Szczerość?

 

Okazuje się, że szczerość to najbardziej pożądany atrybut w muzyce rozrywkowej. Pytanie tylko: co to słowo oznacza?

Nie chcę być monotematyczny, ale w ostatnich tygodniach popadłem chyba w jakąś paranoję, bo w co drugiej recenzji muzycznej widzę odniesienie do kategorii szczerości. Być może moja obsesja narodziła się na fali rozmyślań o zjawisku gitarocentryzmu – wszak szczerość i autentyzm to główne kryteria oceny w rockistowskiej optyce. Być może po prostu zacząłem bardziej zwracać uwagę na to słowo, pojawiające się co chwila w artykułach i recenzjach. Ale z drugiej strony przysięgam (jestem w tej chwili szczery!), że trzeba bardzo się starać, aby go uniknąć. Niemal wszyscy krytycy, dziennikarze, ale też zwłaszcza zwykli słuchacze – starzy i młodzi, znawcy i początkujący, operujący w perspektywie światowej i na zawsze związani lokalnym kontekstem – jak jeden mąż używają szczerości jako najczęstszego argumentu za (lub w przypadku braku szczerości – przeciw) daną płytą czy piosenką. I, ekhm, szczerze mówiąc, zupełnie nie umiem odnaleźć się w tej metodologii.

Wyjaśnijmy sobie od razu – wcale nie mam zamiaru wszczynać kolejnej wojny poptymizmu z rockizmem. Na razie starczy tej opozycji – chociaż ta linia byłaby w sumie po mojej myśli, bo jak już wspominałem na tych stronach – nie widzę sensownego powodu, dla którego dzieło sfingowane, sfabrykowane i plastikowe miałoby automatycznie, na starcie, przegrywać z dziełem naturalnym, ludzkim i autentycznym. Ale "chyba miałem nie o tym", jak pożal się Boże rapował Funky Filon. Dziś próbuję spojrzeć na to zagadnienie pod innym kątem. Załóżmy, że w teorii ja też niezwykle cenię sobie szczerość w muzyce. Wtedy w praktyce pojawia się jeden, za to fundamentalny problem. Jak tę szczerość wykryć? Kiedy mam pewność, że obcuję ze szczerością? Czy istnieją jakieś obiektywne przyrządy do pomiaru stężenia szczerości w utworze muzycznym? I czy przypadkiem znaczna część artystów, którym powszechnie przypisuje się szczerość nie posiadła po prostu umiejętności sprawnego manipulowania odbiorcą? Ale nawet jeśli tak jest, to co w tym złego? Skoro ostatecznie słuchacz się wzrusza, to chyba artysta osiągnął zamierzony cel i należą mu się brawa? Chociaż zaraz – przecież nie był w tym szczery. A zatem ostatecznie wszystko sprowadza się do stopnia opanowania specyficznego języka wypowiedzi muzycznej. Ilu artystów, którzy zebrali tysiące pochwał za swoją szczerość, w rzeczywistości nabrało słuchaczy? Odpowiedź brzmi: tego nie dowiemy się nigdy, ale w sumie – czy ma to aż takie znaczenie?

Jeremy Greenspan, lider, wokalista i songwriter projektu Junior Boys, posiada pewien dar – a mianowicie wzrusza mnie jego sposób uzewnętrzniania depresyjnych skłonności, jego użalanie się nad sobą, którego nie toleruję u zbyt wielu wykonawców. Pierwsze ujawnione nagranie z nadchodzącego czwartego albumu zespołu "It's All True" (ciekawy tytuł w kontekście tych rozważań), "ep", wstrząsa mną jakbym słuchał prawdziwej spowiedzi faceta obłąkanego ślepym uczuciem, który posuwa się za daleko w swojej obsesji i nie umie sobie z nią poradzić. Ilekroć wracam do starszych kawałków grupy – zwłaszcza z debiutanckiego "Last Exit" – mam identyczne wrażenia. Może chodzi o barwę głosu, może o zdolności interpretacyjne, a może istotnie o to, że gość wie, o czym śpiewa i dlatego wychodzi mu to przekonująco. W każdym razie jakiegoś powodu Greenspanowi udaje się mnie zaczarować... A może jednak przechytrzyć? Myślę, że gdyby Jeremy w prywatnej rozmowie, po kilku piwach, oświadczył mi (szczerze), że cały ten wzruszający klimat jego pieśni to sprawnie przeprowadzona manipulacja i skuteczna gra na emocjach odbiorcy, to pogratulowałbym mu talentu. Gdyby wyznał mi, że wszystkie te rozterki miłosne, neurotyczne stany i niewykorzystane okazje, o których śpiewał, są fikcją, to wpadłbym zachwyt i odparłbym – stary, jak ty to zrobiłeś? Niesamowite. Skąd wziąłeś tak bogaty, głęboki świat psychologiczny narratora i gdzie znalazłeś te historyjki, chore myśli, przygnębiające konstatacje – skoro sam ich nie przeżyłeś?

Cała sprawa zamyka się w utożsamianiu artysty z dziełem. To rytuał – z tego, co mi wiadomo – tak częsty i ochoczo stosowany tylko w kręgu muzyki rozrywkowej. Być może to dalsza odnoga debaty-rzeki na temat wyższości kompozycji nad ekspresją i vice versa. A może chodzi o to, że znaczna część słuchaczy muzyki popularnej traktuje samą muzykę jako pomost łączący ich z człowiekiem stojącym za dziełem. Niedoskonałość tej relacji polega moim zdaniem na tym, że zwykle w momencie powstania dzieło odrywa się od twórcy i żyje własnym życiem. Może być tym pomostem, łącznikiem – ale wcale nie musi. W poważnych analizach uprawianych na potrzeby innych dziedzin sztuki taka zależność nie jest traktowana jako czynnik decydujący o wartości dzieła. Zahaczamy tu również o wątek emocjonalnych i intelektualnych aspektów w odbiorze dzieła. To zbyt obszerna dyskusja, aby wyczerpać ją w paru akapitach, więc zostawmy ją w spokoju. Na chwilę obecną wiem tylko, że kiedy widzę w recenzji nawiązanie do szczerości, to zazdroszczę recenzentowi, że umie ją rozpoznać i pozytywnie zweryfikować... A może po prostu jest naiwny? Ciąg dalszy nastąpi.
(Era Music Garden, 2011)