To nie jest twórczość dla starych ludzi

 

Specyfika muzyki rozrywkowej, część 2.

Beethoven ukończył "IX Symfonię" mając 53 lat, Bartok skomponował "Koncert na orkiestrę" jako 62-latek, a Bach przerwał pracę nad legendarną "Sztuką fugi", umierając w wieku lat 64. I nikogo to nie dziwi. Jasne, to nie jest żadna reguła – w ramach kontrargumentu z miejsca można wskazać garść słynnych utworów muzyki partyturowej napisanych w wieku dwudziestu paru lat – jak "Rozjaśniona noc" Schoenberga, "Błękitna rapsodia" Gershwina czy mnóstwo kawałków Mozarta, który ponoć zaczynał kreślić nutki już jako pięcioletni berbeć. Nie zmienia to faktu, że w muzyce poważnej znawcy tematu traktują artystów bardzo serio aż do końca ich dni, niezależnie czy mają oni trzydzieści, czterdzieści czy siedemdziesiąt lat. Podobnie wygląda to w innych gałęziach tak zwanej kultury wysokiej. W literaturze, malarstwie i kinie mamy dużą rozpiętość wiekową twórców arcydzieł. A widok czterdziestoparoletniego pisarza, malarza albo reżysera w pełni kreatywnych sił to coś absolutnie normalnego. Zresztą ci ostatni nieraz osiągają pełną artystyczną dojrzałość już po pięćdziesiątce – vide Hitchcock, Bergman czy Bunuel.

Oczywiście w Polsce mamy przypadki kompletnej utraty wyczucia przez starszych, zasłużonych filmowców (Hoffman, Wajda), ale nie wnikając w jakieś statystyki, możemy chyba śmiało przyznać, że zwykle takie umowne apogeum przypada na wiek średni. Bo i we wszystkich dziedzinach sztuki poza muzyką rozrywkową obowiązuje coś takiego jak trwająca przez całe życia droga artystyczna, składająca się z kolejnych etapów – a każdy z nich jest równie ważny. Wpierw mamy spontaniczną pasję i wczesne syndromy talentu, potem cierpliwą i mozolną edukację, następnie pierwsze dojrzałe próby, szlifowanie warsztatu, wypracowanie własnego języka, doskonalenie go... i wreszcie osiągnięcie szczytu możliwości twórczych, po którym ewentualnie zostaje godne zestarzenie się. Twórczość odzwierciedla przebieg życia – czterdziestolatek przeżył więcej od dwudziestolatka, stąd więcej rozumie, ma bogatsze doświadczenia, dłuższą perspektywę i dopóki nie dopadnie go demencja, ma z tego tytułu szansę być lepszym artystą.

Ale wystarczy dość pobieżne rozeznanie w historii szeroko rozumianej piosenki, żeby zauważyć, że w muzyce rozrywkowej wspomniany schemat albo nie występuje, albo zupełnie nie jest respektowany przez krytykę. Rock, pop, r&b, nowa fala, punk, a nawet tak pozornie "dziadowskie" style jak trip-hop, prog-rock czy ambient – sprawdźcie ile lat mieli autorzy najbardziej wychwalanych dzieł z tych przegródek. Otóż w dziewięćdziesięciu procentach przypadków mieli lat dwadzieścia kilka, czasem byli nieco po trzydziestce. O tym jak ciężko przebiega proces starzenia się obserwatorów i komentatorów popkultury, pisałem tu w ubiegłym roku (http://www.t-mobile-music.pl/opinie,5006,sama_tresc_starosc_nie_radosc.html ), ale muzycy działający w obrębie kultury masowej to już naprawdę mają totalnie przechlapane. Czterdzieści lat to cezura, po której zwykle muzycy są odstawiani na margines zainteresowania mediów. Co bardziej zasłużonych traktuje się z należytym szacunkiem, zaprasza do hall-of-fame, honoruje nagrodami "za całokształt"; tych mniej istotnych wyrzuca się na przysłowiowy śmietnik historii. W każdym bądź razie piłka rozgrywana jest w innej części boiska – tam, gdzie biegają dwudziestolatkowie, a najlepiej nastolatki. To oni zapiszą kolejne karty dziejów muzyki rozrywkowej. Weteranom zostają wspomnienia i wywiady retrospektywne, bo sami nie mają już nic ciekawego do zaoferowania...

Czy aby na pewno? Osobiście wolę "The King of Limbs" od "In Rainbows" – a nie wnikając w prywatne upodobania, uważam, że całkowicie obiektywnie można spokojnie postawić te albumy obok siebie i żaden nie odstaje; ba, "Limbs" wydaje się odważniej reagować na świeże nurty w podziemnej elektronice. Ale to była pierwsza płyta w dyskografii Thoma Yorke'a, którą nagrał już po czterdziestce. I odnoszę wrażenie, że wielu dziennikarzy z góry wiedziało, co o niej sądzi – bo kto to widział, nagrywać jedną z ciekawszych płyt roku po czterdziestce? I tak jak "In Rainbows" z 2007 roku całkiem serio wychwalano pod niebiosa, tak przy zeszłorocznym "King of Limbs" skończyło się na paru internetowych memach i niewybrednych żarcikach. Co trzeba zrobić, by po czterdziestce, po pięćdziesiątce, po sześćdziesiątce nadal rozpalać wyobraźnię recenzentów muzyki rozrywkowej jak Tom Waits – czyli jeden z wyjątków potwierdzających regułę? Najwyraźniej pożądane elementy to nieokiełznane ryzyko, pewnego rodzaju prowokacyjna iskra, rebeliancki stan ducha i wszelkie cechy zaprzeczające tradycyjnie rozumianemu ustatkowaniu. Innymi słowy świat muzyki rozrywkowej od zawsze żyje mitem desperackiej młodości.

"Almost Gothic" to najbardziej kunsztowna kompozycja Donalda Fagena i Waltera Beckera, ale panowie wydali ją już jako pięćdziesięciolatki, więc docenić ją mogą tylko "zdziadziali" koneserzy kalifornijskich brzmień i bogate mieszczuchy testujące audiofilską jakość swoich głośników. Reszta słuchaczy prychnie coś o geriatrii i pójdzie dalej. Sądzę, że gdyby Steely Dan działali w obrębie muzyki partyturowej, recepcja ich osiągnięć byłaby inna – w kręgach akademickich to właśnie "Almost Gothic" uznawano by za ich opus magnum. Skąd taka sytuacja? Ano stąd, że dziennikarze zajmujący się muzyką rozrywkową to zwykle ludzie którzy są – albo bardzo chcą być – nieprzyzwoicie młodzi. Przeważnie wiekiem (studia to najlepszy moment na zaangażowanie się w temat), a zawsze duchem. Dynamika napięć w obrębie dyskursu o muzyce rozrywkowej zakłada dopasowanie twórczości do targetu. Piosenki rockowe, popowe, alternatywne – to oferta ludzi młodych skierowana do ludzi młodych. Dopóki muzycy robią coś, z czym młodzież czuje się komfortowo – mają rację bytu. Lecz utrata łask młodego odbiorcy oznacza degradację z ekstraklasy do niższej klasy rozgrywkowej. A o ponowny awans będzie trudno – bo kto raz wypadnie z obiegu, ten ma nikłe szanse na powrót. Sad but true.

(T-Mobile Music, 2012)