Sztuka?

 

O łatwych słowach i trudnych znaczeniach.

Wiadomo, że słowo "sztuka" dla każdego znaczy co innego. I nie mówię tu ani o sidemeńskim żargonie ("sztuka" jako "job" czyli koncert do zagrania), ani o wielkomiejskim slangu hip-hopowym z końca ubiegłego stulecia (potoczne określenie atrakcyjnej dziewczyny). Chodzi mi o definicję rzeczownika, od którego utworzony przymiotnik brzmi "artystyczny". A dokładniej, ciekawi mnie, na ile przejęła to pojęcie muzyka rozrywkowa i czy w ogóle taka adaptacja jest uprawniona. Często w opisie szczególnie cenionych piosenek i płyt chętnie używamy słów takich jak "artysta", "sukces artystyczny" czy "prawdziwa sztuka". Trochę tak, jakby absolutnym szczytem, jakiego można w ogóle oczekiwać od muzyki rozrywkowej była "sztuka". W odróżnieniu, jak wnioskuję, od tak zwanej "muzyki użytkowej". Wedle tej teorii tam, gdzie kończyłaby się "użytkowość", zaczynałby się "artyzm". Zaczynałaby się "wielka sztuka". Zatrzymajmy się na chwilę przy tym rozgraniczeniu, bo pachnie mi nieco leniwym i średnio refleksyjnym uproszczeniem.

Spotkałem się całkiem niedawno z dość radykalnym objaśnieniem kategorii "sztuki", umocowanym w opozycji do kategorii klasycystycznego piękna, wynikającej z doskonałych proporcji. Mianowicie autor tego rozróżnienia (skoro przywoływana koncepcja nie pochodzi z żadnej poważniejszej rozprawki, to niech pozostanie on anonimowy) postulował, że "sztuka" i "piękno" to nie tylko dwa inne obszary, ale wręcz obszary... rozłączne. Otóż w myśl jego założeń "piękno" w rozumieniu wrażeń natury estetycznej pomaga nam poczuć się przyjemnie, dobrze, komfortowo (o ignorowaniu i deprecjonowaniu wartości tak "ładnej" muzyki pisałem już w jednym z odcinków tego cyklu [tu link – http://www.t-mobile-music.pl/opinie,5095,sama_tresc_ladnosc.html ] ). Z kolei znajdująca się na przeciwległym biegunie semantycznym sztuka miałaby głównie wstrząsać odbiorcą – rzucać mu wyzwanie, przerażać, męczyć, niepokoić, wymagać zaangażowania, posiadać właściwości katartyczne i w ten sposób ocierać się o sacrum. Słowem – krew, pot, łzy, zgrzytanie zębami, rozrywanie wnętrzności i gruchotanie kości. Metafizyczna ręka, noga, mózg na ścianie. Oczywiście jest to wizja sztuki w duchu awangardowym, nowatorstwo przedkładająca nad urodę, odwagę free nad staranność formy, brawurę ponad sprawność. A jednocześnie daleko jej do intelektualizmu – w gruncie rzeczy to przecież istota ekspresji rokendrola. Przecież to chyba Frank Black stwierdził kiedyś, że po przesłuchaniu dobrej rockowej piosenki powinieneś czuć się brudny. Nie wspominał nic o tym, że ma być ładnie i rozkosznie. Ja w sumie nie mam zastrzeżeń co do tak skonstruowanej definicji sztuki. Aczkolwiek w jej obliczu przyznaję uczciwie, że im jestem starszy, to mam coraz mniejszą ochotę na obcowanie ze sztuką przy okazji słuchania muzyki. Nie wiem czy szukam katharsis i brutalnej konfrontacji z bezkompromisowością. Raczej nie i najwyraźniej w muzyce najbardziej zachwycają mnie osiągnięcia z dziedziny rzemiosła, a nie sztuki.

Wczoraj przy okazji rozmowy na ogólniejsze tematy streściłem powyższy akapit koledze, który taką definicję też zaakceptował, zgłaszając wszakże pewną wątpliwość. Jego zdaniem słowo "sztuka" w języku polskim kojarzyć się jednak może z rzemiosłem. Weźmy chociażby powiedzenie "to wielka sztuka umieć zrobić X czy Y", o "sztuce mięsa" i "sztuce kochania" nie wspominając. Zaprojektowalibyśmy wtedy inną definicję, na mocy której głównym kryterium (dobrej bądź złej) sztuki byłoby mistrzowskie opanowanie specyficznego języka danego medium i zdolność przetłumaczenia tego języka na język emocji. Nie tyle sprawne, co wręcz wirtuozerskie posługiwanie się środkami właściwymi temu medium i przełożenie ich na przekaz emocjonalny. Zgłębienie tajemnicy, alchemii, magii owego medium w stopniu pozwalającym na przekroczenie granic gatunkowych i wypreparowanie czystej esencji z artystycznego komunikatu. Dla malarza oznaczałoby to stuprocentowe panowanie nad kolorem, światłem, kształtem, formą, kompozycją, w malarstwie figuratywnym pewnie też oryginalny lub błyskotliwy pomysł na przedstawienie tematu. Dla reżysera filmowego – stuprocentowe panowanie nad tym wszystkim co wyżej, a także nad pracą kamery, montażem czy prowadzeniem aktorów. Pisarz ma panować nad słowami, ideami i formą tekstu. Czemu więc od twórcy muzyki nie powinno się oczekiwać pełnej kontroli nad sferą kompozycji, aranżacji i brzmienia? Po co mieszać do tego katharsis, cierpienie i rozrywanie flaków? I gdyby tę nową definicję uznać za właściwą, to nagle moje ulubione piosenki i płyty bezdyskusyjnie zasługiwałyby na miano sztuki, a moje ulubione zespoły i soliści – na miano artystów. Okazuje się, że wszystko jest kwestią nazewnictwa.

Z trzeciej strony coś podpowiada mi, że w ogóle używanie aparatu pojęciowego z kręgu sztuki w odniesieniu do wytworów popkultury przełomu dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku to ryzykowne posunięcie. To naturalnie osobny wątek, nad którym można dyskutować do upadłego i z pewnością wielu odbiorców muzyki pop zakrzyknie teraz "jeśli mnie to porusza, to jest to sztuka, koniec i kropka!". W sensie jednostkowego doświadczenia może i tak, ale gdy pomyślę o terminach "sztuka", "artysta" czy "arcydzieło", to jakoś nie pasują mi one do współczesnych zespołów promowanych przez "NME". A co gorsza, nie pasują mi do nikogo – ani do Radiohead, ani do Ariela Pinka, ani do Violens, ani nawet do Wojciecha Waglewskiego. Tym niemniej sam nie raz i nie dwa rzucałem na lewo i prawo przymiotnikiem "artystyczny" i rzeczownikiem "artysta" przy recenzowaniu ulubionych wydawnictw. Są to bowiem określenia umowne. Może w języku polskim jeszcze nie aż tak umowne, jak w języku angielskim, gdzie "artist" znaczy de facto "wykonawca" (w sensie podmiotu wykonawczego, a nie kogoś wykonującego jakiś utwór). Ale jednak umowne, bo wszyscy przyzwyczailiśmy się do nazywania artystami ludzi parających się zajęciami KREATYWNYMI, a co za tym idzie do nazywania ich dokonań sztuką, zaś ludzi o skłonnościach do kreatywności abstrakcyjnej "duszami artystycznymi".

Żyjemy bowiem w czasach pomieszania i poplątania, w epoce Internetu, w dobie wywrócenia do góry nogami wszelkich zasad, które organizowały podejście do ludzkiej kreatywności przez stulecia. W dwudziestym wieku te reguły obalono na dobre, a obecnie instytucjonalność czy akademickość działalności artystycznej to melodia przeszłości, relikt ery, którą ledwo co pamiętają nasi pradziadkowie. Zaprzęganie do dzisiejszych realiów kategorii tradycyjnie pojmowanej sztuki zwyczajnie mija się z celem. To inna optyka – nie sposób porównywać sztuki baroku do sztuki roku 2012. Mimo to, jestem pewien, że będziemy nadal mówić "artyści" o muzykach rockowych nagrywających wtórne piosenki skonstruowane wedle modelu zwrotka-refren. Za każdym razem boleśnie gryząc się w język, ale będziemy.
(T-Mobile Music, 2012)