Revival of the shittest

 

Wszystko już było... ale nie we wszystkich zastosowaniach.

W zeszłą sobotę poszliśmy z grupą znajomych do Placu Zabaw. A może "na plac Zabaw", kto go tam wie... To modne i oblegane miejsce na rozrywkowej mapie stolicy – szczególnie w porze letniej. Nic dziwnego – trudno wyobrazić sobie latem lepsze okoliczności przyrody niż impreza na świeżym powietrzu. Pogoda nas w te wakacje nie rozpieszcza, więc każdy ciepły wieczór bez opadów warto wykorzystać i dotlenić się w miłym towarzystwie, przy dźwiękach muzyki albo porywającej do tańca, albo wprawiającej w stan błogiego relaksu... Tego przynajmniej oczekiwałem, ale z głośników popłynął zadziwiający groch z kapustą, który bez kontekstu ciężko byłoby w ogóle zrozumieć. Obok ewidentnie parkietowych, nieśmiertelnych szlagierów, którymi dałoby się rozruszać umarlaka ("Everywhere" Fleetwood Mac, "The Look of Love" ABC) i wspaniałego setu hiphopowego (na czele z "Juicy" i "Sie żyje"), próbowały, co zadziwiające, zafunkcjonować utwory stricte gitarowe. Lecz nie mam tu na myśli dyskotekowych szlagierów Franza Ferdinanda czy funk-punkowych prób Radio 4. Usłyszałem bowiem porcję mięsistego, kanciastego heavy metalu pozbawionego jakiegokolwiek groove'u – na przykład "Mother" formacji Danzig czy "Enter Sandman" Metalliki – a później smyczkową balladę "Tonight, Tonight" legendy alternatywnego rocka Smashing Pumpkins. I przyznam, że poczułem się dość skonfundowany. Być może za rzadko wychodzę na miasto. Być może I'm losing my edge to the kids. But... I was there!

Kiedy miałem dziewięć lat, moim najlepszym kumplem był starszy o dwa lata fan metalu (pasję odziedziczył po starszej siostrze). Gość wtajemniczył mnie w twórczość Glenna Danziga – w ramach projektu Danzig, ale także wcześniejszych Misfits i Samhain. Do dziś mam kasetę z debiutem Danziga, którą sobie wtedy przegrałem. "Mother" pełniło na tym albumie rolę mocarnej power-ballady, melodyjnego momentu wytchnienia od bezlitosnego post-sabbathowskiego naparzania, iskierki humanizmu w bezdusznie mrocznym wizerunku lidera. Gdyby ktoś powiedział mi w 1992 roku, że dwie dekady później w stolicy kraju europejskiego młodzież będzie się BAWIĆ do tego utworu, uznałbym takie proroctwa za science-fiction. "Mother" plasuje się w mojej prywatnej systematyce tak daleko od muzyki imprezowej, jak tylko można. Prawdziwy fan Danziga charakteryzował się zawsze tym, że nigdy do niczego nie tańczył. W finałowej scenie teledysku do "Mother" Glenn, wystylizowany na satanistyczną wersję Jima Morrisona (głos, image), rozrywa na pół kurczaka, następnie malując jego świeżą krwią odwrócony krzyż na brzuchu blond modelki. Sięgnięcie po "Mother" w didżejskim secie w 2011 roku to perwersja do kwadratu, łącząca niedawne zamiłowanie do witch house'owej makabry (autorzy wspomnianego setu, których przy okazji serdecznie pozdrawiam, organizowali niedawno pierwszą polską imprezę witch house'ową) z demonstracyjnym odgrzebaniem singla-kuriozum, dla internetowych nastolatków co najwyżej obiektu ironicznych drwin. Tu nie chodzi o gusta – bo podejrzewam, że ja sam traktuję "Mother" bardziej serio (w sensie odbioru muzycznego), niż cały tłum zgromadzony tamtego wieczoru na Agrykoli. Kryterium to maksymalny efekt zaskoczenia i działania wedle prawidła "zasady są po to, aby je łamać". Czyli syndrom potężnej popkulturowej blazy. Ale nie sądziłem, że ta blaza sięga już tak absurdalnych rozmiarów.

Konkluzja nasuwa się sama: Warszawa się nudzi. Warszawa spędza weekendowe wieczory na graniu w gry planszowe w klubie, w którym chwalony szef kuchni podaje w międzyczasie grasicę, ozorki oraz tajemniczą przekąskę o nazwie "trio buraczane", składającą się z kęsa buraka gotowanego dwanaście godzin (w zestawie z kęsem cebuli gotowanej dziesięć godzin – moja ocena 3/10), kęsa galaretki buraczanej (moja ocena 1/10) i kęsa czipsa z buraka podanego z bitą śmietaną (moja ocena 2/10) – razem za... dwanaście złotych. Dziewczyny popijają to szprycerem. Niecodzienna nazwa działa na wyobraźnię klientów, choć to tylko słodkawy napój z wina i wody... Ups, odeszliśmy od tematu. Ale nuda przenosi się też na inne płaszczyzny życia – na przykład muzyczną oprawę imprez. I ja to doskonale rozumiem. Kiedy w 2008 roku pracowałem w magazynie "PULP", spędzałem większość dni roboczych z sympatykami szeroko pojętego indie rocka. Od rana do wieczora wysłuchiwałem o Klaxons, Muchach, Glasvegas i kultowych piątkach w Jadłodajni Filozoficznej. Lubię indie rocka, a wpływ Jadło na wykrystalizowanie się pewnego niezwykle kreatywnego środowiska młodych animatorów kultury uważam za niepodważalny. Ale na pewnym etapie zaczęło mnie to zwyczajnie męczyć i nudzić. Dlatego zacząłem regularnie uczęszczać do hip-hopowego klubu The Fresh, w którym leci inna muzyka, inaczej się tańczy, a bywalcy zupełnie inaczej się zachowują. Tyle, że osadzony rytm towarzyskiego w swej naturze komercyjnego hip-hopu to z definicji idealny podkład do baunsu. A "Enter Sandman" i Smashing Pumpkins to idealny podkład do zamykania się w pokoju z licealną depresją pod hasłem "nikt mnie nie rozumie, nikt mnie nie lubi". Wiem – to narzucone odgórnie kulturowe klisze, którym nie należy ulegać. Kocham eklektyzm oraz przełamywanie sztucznych barier i uprzedzeń – czemu od dawna dawałem wyraz pisząc o muzyce i grając muzykę. Ale na pewnym etapie eklektyzm po prostu przestaje działać. Dla mnie zbiorowe tupanie nóżką do "Mother" Danziga to synonim załatwiania potrzeb fizjologicznych w kuchennym zlewie. Owszem, w ekstremalnej sytuacji mogę to zrozumieć, ale tylko jako pomyłkę spowodowaną alkoholowym (?) zamroczeniem.

Na koniec, podobnie jak w przypadku paru ostatnich artykułów muszę podkreślić, że powyższe luźne zapiski absolutnie nie mają na celu kogokolwiek atakować. Ponieważ w ostatecznym rozliczeniu to całkiem fajne, że dzieją się tak dziwne rzeczy. Mnie nic nie bulwersuje – ja tylko przyglądam się całej sprawie z boku. A skoro taki komunikat znajduje odbiorców, to, cytując wypowiedź Mesa na temat Mezo – "z Bogiem" (dedykacja dla fanów Danziga). Ciekawe tylko co będzie, gdy wyjdzie na jaw, że imprezy grunge'owe nadal trzymają się mocno na prowincji – vide autentyczny, czynny skansen zwany "rockoteką". Gdzie wtedy uciekną warszawscy trendsetterzy? Co zagrają? W gronie znajomych prześcigamy się w prognozach. Pójdą w thrash i postawią na "Raining Blood" Slayera? Skręcą w uliczkę niekontrolowanej latynoskiej szmiry dla wujków z brzuszkami i odkopią winyle Julio Iglesiasa? Zasięgną rady u Wojciecha Manna i Jana Chojnackiego, by zaprezentować przegląd nowości z krainy bluesa? A może wykorzystując postępującą rehabilitację polskiej muzyki uderzą w nostalgię za latami dziewięćdziesiątymi i odpalą "Takie tango" oraz "Bal Wszystkich Świętych" Budki? W każdym bądź razie będę to śledził.
(Era Music Garden, 2011)