcz odwrotnie – to strach przed tym, że tylko to "kiedyś" daje jeszcze jakiekolwiek poczucie sensu i treści. Głód takiego "teraz", które niosłoby ten sens i tę treść. Boję się, że przyśpieszająca "smartphone'izacja" kontaktów międzyludzkich powoli zabija w ludziach potrzebę głębszych doznań (nie oceniam tego – może i jest to jakiś przepis na życie), co konsekwentnie odbija się w kondycji popkultury. Lata sześćdziesiąte, siedemdziesiąte, osiemdziesiąte, nawet dziewięćdziesiąte miały swoje cechy charakterystyczne, swoje ikony, swoje wielkie toposy, narracje. A kiedy ostatnio pojawiła się nowa piosenka, bez której po prostu trudno sobie wyobrażać ujęty "poza ramami czasu" krajobraz popkulturowy? Czy "Gangnam Style" i "Call Me Maybe" to uczciwy ekwiwalent takich szlagierów? Czy dzieje się teraz coś właściwego naszej dekadzie, poza tym nieszczęsnym autotune'em, elektroniczną muzyką taneczną i wątpliwego sortu revivalem lat 80., który trwa już chyba z pół wieku? Czy może pora spojrzeć prawdzie w oczy – technologia bezpowrotnie zabiła kreatywność, a rozdrobnienie dystrybucji zredukowało do minimum kolektywne doświadczenia, więc w efekcie nie zostało nam nic sztandarowego, centralnego, koronnego. Wtem niepokój przeradza się w strach – czyżbyśmy żyli w epoce bez żadnych właściwości, pozbawionej historycznej doniosłości? Czasem to równie przerażające, co brak sensu życia w wymiarze osobistym. Bo co powiedzą o nas potomni? Że mieliśmy urządzenia mobilne? Ale czy będą umieli wymienić chociaż trzy, pięć, dziesięć wspaniałych piosenek portretujących to stadium? Co z nas zostanie – "parę nut" czy "pewnie nic"?

A może tu nie chorobę popkultury trzeba diagnozować i leczyć, tylko hipochondrię jej nadwrażliwych uczestników?

(T-Mobile Music, 2012)