Snobizm

 

Dajcie już spokój z tym snobizmem, bo to śmieszne.

Od początku swojej działalności recenzenckiej i dziennikarskiej spotykałem się z zarzutami o snobizm. W sumie nic dziwnego, że takie reakcje miały miejsce. Jako się rzekło, zaczynaliśmy razem z kolegami na Porcys od pisania o artystach, których nazwy nie mówiły nic przeciętnemu słuchaczowi rocka w Polsce. Z kolei po kilku latach, gdy szeroko rozumiany indie-rock trafił pod strzechy rodzimych fanów alternatywy, zaczęliśmy szukać gdzie indziej – a to w hip-hopie, a to w komercyjnym popie, a to wreszcie w partyturach i ambiencie. I to też było odbierane jako snobizm – i nadal wypada się tylko zgodzić, że obiektywnie mogło to na snobizm wyglądać, a może nawet... było snobizmem, na zasadzie szukania dla siebie niszy tam, gdzie środowisko nie szuka. Ostatnio magiczne hasło snobizm powróciło w związku ze zjawiskiem rehabilitacji archiwów polskiej muzyki rozrywkowej sprzed lat, o którym pisałem przed tygodniem – i padło pod adresem nie tylko moim, ale i wielu innych, bardziej zaangażowanych w ten trend kolegów. I znowuż – trudno zaprzeczyć. Nie mam wątpliwości, że pasja dla ponownego odkrywania nagrań Jurksztowicz, Rodowicz, Wodeckiego, Czerwonych Gitar czy Maanamu po części wynika ze snobizmu. Powiedzmy w trzydziestu, czterdziestu procentach... A kto wie, może i w połowie? Pytanie tylko: i co z tego?

Pamiętam jak mama objaśniała mi niegdyś (hen, głęboko w latach dziewięćdziesiątych) pozytywny aspekt snobizmu. Snobizmu rozumianego (bo jest wiele definicji – to zależy od słownika) jako udawanie przed społeczeństwem, że jest się lepszym z powodu interesowania się modnymi w pewnych opiniotwórczych kręgach przejawami kultury, mimo niewielkiej wiedzy na ich temat. Chodzi tu o oszukiwanie, o pewnego rodzaju grę, o autokreację na granicy fikcji – taki snob chodzi do filharmonii mimo braku znajomości podstaw muzyki poważnej, chodzi do teatru po to, żeby się pokazać (na samym spektaklu okrutnie się nudzi i ziewa), męczy się nad trudnymi książkami po to, by później błysnąć w towarzystwie cytatem albo przywołaniem konkretnej sceny... Wie, kiedy rzucić odpowiednim wybitnym nazwiskiem z dziejów ludzkości – namecheking to podstawa. Orientuje się w najnowszych trendach – ale tylko tych niszowych, żeby zapewnić sobie reputację kogoś wyjątkowego. I tak dalej. Ale cała ta maskarada ma też pozytywny skutek uboczny. Bo kto wie, może dzięki snobizmowi na dobrą muzykę, na teatr czy na literaturę paru snobów autentycznie zacznie słuchać dobrych rzeczy, oglądać dobre rzeczy i czytać dobre rzeczy. Oni się rozwiną intelektualnie i estetycznie, a jeśli będzie ich wielu, to odczują to artyści – wszak dziś tam, gdzie jest ilość, pojawiają się pieniądze i możliwości organizacyjne. Same plusy przecież.

Jasne, snobizm bywa drażniący dlatego, że snobi ochoczo (ale też nieświadomie – a czasem jedno i drugie jednocześnie) spłycają dzieła, których znajomością się popisują, a których głębi nie rozumieją. Ale to akurat bardzo subiektywna kategoria. Mnie drażni na przykład lans na Papa Dance pod tytułem "ale fajne, kicz lat osiemdziesiątych, antycypacja disco-polo, tandeta po maksie, mrugamy okiem, bawimy się po pijaku, jesteśmy Warszafka". Drażni, bo dwie pierwsze płyty Papa Dance to kompozycyjnie materiał podejmujący swoim wyrafinowaniem i komplikacją dialog z jazzowymi perełkami (czy nawet poważkowymi – we wstępie do "Pocztówki z Wakacji" wystarczająco wiele razy zmienia się tonację, żeby to słowo tu padło) tyle, że w o wiele bardziej bezpośredniej, chwytliwej, skutecznej formie. Ale tak jak mówię – to kategoria indywidualna, trudna do wyargumentowania, trudna do obiektywnego skrytykowania. Prawda jest taka, że nawet jeśli Papsów promują snobi – niewiele kumający z muzycznego wysmakowania ich dorobku – to w rezultacie tej promocji o Papsach może się dowiedzieć jakiś słuchacz, który jest w stanie wychwycić te niuanse i zakochać się w ich piosenkach. Popieram! Snobi mogą być dobrym przekaźnikiem. Jeśli dzięki jakiemuś snobowi dowiem się o fajnej płycie – to tym lepiej dla mnie. Jeśli zaś ja sam jestem snobem i dzięki mnie ktoś dowie się o fajnej płycie – to tym lepiej dla niego. A więc w czym problem? Przypisywanie snobizmowi cech negatywnych, dopatrywanie się w nim zła i w ogóle rozpatrywanie go przez pryzmat moralności – zupełnie mnie nie interesuje.

Parę dni temu koledzy z serwisu Screenagers zapowiedzieli nieoficjalnie, że szykują przegląd dyskografii Maryli Rodowicz. I teraz tak... Ja doskonale wiem czego szukam w muzyce. Przeważnie lubię siódemki i dziewiątki, lubię igraszki z rytmem (nieregularne metra albo nietypowy groove w obrębie standardowego 4/4), lubię polimotywiczność, lubię klarowne, jasne, przejrzyste – ale też nawarstwione brzmienia, lubię aksamitne żeńskie głosy, lubię też repetycję, bo pozwala mi zatrzymać w miejscu piękną chwilę, lubię wreszcie gdy coś mnie zaskakuje i nie umiem tego ogarnąć, ale jednocześnie jest piękne w taki tradycyjny, klasycystyczny, dostojny sposób – kiedy element nowatorski i odkrywczy niesie po prostu treść niezwykłej urody (rzadkość). Oczywiście, to lubię przeważnie, bo zdarza mi się lubić różne rzeczy. Jeśli redaktorzy Screenagers zarekomendują mi płytę Maryli Rodowicz, na której odnajdę to, co lubię w muzyce – to polubię tę płytę i podziękuję im za rekomendację. A jeśli w dodatku napiszą o Rodowicz w ciekawy, nieszablonowy i kompetentny sposób – to polubię ich artykuł i uznam za cenny wkład w polską krytykę muzyczną (bo nie przypominam sobie merytorycznych omówień pełnego dorobku Rodowicz). I to jest dla mnie koniec tematu. Naprawdę nie będę wnikał, czy Screenagers snobują się na wnikliwych analityków starej polskiej muzyki, bo uznali to za świetną metodę autopromocji w dobie przesytu opiniami o muzyce – choć tak naprawdę wcale nie słuchają starej polskiej muzyki z przyjemnością i robią to tylko dla lansu – czy też autentycznie frapuje ich stara polska muzyka, bardzo ją przeżywają i postanowili się podzielić tym ze światem. To, czy redaktorzy Screenagers są snobami, jest tylko i wyłącznie sprawą redaktorów Screenagers. Jako czytelnik mogę tylko oceniać ich kompetencje oraz porównywać ich gust z moim, żeby wiedzieć, na ile mogę ufać im w przypadku rekomendacji (czytaj: czy mam sprawdzać płytę, którą polecają, a której jeszcze nie znam). Cała reszta – czy ich odbiór muzyki, o której piszą, jest autentyczny, czy ściemniony – to zagadnienia, które ciekawią mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg.

Ktoś krzyknie, że snobizm to synonim zakłamania, fałszu i nieuczciwości w życiu codziennym. I tu dochodzimy do tej samej kwestii, co przy dyskusji o szczerości w muzyce – do identyfikacji człowieka z dziełem. Kiedy słucham pięknej płyt wykorzystujących brzmienia rodem z lat osiemdziesiątych, to nie zastanawiam się, czy artysta próbuje wykorzystać koniunkturę, czy chce załapać się na modę, czy stara się złapać słuchacza na haczyk nostalgii za jego dzieciństwem... Ja tylko słucham muzyki i sprawdzam, czy mi się podoba, czy coś ze mną robi, czy jest mi potrzebna, czy chcę do niej wrócić. I podobnie mam z czytaniem artykułów o muzyce. Rozpatruję je tylko na dwóch płaszczyznach – czy poznałem dzięki nim muzykę, która mi się podoba i czy jest to pasjonująca lektura w sensie stylu i treści. To, czy relacja autora artykuły z opisywaną przez niego muzyką jest autentyczna czy udawana – mam w nosie. Naprawdę – dlaczego miałoby mnie to obchodzić? Dopóki nie spotkam autora artykułu osobiście, dopóki nie przekonam się, że jest snobem, dopóki nie przekonam się, że jest w ogóle zakłamany i sztuczny i dopóki ta postawa nie wyrządzi bezpośrednio krzywdy komuś lub czemuś (na przykład mnie, moim bliskim czy komuś/czemuś o co się troszczę) – dopóki tego nie stwierdzę, to wątek snobizmu i ewentualnego zakłamania w życiu codziennym autora artykułu dla mnie nie istnieje. Nie mieszajmy ze sobą dobrego lub złego artykułu o muzyce z byciem dobrym lub złym człowiekiem. Podobnie nie mieszajmy dobrej lub złej płyty z byciem dobrym lub złym człowiekiem. Nie utożsamiajmy człowieka z dziełem, bo cierpi na tym dzieło.

Reasumując: jeśli snobizm dotyczy postaci, dzieł i nurtów, które okazują się w moim przekonaniu wartościowe – to go popieram (nawet wtedy gdy mnie trochę drażni swoim spłycaniem tematu – patrz wyżej przykład z Papa Dance). Jeśli dotyczy postaci, dzieł i nurtów, które okazują się w moim przekonaniu mało wartościowe – to jestem mu przeciwny, ale nie dlatego, że jest snobizmem, tylko dlatego, że jestem generalnie przeciwny promowaniu przeciętnych i słabych postaci, dzieł i nurtów – bo to szum informacyjny w epoce, w której żyjemy, kiedy wszystkiego jest za dużo i czasem zacne postaci, dzieła i nurty giną w powodzi tych mniej zacnych, przereklamowanych. Apeluję – zanim ktoś rzuci słowem snobizm jak obelgą, niech wpierw pomyśli, że żadna to obelga i że wygląda raczej na świadectwo kompleksów czy zazdrości względem atakowanego. Mówmy raczej o konkretach – o kompetencjach, o przybliżaniu mniej mniej nagłośnionych wycinków kultury, z których można coś dla siebie uszczknąć, o byciu na bieżąco z ruchami kulturowymi, które za pięć, dziesięć lat będą uznane za ważne. To są właśnie konkrety, a nie jakaś kategoria snobizmu – jedno z najmniej treściwych, sensownych i przydatnych do czegokolwiek pojęć wszech czasów.
(Era Music Garden, 2011)