Rekapitulacja 2017: R.I.P.

 

Z pewną taką nieśmiałością i niezręcznością zasiadam do trzeciej już na Porcys, rocznej rekapitulacji o zmarłych muzykach, artystach i postaciach jakoś tam dla nas istotnych. Temat mało radosny, więc pozostaje podejść doń z dystansem i w myśl teorii o konieczności oswajania śmierci, czasem zapodać jakiś żarcik. No bo co innego zostaje? A zatem bez zbędnych ceregieli "możemy przystąpić" ("to może ja powiem kiedy możemy przystąpić" – Kandydat na barmana). W przeciwieństwie do 2016, nazywanego przez niektórych "the year the music died", w 2017 los oszczędził nam odejść spektakularnych, rzędu Bowiego czy Prince'a. Niemniej pożegnaliśmy ikonę całej kontr-pop-kultury, człowieka który "uruchomił lawinę", bo – jak to ujęła niegdyś redaktor Graczyk w Guide to Pop – "wymyślił rock&rolla, dzięki któremu możemy dziś cieszyć się używkami i sypiać z kim popadnie". Chuck Berry zdążył nawet zapowiedzieć swoją nową, pierwszą od 1979 (!!!) studyjną/regularną płytę, lecz nie dożył premiery – zmarł kwartał wcześniej w wieku 90 lat. Muzycznie sam krążek zatytułowany po prostu Chuck to zgodnie z oczekiwaniami po prostu... Chuck. Inny pionier rokendrola Fats Domino żył od Berry'ego ledwie rok krócej. Odpalcie jakieś "I'm Walkin" z tej okazji, ale pamiętajcie, że jednemu z najstarszych jutuberów świata, byłemu powstańcowi Antoniemu Huczyńskiemu zostały do setki już tylko 4 lata. That's rock and roll! Sporym echem odbiła się też śmierć Malcolma Younga, szkockiego wieślarza AC/DC. O moim stosunku do grupy opowiadałem już wiele razy anegdotę z trójkowym "Pół Perfekcyjnej Płyty" w tle (odcinek z Back In Black), intryguje mnie też uwielbienie, jakim otacza ich Travis Morrison.

Tymczasem ORKIESTRĘ GRAJĄCĄ W NIEBIE zasilili wybitni zawodnicy sekcji rytmicznej. Między innymi na basie pomykał czasem Walter Becker, ale ów gigant robił też milion innych rzeczy – od obsługiwania gitki, przez komponowanie i tekściarstwo (tak, tak!) do spółki z Fagenem w Steely Dan, aż po (mniej znany wpis z CV) regularny udział w zespole China Crisis (na synthach, perkusjonaliach, aranżach i produkcji). Ponadto jedna z tych najznamienitszych to sekcja Can, a więc Jaki Liebezeit i Holger Czukay. Jaki to istny MONUMENT, "człowiek-groove", żywe srebro perkusji, jeden z prekursorów całej muzyki opartej na repetycyjnym bicie. Holger to maksyma "mniej znaczy więcej, focused znaczy lepiej", a poza jego pracą basową nie zapomnijcie o wkładzie producenckim, no i o solówkach, z Movies i projekcikiem Les Vampyrettes na czele ("...i pamiętajcie żeby robiąc z nich sos odcinać nóżki, bo później mi zostaje pół garnka niestety" – a tu zresztą też miał wpływ). W każdym razie regularnie słucham nagrań obu panów i często o nich myślę. Dalej: w żałobie nie tylko fani Can, ale i UK. John Wetton traktował bas zupełnie inaczej, a w dodatku równocześnie śpiewał, często w zupełnie innych podziałach. Za samo jedno "Great Deceiver" King Crimson gość mieści się w moim top 10 ultrabasmanów ever, a fani prog-rocka wiedzą znacznie więcej. Na przykład to, że trzy miesiące później dołączył doń wizjonerski wieślarz Allan Holdsworth, nazywany nieraz "Coltrane'em gitary". W UK grali z Brufordem, a w niebie mogą pojamować z Grantem Hartem, nie tylko pałkerem i instrumentalistą, ale też ważnym co-songwriterem w legendarnym indie składzie Hüsker Dü. Rockowe nekrologi uzupełniają postaci trochę mi odleglejsze, acz niewątpliwie istotne w swoich genre'ach. Współtwórca southern-rocka Gregg Allman (napisał "Whipping Post"!), kultowy dla wielu sympatyków heartland-rocka Tom Petty, obdarzony potężnym (może nawet zbyt potężnym) głosem Chris Cornell (kompozytor większości materiału w Soundgarden), twarz Linkin Park, czyli Chester Bennington (zawsze miałem słabość do "One Step Closer") oraz głos młodego pokolenia emo-rapu Lil Peep, nazywany "kobrą", a raczej współczesnym Cobainem ("to może być hymn na miarę «Smells Like Teen Spirit»"). Zwracam uwagę, że Cornell i Bennigton to samobójstwa, zaś w przypadku Lil Peepa przedawkowanie ponoć nie było "zamierzone", ale artysta ostro "igrał" z tym motywem w swojej twórczości i wpisach socialmediowych, a moim skromnym zdaniem przy takiej konstrukcji psychicznej granica między "zamierzeniem" przedawkowania, a takim depresyjnym podejściem "niech się dzieje co chce" bywa bardzo cieniutka.

Przechodzimy do innych gatunków. W popie żegnano Glena Campbella, zasłużoną instytucję wykonawczą amerykańskiej piosenki i osobowość telewizyjną. Wszyscy znają na pamięć "Wichita Lineman" pióra Jimmy'ego Webba, ale nieśmiało wskazywałbym w stronę nieco wcześniejszego "Guess I'm Dumb", który skomponował "nie kto inny jak..." Brian Wilson. Kontynuując wątek US 60s, w relatywnej niszy przejęto się odejściem Bonnie Flower – połowy siostrzanego duetu Wendy & Bonnie, odpowiedzialnego za piękny album Genesis. Szalikowcy Jamiroquai z poruszeniem przyjęli info o śmierci klawiszowca Toby'ego Smitha, a miłośnicy 90s-owej WIKSY oddali cześć urodzonemu w Szwajcarii (a zmarłemu na Ibizie) włoskiemu producentowi nazwiskiem Roberto Concina, znanemu lepiej jako Robert Miles. "Children" i "Fable" obowiązkowo – przy tych motywach oglądało się wyniki zagranicznych lig w Sportowej Niedzieli. Czas na "czarną muzę"... Charles "screaming eagle of soul" Bradley to funkowe abecadło, William Onyeabor również ale z Nigerii, ze skłonnościami do disco (znacie przez słynną kompilację Africa 100 lub ze składaka Who Is... sprzed 4 lat), Leon Ware właśnie w disco miał kilka super ballad (najsłynniejsza to "Rockin You Eternally"), Chuck Mosley stał za mikrofonem w Faith No More zanim zmienił go Patton (kojarzycie zapewne "We Care a Lot"), a last but not least Prodigy rapował tak, że kopara opada – wpierw w Mobb Deep (ale o tym wiedzą wszyscy), a potem również solo (zwłaszcza polecam niedocenione Return of the Mac sprzed dekady). I wreszcie z muzy szeroko pojętej "eksperymentalnej": uznawany nieraz za "uosobienie" musique concrète ("i wdrożenie terminu hipertekst w praktyce") Pierre Henry, ochoczo samplowany (najsłynniej przez Shadowa), zacny, odkrywczy kolażysta David Axelrod, szwedzki pilnie strzeżony skarb proto-drone'u Folke Rabe i skończywszy też w Skandynawii, Mika Vainio – członek fińskiego składu Pan Sonic, który spenetrował potężny krajobraz avant-elektroniki.

W Polsce najdonioślejszym wydarzeniem w tej kategorii było z pewnością odejście ZBIGA. To w sumie cud, że pod koniec życia maestro Wodecki zdążył zostać artystycznie zrecyklowany, zrehabilitowany i pokochany przez publikę alternatywną – Fryderyk, występ na Offie, zredefiniowanie "cool przed siedemdziesiątką". Ale kto wie, czy z historycznego punktu widzenia równie istotne nie było pożegnanie Wojciecha Młynarskiego, wprawdzie od lat mało aktywnego, ale zasłużonego w stopniu niemal niezrównanym, jeśli chodzi o operowanie polskim słowem w piosence (zaryzykowałbym nawet, że w tej materii kiedyś "przeszedł na drugą stronę"). Zmarł również Jerzy Kossela, współzałożyciel i pierwszy lider Czerwonych Gitar, autor tekstu do słynnej "Matury" (a tymczasem drummer Jerzy Skrzypczyk w Teleexpresie zapowiada nowy numer Czerwonych Gitar, których jest aktualnie jedynym rozpoznawalnym członkiem). A z pozamuzycznych spraw, to znani i lubiani polscy aktorzy. Alina Janowska = szacunek po tysiąckroć. Dla mnie głównie genialna kreacja Ireny w monumentalnej Wojnie domowej – magiczna nić pełnej niedopowiedzeń i porozumiewawczych spojrzeń przyjaźni z Pawłem, ich tyleż zabawne co nienachalnie mądre dialogi. A 10 lat później Celina w Czterdziestolatku – charakterologicznie zupełnie inna, znów turbo wyrazista postać, co świadczy o imponującym warsztacie, o kreatywności i charyzmie. Dla kogoś ważniejszymi postaciami byli być może Danuta SzaflarskaWładysław Kowalski albo Wiesław Michnikowski, wszyscy wielcy. Młodsi czytelnicy kojarzą zapewne Grzegorza Miecugowa z TVN, nieco starsi z TVP, a jeszcze starsi z Trójki. Tyle jeśli idzie o słowo mówione. W słowie pisanym straty między innymi takie – Wanda ChotomskaJanusz GłowackiZdzisław Pietrasik i z nominalnie bliskiego nam kręgu krytyki muzycznej Robert Sankowski. Wreszcie sport: współautor ostatniego naszego olimpijskiego medalu w dyscyplinie zespołowej Janusz Wójcik (słynna "srebrna" drużyna z Barcelony 92), koszykarz Adam Wójcik (kto pamięta hiszpańskie Mistrzostwa Europy w 1997 i siódmą lokatę biało-czerwonych, ten wie), wiadomość dosłownie z wczoraj, a więc enfant terrible polskiego PIŁKARSTWA Stanisław Terlecki, no i równie jak on bezkompromisowy, jedyny w swoim rodzaju dziennikarz, obserwator świata i komentator życia Paweł Zarzeczny.

I jeszcze kilka niemuzycznych nazwisk spoza Polski. Powiesz Roger Moore, a ludzie na 95% wykrzykną "Bond!". Ale Bondy z Moore'em traktuję raczej "w formie żartu" ("traktowałem to jako zabawę, jeny"), natomiast dwie rzeczy które robiłem w wakacje 2000: czekałem na Kid A i oglądałem kolorowe odcinki (sezon 5. i 6.?) Świętego w TVP (btw to chyba jedyny serial z 60s poza wspomnianą Wojną domową, na który wciąż reaguję emocjonalnie). Jeanne Moreau była piękna, ale była też znakomitą aktorką – grywała u mistrzów francuskiej nowej fali, a także u Wellesa, Bunuela, Antonioniego. Samobójstwo popełnił nieoceniony w trafności diagnoz Mark Fisher aka K-Punk, którego tezy wiele lat temu były dla mnie zdecydowanie za trudne, a obecnie już są tylko trochę za trudne i z czystym sumieniem mogę polecić (szczególnie miłośnikom Reynoldsowskich rozkmin o uwiązaniu muzyki z technologią i społeczeństwem). Może to abstrakcyjna szufladka "biznesmeni celebryci", ale niniejsza lista bez Hugh Hefnera wydawałyby się zwyczajnie niekompletna (mind you – człowiek ów wedle wielu "zachodnich" kryteriów trochę "wygrał życie"). Mało kto wie, że radziecki podpułkownik Stanisław Pietrow to prawdziwy bohater ludzkości – uratował w 1983 roku świat przed zagładą nuklearną, gdy słusznie zinterpretował sygnał jako błąd systemu, a nie atak USA (oczywiście potem zdegradowany i solidnie sponiewierany za olanie procedur, bo jakżeby inaczej). A skoro już otarliśmy się o globalną politykę, to na koniec taki oto suchar niecodzienny: wchodzi facet do baru i zamawia: "dla Franza Kafka, dla Andrzeja Mleczko, a dla Helmuta Kohla". Dobranoc państwu.

PS: Warto zapalić też świeczkę pamięci Yacha Paszkiewicza – pioniera krajowego teledysku i współtwórcy słynnego festiwalu polskich wideoklipów. Respect is due.
(Porcys, 2017)