Relacja z Primavera Sound Festival 2009

 

28-30 maja 2009

Popularna "Primavera" (choć na dobrą sprawę pełna nazwa imprezy brzmi Estrella Damm Primavera Sound Festival, gdzie dwa pierwsze słowa to nazwa browaru pełniącego funkcję sponsora tytularnego całego przedsięwzięcia, a "primavera" to po hiszpańsku po prostu "wiosna") nie tylko mogłaby się bić o miano najlepszego (pod względem zestawu wykonawców) festiwalu 2009 roku na świecie, ale i skromnym zdaniem autora tego artykułu konkurs ów by wygrała, spychając na dalsze miejsca podium kalifornijską Coachellę i nowojorską edycję All Tomorrow's Parties nadzorowaną przez Flaming Lips.

Obiektywnie każde z trzech wymienionych wydarzeń zasługuje na miano wielkiego święta muzyki niezależnej, ale osobiście stawiam Primaverę najwyżej ze względu na dwa występy My Bloody Valentine, jednej z najwybitniejszych grup rockowych wszechczasów, która reaktywowała się dwa lata temu i choć konsekwentnie prezentuje swój jeden, doskonale wszystkim zainteresowanym znany i do bólu ograny set utworów, to i tak jest to absolutnie niepowtarzalny i chyba nieporównywalny z niczym innym performance. Dla mnie, zdeklarowanego fanatyka, oba koncerty MBV (na powietrzu dla stojącej widowni i w audytorium dla słuchaczy na miejscach siedzących) stanowiły esencję, sedno, treść festiwalu oraz w praktyce główny, decydujący powód mojej wycieczki do pięknie ulokowanej nad Morzem Śródziemnym stolicy Katalonii.

Aczkolwiek trzeba podkreślić, że szczególnie pierwszy, otwarty show MBV do rozrywek lekkich, łatwych i przyjemnych nie należał. Wycofany emocjonalnie Kevin Shields, rozczulająco słodka Bilinda Butcher, niesamowicie skoncentrowana Debbie Googe i fenomenalnie dynamiczny Colm O'Ciosoig zafundowali zdezorientowanym i w sporej mierze nieprzygotowanym na szok odbiorcom istne piekło dźwiękowe, promieniując bezlitosnymi snopami czystego hałasu, który niejednej co wrażliwszej dziewczynce zwyczajnie sprawiał ból. Nie bez powodu przy wejściu rozdawano zatyczki do uszu – bez nich wielu nie przetrwałoby do końca. Bez znajomości piosenek ciężko było przypadkowemu przechodniowi zrozumieć, o co w tym biega, bo ze strzępów melodii znanych w wersji studyjnej pozostały cienkie wiórki – w dodatku zmielone, spalone i przetopione. Ale pomijając ten brzmieniowy "survival", skala i rozmach artystycznej oferty zespołu nadawały tej audialnej masakrze status dosłownie monumentalny. I gdy kilkunastominutowa porcja straszliwego, zbrodniczego nawet hałasu, znana jako "Holocaust", zwieńczyła (jako fragment piosenki "You Made Me Realise") występ MBV, można było z całkowitym przekonaniem pokiwać przecząco głową w geście symbolizującym zdanie "nie, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem i prawdopodobnie nie przeżyję". Lecz Shields i spółka wyszli na scenę dzień później, by tym razem, w idealnych warunkach akustycznych kapitalnej sali zwanej "Auditori" nie pozostawić już żadnych wątpliwości kto jest najintensywniej łojącym i zarazem najśliczniej uwodzącym rockowym bandem świata. Ponieważ są to sprawy, o których ciężko się opowiada bez popadania w patos, przejdę do omówienia reszty wykonawców.

Ustalmy jedno: Primavera to festiwal dla sympatyków ostrej muzyki gitarowej. I nie mam tu wcale na myśli System Of A Down czy Nickelback (haha). Chodzi o tradycję estetyczną hardcore'u, indie-rocka korzennego (tego amerykańskiego z lat 80-tych) oraz garść świeżynek, które wpływowe media próbują kreować na wybitne zjawiska, choć oczywiście i wy, i ja doskonale wiemy, że to nieprawda, bo telewizja kłamie, a wybitne zjawiska w muzyce dziś już (prawie) nie istnieją. Tym niemniej właśnie na rzężące gitarowe przestery i wściekłe kaskady bębnów (w różnych, rzecz jasna, odmianach) postawili głównie menadżerowie imprezy. Z tej grupy warto zwłaszcza wyróżnić nadludzki dosłownie set Lightning Bolt (perkusista Brian Chippendale ośmieszył resztę konkurencji i chyba pobił rekord Guinessa w sile uderzenia pałką w werbel, o ile ktoś to mierzył), ceremonialny, acz odrobinę zbyt statyczny koncert Sonic Youth (brawo za konsekwentne wracanie do starego materiału), nadal krzepkich weteranów hardcore'u Jesus Lizard i totalnie zwariowanych chuliganów z Fucked Up (frontman bardzo naśladuje styl bycia Tima Harringtona z Les Savy Fav). Tychże twardzieli uzupełniali młodzi adepci gitarowej psychodelii w rodzaju niezwykle ciepłych i serdecznych kolegów z Deerhunter (na całe szczęście ich image wskazywał na szczytne wzorce Malkmusowe, a nie jakieś brytyjskie wygłupy znane w Polsce jako moda "indie") lub skromnych debiutantów z inteligentnej formacji Women, a także jedynego w swoim rodzaju freaka Ariela Pinka (o czym warszawscy fani mogli się przekonać w połowie czerwca). Zaś odległe źródła takiej stylistyki doskonale zdefiniował główny headliner, niejaki Neil Young, który zgromadził najliczniejszą publikę i na moment miał cały festiwal tylko dla siebie.

Ten generalnie ciężki i zdominowany przez poniewierane struny sound, płynący przez większość czasu z większości scen zgrabnie uzupełniali przedstawiciele innych gatunków. Aphex Twin wprawdzie przynudzał, ale już taki Squarepusher wymiótł kompletnie, przypominając sklerotykom, że poza programowaniem szaleńczych bitów potrafi wirtuozersko potraktować bas. Gang Gang Dance, choć grali krótko, dostarczyli jakże potrzebnej dawki odmiennej wrażliwości, spełniając się w ekstatycznych syntezatorowo-perkusyjnych obrzędach. Klasę i czołową pozycję wśród raperów świata potwierdził leciwy już nieco Ghostface Killah. Specyficznym wydarzeniem był kameralny koncert Michaela Nymana w sali Auditori, słynnego kompozytora minimalistycznej muzyki filmowej. Nie brakowało świetnych setów didżejskich – królowali tu DJ Feadz, Skatebård czy Michael Mayer...

O rozczarowaniach i niedosycie pisać zbyt wiele nie wypada. Może wybitna skądinąd i darzona przeze mnie niezwykłym sentymentem grupa Yo La Tengo nie pasowała zupełnie do największej sceny Estrella Damm. Może Bloc Party są jedną z kilku najbardziej przereklamowanych kapel świata. Może Jarvis Cocker już na zawsze zostanie dla mnie potwornym nudziarzem. Ale nie zmienia to faktu, że przez te trzy dni stężenie ważnych i legendarnych wykonawców z kręgu indie sięgało w Barcelonie masy krytycznej. Aż strach myśleć, jaki skład wykombinują za rok.

* * *

POP-UPy:

* * *

Narodowościowy rozkład publiczności na tegorocznej Primaverze, "na rzut ucha":

Katalończycy 55%
Amerykanie 25%
Brytyjczycy 10 %

Inne 10%

* * *

Festiwalowe sceny w kolejności od najładniej usytuowanej:

1. ATP
2. Rockdelux
3. Ray-Ban Vice
4. Estrella Damm
5. Pitchfork

* * *

Rozwiejmy 5 mitów o Primaverze 2009:

1. Nie zagrał żaden Girl Talk, pewne źródła mylą go z formacją Girls
2. Nie wystąpiła (niestety) Uffie, odwołana w ostatniej chwili ze względu na zaawansowaną ciążę
3. Phoenix nie uraczyli fanów akustycznym setem w namiocie Ray Ban, mimo, że tak było planowane
4. Impreza, owszem, odbywa się "nad morzem", ale samo dojście do morza jest zablokowane, przypuszczalnie dla bezpieczeństwa uczestników

5. W fatalnym, przerwanym w połowie występie Wavves nie było nic romantycznego, uroczego czy rokendrolowego – gość był po prostu kompletnie nawalony.
(PULP, 2009)