Wakacyjny alfabet 2009

 

A
(A)POLLONIA w Nowym Teatrze. Zachwyca formalna, techniczna, "technologiczna" strona przedstawienia. To rzecz jasna żadna dramatyczna nowość, ale zarazem kawał nowoczesnego multimedialnego teatru z kilkoma przenikającymi się scenami, kamerami filmującymi na żywo wydarzenia (widzimy je z różnych ujęć) i symultanicznym współbrzmieniem osobnych narracji (wizualnych, literackich). Słowem – ogromna machina performerska i szacun za precyzyjne jej ogarnięcie. Natomiast tematyka... Błagam, ile można wałkować to samo? Ja zdaję sobie sprawę z historycznych uwarunkowań, ale czy ktoś może czasem tak gigantyczne środki poświęcić na opowieść o Indianach, Aborygenach albo mieszkańcach czarnego lądu? Bo przerabianie tych samych dylematów moralnych z okresu drugiej wojny robi się po prostu nudne. No offense, mówię o czystym odbiorze artystycznym, bez ideologizowania, ani nic.

* * *

B
BARCELONA. Primavera Sound to jedno, ale jakież to piękne miasto, o którym można nawijać w nieskończoność! Architektura Gaudiego – ... Sagrada Familia dosłownie przygniata przy bliskim zetknięciu. I zestawienie tych zabytków ze współczesnymi budynkami. Stare miasto. Letni napój bogów pod tytułem Sangria i różnorakie tapas w roli przekąsek. Plaża. Ogrody. Katalończycy, którzy nie mają nic wspólnego z Hiszpanami, nienawidzą Madrytu, rok temu w piłkarskich Mistrzostwach Europy kibicowali *rywalom* reprezentacji Hiszpanii i generalnie tym się różnią od Basków, że używają pokojowych metod w dążeniu do uniezależnienia (a to coraz bliżej). Dopiero gdy Barcelona wygra Ligę Mistrzów to szaleją z radości, bo to jest właśnie ich "reprezentacja". Zobaczyć przedmieście Barcy w ekstazie zachwytu po zwycięstwie w finale Champions League – bezcenne. Zaręczam.

* * *

C
CHAZ BUNDICK. Uwaga, jest afera. Dwudziestotrzylatek z Południowej Karoliny pojawił się dosłownie znikąd i chyba zamierza zrewolucjonizować elektroniczny pop tego świata. Sygnuje swoje prace różnymi nickami – jeden projekt nazywa się Les Sins, inny na przykład Toro Y Moi. Zaprezentował jak dotąd tylko serię kapitalnych pojedynczych numerów, które zamieszcza na Myspace, ale mimo, że nie może się jeszcze poszczycić żadnym regularnym wydawnictwem materialnym, to nie boję się już na tym etapie nazwać go Geniuszem. O ile "Lina" Les Sins to wyśmienity house w duchu French Touch (kolejna wariacja na motywach nieśmiertelnego Stardust), to eksperymenty Toro Y Moi przyprawiają o zawrót głowy. Praktycznie każdy z ujawnionych fragmentów zdradza olbrzymi potencjał, wahając się między budzącą skojarzenia z Atlas Sound czy Animal Collective słoneczną psychodelią, a wysmakowaną, syntezatorową muzyką taneczną. Póki co apogeum osiąga Chaz w trzyczęściowej parkietowej mini-suicie "Every Day Every Night", w skrócie "E.D.E.N.". To wstrząsające arcydzieło futurystycznego popu nie posiada, moim skromnym zdaniem, zbyt oczywistego kontekstu czy precedensu. Czerpiąc z pociętego, samplowanego IDM w duchu Akufen czy Maxa Tundry, Bundick już teraz wypracował własny styl, polegający na rzadko spotykanej dziś wśród "technicznych" producentów wrażliwości melodycznej i stosowaniu tricków w rodzaju celowo nierównego zapętlania bitu i przesadnego nawarstwiania pętli, co dodaje całości ekscytującej głębi lo-fi. Niewielu jeszcze o nim słyszało, ale nieliczni już typują go na kandydata do mistrzostwa w 2010. Bundick ma w przyszłym roku zamiar wydać dwa albumy (w kieszeni ma kontrakt ze znakomitym labelem Carpark). Osobiście chciałbym, by antycypował zdobywanie nieodkrytych popowych lądów w dekadzie 2010-2019. Przy okazji podziękowania dla Wojtka Sawickiego, który jako pierwszy w Polsce odkrył tego gościa.

* * *

D
DEAR HUNTER. Otóż funkcjonuje taki progresywny band w Bostonie. A to heca.

* * *

E
EUGENIUSZ RUDNIK. Niezwykłe doświadczenie – rozmowa z człowiekiem, który był przed laty moim sąsiadem i zna moją najbliższą rodzinę, a ja, niewtajemniczony w osiągnięcia polskiej awangardy, nie miałem pojęcia czym się zajmuje. Teraz już to wiem, a nawet nieco więcej. Polecam wywiad na Porcys.com.

* * *

F
FELDMAN MORTON i kategoria "pamięci" w jego muzyce. Fascynujące (też na "f").

* * *

G
GILMORE KENNY. Jeden z dwóch gitarzystów Ariel Pink's Haunted Graffiti zainicjował indywidualny projekt pod własnym nazwiskiem. Na jego profilu Myspace są na razie zalewie dwa utwory, zaś oba wprost fenomenalne. To, co ten pan wyprawia z akordami – jak je przestawia, międli, jak nimi żongluje – ociera się o nutową poezję. Ciekawostką jest fakt, że jego wokal brzmi niemal identycznie jak samego Ariela. Przyszłość indie-jazz-popu, muzyka moich marzeń.

* * *

H
HANGOVER. Intrygę tego filmu (o tytule niefortunnie przetłumaczonym na polski jako "Kac Vegas") usłyszałem od znajomych. Kolesie budzą się po wieczorze kawalerskim i nic z niego nie pamiętają, chociaż strasznie tam, jak się okazuje, narozrabiali. Trzeba na to czmychnąć jak wejdzie na ekrany, a w międzyczasie mi samemu śniło się coś podobnego (a więc mój wieczór kawalerski). Niestety szczegóły snu nie nadają się do publikacji.

* * *

I
I WONDER IF I TAKE YOU HOME. Dwa lata temu kumpel grał ten numer Lisy Lisy i trochę przeszło to koło mnie. Od czasu pracy nad Mustard Bop (pierwszym oficjalnym mixtejpem teamu Stanley Menzo) odkryłem piosenkę na nowo i szczerze się w niej zakochałem, do punktu, w którym na chwilę teraźniejszą uznałbym ją za moją ulubioną piosenkę w ogóle... Rzadka, ale jakże pożądana w muzyce pop (ba, stanowiąca bodaj esencję wspaniałego popu) rzecz się tu dzieje, gdy nagle każdy dźwięk i każde słowo stają się jednością i rozpływają się pod wpływem wzajemnego oddziaływania, niezależnie od czasu, miejsca, okoliczności, w których znajduje się słuchacz. To rodzaj magii, którą trudno zdefiniować słowami. Gdyby Madonna śpiewała w remixie zagubionej perły z Remain In Light, to może wyszłoby coś równie pięknego. Taki scenariusz się nigdy nie wydarzył, ale na szczęście mamy "I Wonder If I Take You Home". Równo dwadzieścia lat później Kylie interpolowała fragment refrenu w tracku "Secret" z albumu Body Language.

* * *

J
JURKSZTOWICZ ANNA i jej (a właściwie Krzesimira Dębskiego do słów Jacka Cygana) słynny song "Stan Pogody". Renton niedawno przerobił ów kawałek na rockowo, ale w tym coverze nie ma oryginalnego instrumentalnego intro, które później powraca jako lejtmotyw. Kolega ostatnio przypomniał mi tę kompozycję i zapytuję uczciwie – co tam się wydarzyło? Ktoś ogarnia ten przebieg harmoniczny? Ponawiam pytanie – o co chodzi? Nie, ale naprawdę.

* * *

K
KRZYSZTOF M. HIPNOZA. Wbrew zapowiedziom i reklamom, ten show, w teorii o znamionach happeningu, jest w istocie porcją odrobinę improwizowanego kabaretu. Haczyk polega na tym, że z każdym spektaklem/seansem zmienia się druga, poza Materną, postać na scenie. Ja trafiłem na Wiktora Zborowskiego. Inicjatywa Jandy zasługuje na brawa – fajny, niezobowiązujący relaks na letni wieczór. Konferansjerka hipnotyzera daje radę (fragment o Coelho!). Aczkolwiek wydarzenia epokowego oczywiście nie ma, ale nie takie, zdaje się, były założenia.

* * *

L
LESZEK KOŁAKOWSKI. Tak tylko wspominam, bo na filozofii się wprawdzie znam słabo, ale jak słyszałem czasem wypowiedzi tego pana na tematy filozoficzne, to wydawał mi się człowiekiem mądrym.

* * *

M
MUNK i utwór "Down In L.A." w remixie Shazama. Mój prywatny soundtrack lata, katuję to po dziesięć razy dziennie. Oryginał z 2008, ale to opracowanie ze stycznia 2009. Niesłychanie zaraźliwy dyskotekowy banger dla mas, a przy tym pełna detali wysublimowana konstrukcja dla koneserów (minimalne modyfikacje ślicznej linii wokalu w zwrotce i chorusie, mnóstwo drobiazgów w miksie etc.). Ta uniwersalność sprawia, że samo nasuwa się porównanie z "The Weekend" Michaela Graya, choć w pewnym sensie to odwrotności – "The Weekend" był zapowiedzią nadchodzących szaleństw po ciężkim tygodniu pracy, fantazją, projekcją, podczas gdy "Down In L.A." to wspomnienie, impresja, melancholijna podróż wstecz. Poza tym wszystko można pod to zaśpiewać – wspomniane "The Weekend", większość hitów Kylie, nawet ten klawiszowy hook z "Usłyszeć śpiew", hehe. Pasuje, wszystko pasuje. Do zobaczenia na liście singli 2009.

* * *

N
NICOLE SCHERZINGER. Zawiodłem się trzecią płytą Ciary i w krainie komercyjnego r&b/popu wypatruję już tylko jednej premiery. Lecz wcale nie zanosi się, aby liderka Pussycat Dolls ukończyła swój solowy debiut jakoś szybko. Z informacji przedostających się do mediów wynika, że urodziwa wokalistka jest perfekcjonistką nie mniejszą, niż Brian Wilson. Wielokrotnie zmieniana tracklista, sesje, z których nie była zadowolona, konflikt z wytwórnią (odrzucili, ze względu na zbyt mały potencjał rynkowy, takie cudo jak "Supervillain"!) i wiele innych, cokolwiek niejasnych zawirowań to w skrócie historia powstawania tego "kobiecego SMiLE".

* * *

O
OFF FESTIWAL. Czy dotrę w tym roku? Część line-upu pokrywa się z Primaverą, ale na pewno warto zobaczyć Lecha Janerkę wykonującego swój historyczny debiut w całości, sprawdzić nieśmiertelnego (mimo tylu lat stosowania ciężkich używek) Jasona Pierce'a czy przenieść się w lata dziewięćdziesiąte za sprawą rodzimych klasyków pod nazwą Miłość. Szkoda jedynie, że na Kozelka i Wire brak już biletów (czego nie rozumiem trochę, bo na zachodzie idea "festiwalu" polega na swobodnym chodzeniu od sceny do sceny)...

* * *

P
PEJA i jego kilkuczęściowy wywiad przed koncertem w Starachowicach. Łatwo znaleźć na YouTube. Polecam ze względu na dwoistość absurdu tam – z jednej strony postać dziennikarki przepytującej artystę (kliniczny okaz osoby próbującej drążyć kontrowersyjne tematy bez jakiegokolwiek pojęcia o dziedzinie, w którą się zagłębia), a z drugiej sam Peja – jego próby wybrnięcia z tej niekomfortowej sytuacji, zakończone komediowymi niekiedy stwierdzeniami ("jestem muzycznym koneserem, kupuję płyty Marii Peszek"). Filmiki z Peją zawsze dostarczają sporych przeżyć (pamiętna zeszłoroczna "konferencja prasowa"), ale ten jest istnym must-see. Oglądałem trzy razy i chyba na tym się nie skończy.

* * *

R
RESTAURACJA WOOK. Mieszczący się w hotelu Marriott lokal odstrasza chyba przeciętnego przechodnia eleganckim wnętrzem, sugerującym makabryczne ceny w menu. Nic z tych rzeczy. Owszem, z wyglądu Wook przypomina dość drogie miejsca, ale w rzeczywistości relatywnie tanio zjemy tam dobrze przyrządzoną (na oczach gości) chińszczyznę, a w dodatku do wyboru mamy dwa warianty porcji – całą i pół. Punkt do zaznaczenia na kulinarnej mapie stolicy.

* * *

S
STANLEY MENZO. I nasza (wspólna z rewelacyjnym kolektywem AM Radio – pozdrawiam, panowie!) czerwcowa impreza w Jadłodajni Filozoficznej. Nie pamiętam, żebym się wcześniej tak świetnie bawił podczas didżejowania. Wzorem panów z Air France w pewnym momencie wszedłem nawet na jadłodajniane kolumny. Było to już w środku nocy, ale jakimś cudem udało mi się uniknąć obrażeń i zszedłem bez szwanku. Tak spontanicznych zachowań nie spodziewałbym się po sobie. Party skończyło się o siódmej rano. To był niesamowity weekend... Że przytoczę kolegę: "byłem bliski śmierci z melanżu".

* * *

T
TRISTANO. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego w roku 2009 nadal niedostępne są kluczowe dokonania jednej z najistotniejszych postaci w świecie jazzo-poważki. Normalnie gorzej niż z Timem Buckleyem! Wydawałoby się, że obecnie osiągalność muzyki jest niemal stuprocentowa, wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, a każdy dźwięk kiedykolwiek zarejestrowany jest na wyciągnięcie ręki, względnie na parę kliknięć. A jednak nie. Poszczególne utwory można znaleźć w przepastnych archiwach internetu, aczkolwiek materialne edycje Descent Into the Maelstrom czy Crosscurrents są totalnie niedostępne. Od bodaj ośmiu lat czekam na ich wypasione kompaktowe reedycje z grubymi książeczkami pełnymi archiwalnych zdjęć. Zadziwiające, że to się nie dzieje, bo przecież tłum jazzowych maniaków od razu rzuciłby się do sklepów szturmem.

* * *

U
USŁYSZEĆ ŚPIEW – taki tytuł nosi nowy singiel wokalistki Esmi. Sprawdź to, ziom...

* * *

W
WILCO mają nową płytę zatytułowaną Wilco (The Album). W nagraniu otwierającym Jeff Tweedy śpiewa nic innego, tylko "oł oł oł oł". To ci dopiero...

* * *

X
XTC. Puściłem raz "Supergirl" w audycji "Nadaje Się!" w Radio Euro (zapraszam, od poniedziałku do piątku od 12.15) i dostałem smsa od słuchacza, najwyraźniej zatwardziałego undergroundowca (to groteskowe!) o treści (cytuję z pamięci): "oj panie Duże Pe! [sic! – przypisek mój] i po co to grać słabe zespoły z lat osiemdziesiątych, które jak wtedy były słabe, tak dziś są słabe? żal życia na kiepściznę". Posmutniałem. Szczęśliwie, rozpatrując statystycznie, takie przypadki należą do mniejszości, bo odbiorcy Radia Euro mają przeważnie fajny gust muzyczny.

* * *

Y
YO LA TENGO. Ta informacja poruszyła "liczne" (idące w dziesiątki?) zastępy fanów prawdziwego indie rocka w Polsce (prawdziwego w przeciwieństwie do kapel, które się mianem indie rocka określa dziś, szczególnie w UK). Oto 25 listopada w Katowicach ma się pojawić legendarna amerykańska formacja Yo La Tengo. Miałem okazję widzieć to trio na Primaverze pod koniec maja i niestety rozczarował mnie ich występ, bo grupa niespecjalnie pasowała do dużej, festiwalowej sceny przed zachodem słońca. Ale jestem pewien, że atmosfera klubu okaże się bardziej sprzyjająca i obejrzymy poruszający koncert. A nawet jeśli nie, to warto do klubu Hipnoza się wybrać choćby i z takiego powodu, że serwują tam prawdopodobnie najlepsze zapiekanki na świecie. Serio! Nie kanapki, tylko takie danie na cały talerz. Ogromna porcja i smak ocierający się o kulinarny raj. Z pewnością jedna z najlepszych rzeczy, jakie jadłem w życiu poza domem.

* * *

Z
ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ. Odszedł wielki artysta, którego miałem okazję zobaczyć na deskach Teatru Powszechnego ledwie pół roku temu kiedy grał trzy jednoaktówki Becketta. A był w tej roli równie wybitny jak zawsze.

(Offensywa, 2009)