Widziałem Evę Herzigovą, czyli...

 

Widziałem, jasne, że widziałem. W sklepie, w centrum miasta, na plakacie reklamowała bieliznę. Pewnie w ogóle tam dziś nie mieszka, ale jako dziecko, być może zaglądała do tego piętrowego handlowca, odpowiednika naszych Domów Centrum. Zresztą, uhm, o czym mówiliśmy? Aha, felieton. Wyobraźcie sobie, że Praga może być z punktu widzenia zagorzałego fana dźwięku i płyto-kolekcjonera niezwykle ciekawym miejscem. O takich miejscach, jak grób Kafki, jego muzeum (a raczej ekspozycja), salon figur woskowych, wieża telewizyjna i cudne Stare Miasto będzie innym razem (jeśli w ogóle). Dziś powiem wam tylko o muzyce.

Zacznijmy może od tego, że stolica Czech to miasto specyficzne, zupełnie inne od Warszawy na przykład. Nie tylko dlatego, że brak jest tam dresów. W Pradze od lat przesiaduje znaczna liczba gości z zagranicy – gości, którzy poczuli się wręcz jak gospodarze i rządzą poszczególnymi dzielnicami. Te biedniejsze to przeważnie mulaci: Arabowie, Hindusi, Turcy. W centrum królują zaś Amerykanie, z niepewnych przyczyn darzący Pragę stałą sympatią. Nie to, że spotyka się ich na każdym rogu, lecz obecność ludu z USA jest widoczna w inny sposób: wskazuje na to zaopatrzenie sklepów, barów i restauracji. Wszystko to razem sprawia, że rynek praski, także ten płytowy, znacznie się różni od naszego. Z zamiarem uświadomienia sobie tych różnic, wybrałem się do kilku głównych punktów sprzedaży CD w mieście.

Słynny Bontonland reklamowany jest w przewodnikach jako "jeden z kilku największych sklepów płytowych w Europie". Spodziewałem się czegoś w rodzaju naszego Empiku na Marszałkowskiej, tylko że wszystkie piętra będą wypełnione nośnikami dźwięku. Guzik. Wchodzę do podziemnego pomieszczenia, najpierw wygląda to jak nowoczesna klitka, ciasna, lecz pełna płytek. Później dopiero zauważyłem, że sklepik ciągnie się dalej. Jest zejście w dół, do internet cafe. Za szklanym odgrodzeniem oddzielna salka na muzykę poważną. Spora. Za zakrętem działy specjalistyczne: techno, blues, jazz. Hip-hop leżał, co śmieszne, w sektorze acid-jazz. Pytam o Blackalicious i otrzymuję odpowiedź negatywną. Przynajmniej jakąś – w Polsce nie usłyszałbym nic, albo raczej "Sory, dont anderstend, sory".

Czyli w przewodniku nieco ściemnili, bo choć ogółem tytułów jest tu mnóstwo, to wspomniany Empik chyba ma ich więcej. Natomiast cały urok praskich sklepów tkwi w tym, jakie to są tytuły. Dystrybucja najwyraźniej spisuje się tu znakomicie. Przeglądając każdą literkę regałów oznaczonych "rock-pop", natrafiłem na takie albumy, że kopara mi lekko opadła. Pomarzyć można tylko, żeby dziś pójść w naszym kraju do sklepu i kupić, dajmy na to, calutką dyskografię Toma Waitsa. Calutką: od debiutu, przez klasyki z Swordfishtrombones na czele, aż po ostatnią dekadę – Bone Machine, czy Mule Variations. Ale to tylko przykład z brzegu wzięty. Podobnie rzecz się ma między innymi z Nico, Belle And Sebastian, Who, Kick Out The Jams MC5, Ramones, Joni Mitchell, Rolling Stones, no i mają wszystkie zeszłoroczne remastery XTC (u nas – nigdy nie słyszeli), włącznie z English Settlement!

Dobra, idziemy dalej. Zmierzając ku kolejnym punktom zwiedzalnym, zaraz po skręcie z Vaclavske Namesti w uliczkę Stepanską, zauważyłem napis "Danea – CDs, MCs, DVD – total sale". No i tu spotkała mnie naprawdę śmieszna przygoda. Na przecenie znajdowało się kilkaset płyt, zgrupowanych w paru kartonach. Przeglądam, sam chłam. Nagle – nie! Co ja widzę, kochani? Walt Mink?! El Producto?! Czy to są żarty? Drżącymi rękoma wyciągnąłem okładkę. 149 koron. To jakieś 17 złotych. Cholera, nie przepuszczę takiej okazji. Podchodzę do kasy, rozentuzjazmowany skarbem w moich rękach. Przy kasie zaatakowałem nawet młodą sprzedawczynię-blondynkę: "How did you get this particular record?" Żadnej reakcji. "Do you know it's an indie classic?" To samo. "Hey, it's only available in the US, you know!". Na słowo "US" uśmiechnęła się i wtedy zrozumiałem, że mnie nie rozumie.

I tu muszę was wprowadzić w mój sekretny plan. Zamierzałem się bowiem czegoś dowiedzieć o czeskiej muzyce niezależnej, o czeskim, powiedzmy, niezal-rocku. Kto wie, nie siedzę w klimatach, a może u Pepików też rodzą się rewelacje? Może też mają swoją Ściankę i Lenny'ego? Pełen nadziei wstąpiłem do sklepu, w którym rozbrzmiewał milutki IDM, a półki wypełnione były muzą alternatywną. Podchodzę do gościa za ladą. "I'm looking for the latest record from a hip-hop act Blackalicious". "You mean Blazing Arrow?" Zdejmuje ze ściany. "Here. It's a good one". Ok, tyle to ja wiedziałem. A teraz: misja.

Poprosiłem go o wymienienie miejscowych "niezal-bogów". "Czech guitar music? It's already dead". Co on pieprzy? "It died around the mid-90s". Ho ho, dobre. To może coś z elektroniki? "Better with this one". No i wymienił mi. Floex, Pocustone (2001, QPR). Ponoć grają delikatne downtempo, a lider popisuje się na flecie, no i świetnie wypadają na żywo. Potem hip-hop: Peneri Strycka Homeboye, Repertoar (2001, TT). "They're the hip-hop revelation now, everybody underground loves them". Może drugie nadejście (czeskiej) Molesty przeżywają? Coś jeszcze? Indy & Wich, My 3 (2002, Mao Drum). "This album is going to be a classic. It's hip-hop, but so creative you wouldn't believe it". Upewniam się tylko: "Not a commercial mainstream act, ha?". Śmieje się. "Nah. I assure you it is not for normal people". Dodam tylko, że pacjent wyglądał na wyjątkowo opanowanego, kulturalnego i ogładzonego fascynata.

To mi jednak nie wystarczało. Na odchodnym otrzymałem adres mekki czeskich punków, Maximum Underground. "I'm not into punk music, but ask them". Trudno, zobaczymy. Po drodze mijałem przybytki z poważną muzą (których tam niemało), jednak siedemdziesięciolatków o alternatywę pytać nie chciałem. A osławiony Popron z ulicy Jungmannovej 30 został zlikwidowany – na jego miejsce wprowadziła się jakaś agencja. Był też malutki sklep z world music, niejaki Pohodli, oraz inny, usytuowany drzwi obok, znów sensownie zaopatrzony (to, co u nas widnieje w komputerze, tam leży na półce) – tu rozbrzmiewało Endtroducing. Dwie Francuzki pytają o trip-hop. Co to w ogóle jest trip-hop? Ulicę dalej wypożyczalnia płyt! Coś, co nad Wisłą skończyło się wraz z pewną ustawą.

Maximum Underground nie jest miejscem zbyt przyjaźnie nastawionym do otoczenia. Aby się tam w ogóle znaleźć, trzeba przedryfować przez salon tatuażu, gdzie okrutne twarze miejscowych zabójców zerkają z litością. Sam sklep to jeden duży pokój, ubrany w niezliczone plakaty, flagi i koszulki. Czuje się atmosferę punkową. Sprzedawcy ubrani na czarno, z agrafkami wetkniętymi w cokolwiek się da. No i z głośników zajeżdża miejscowym specjałem: cudną mieszaniną punku "oi", naszego crusta i amatorskiego folkloru z kanciapy za miastem. W tak pięknych okolicznościach przyrody, zaskoczył mnie dobór płyt, jakie tu można dostać. Les Savy Fav, Godspeed, Change Planu, cały zestaw z Warpa, oraz – uwaga – Yerself Is Steam, kultowy debiut Mercury Rev, o którym w Polsce można pomarzyć. Ładnie, pomyślałem.

Dziewczynę z kilkoma spinaczami w nosie zagadnąłem o czeskich mistrzów alternatywnych. Zakłopotana. "What, you want to listen?" – przekrzykiwała się z piątą podróbą Sham 69. "No, I'll just write down the names you recommend". Teraz poczuła powagę chwili i zaczęła mi podawać krążek za krążkiem. Sanove, Acid Mouse. "Punk people listen to this". Zona, V Zivotnej Formie. "I don't know, I like it". A co z legendami? E!E, E!E z 1992 roku. "They are sort of punk legends here". Naprawdę nie mogła się zdecydować. "Maybe this?" – Znouzezectnost, Pisne Instantniho Stesti, z bieżącego roku. "Or this" – Lymen, Raison. Dobra, starczy tego. Nara.

Teraz tak: ja bardzo proszę nie przysyłać mi (mówię do ekspertów od sceny czeskiej, bądź czeskiego języka) maili poprawiających błędy w pisowni, oraz wyśmiewających wymienionych wykonawców! Sam nic z tego nie kumam, ale kto wie, może to i jest jakiś tam początek wielkiej miłości do dźwiękowych produkcji naszych południowo-zachodnich sąsiadów? Może za następną podróżą będę mądrzejszy o te zapiski? Jedno wiem: nazwy mają luzackie, weźmy chociaż załogę Peneri Strycka Homeboye. Prawda, że cool? A jeśli kogoś zaintrygował tytuł tego felietonu, to dodam, że olbrzymie plakaty Sklenarikovej z Wonderbra też widziałem (w tym samym sklepie), ale ona jest Słowaczką. A to, moi drodzy, jest bardzo, bardzo poważna różnica.
(Porcys, 2002)