Wspomnienia z minionej dekady: 2000-2001

 

Skrótowo o tym, jak zapamiętałem lata dwutysięczne w muzyce, rok po roku. Dziś – 2000 i 2001.

WSTĘP

Ubiegła dekada to czas wyjątkowy dla rozwoju moich muzycznej pasji. Etap kulminacyjny, ponieważ nigdy wcześniej tak wnikliwie nie badałem fonograficznych aktualności. A zarazem wyraźnie przeczuwam, że z każdym kolejnym rokiem moja "zdolność przerobowa" jeśli chodzi o nową muzykę – będzie drastycznie spadać. Już teraz brakuje mi chęci, by pilnie śledzić świeżynki. Podejrzewam, że gdyby nie młodsi znajomi, umiejętnie zarażający entuzjazmem, to nie słuchałbym aż tylu premier. Często robię to z przyzwyczajenia, w mimowolnym odruchu, z potrzeby realizacji wyimaginowanego cyklu. Ten zwyczaj prędzej czy później przeminie. A zatem w poniższych hasłowych wspomnieniach spróbuję szkicowo zrekonstruować i scharakteryzować okres, który ma dla mnie unikatowe znaczenie. Podkreślam: to całkowicie subiektywny wariant historii – wynikający bezpośrednio z mojej osobistej optyki, bez aspiracji do bycia uniwersalną syntezą czy przewodnikiem dla początkujących. Ale też wydaje mi się, że opublikowano już wystarczającą ilość obiektywnych, podręcznikowych artykułów o latach dwutysięcznych w muzyce. Oczywiście – z powodu ograniczenia formatem artykułu to zaledwie streszczenie, wybór najbardziej wyrazistych wydarzeń, spis moich prywatnych symbolicznych przełomów. W dodatku założę się, że niepełny, bo pamięć bywa zawodna. Zaczynajmy.

WPROWADZENIE

Najpierw muszę jednak nakreślić scenerię, więc pozwolę sobie na krótkie wprowadzenie. U progu lat dwutysięcznych moje aktywności i przyzwyczajenia były dość typowe dla polskich melomanów z tamtej epoki. Jak już wspominałem w felietonie o rockizmie – wychowałem się na "Rock Encyklopedii" Wiesława Weissa i pilnej lekturze (gdzieś od 1995 roku) miesięcznika "Tylko Rock". A także na – zawsze włączonej w domu – radiowej Trójce. Przez całe życie było też gdzieś wokół mnie sporo popu – obecnego w niezobowiązującej formie (czytaj: nikt nie wpajał mi jego doniosłości historycznej, nikt go przede mną nie kanonizował), więc nie traktowałem go zbyt poważnie. Lata dziewięćdziesiąte to również mój kontakt z zachodnią popkulturą poprzez kablówkę – MTV, Viva, szczególnie Viva II. Z jednej strony poczucie obcowania na bieżąco z wydarzeniami czysto mainstreamowymi (pamiętam dzień premiery klipu "Love Don't Cost A Thing" J.Lo czy zagranie na nosie księżnej Sarze przez 3D w trakcie rozdania nagród MTV), a z drugiej – czyhanie na fascynujące materiały o niszowych artystach (w tym sensacyjne zetknięcie z szeroko pojętą elektroniką – trip-hopem, drum'n'bassem, acid-jazzem, downtempo – do której podchodziłem z rezerwą, ale pełen dobrej woli i w nadziei na nadejście iluminacji), zwykle prezentowane w pasmach późnowieczornych i nocnych.

Wszystkie oszczędności wydawałem na płyty i kasety (dlatego czułem się rozczarowany ich cenami). W latach dziewięćdziesiątych "znać płytę" oznaczało posiadać ją na półce w jakiejś formie. Stąd odwieczne dylematy – co kupić, na co postawić, komu zaufać w kwestii rekomendacji? A środków starczało tylko na kilka nowych pozycji miesięcznie. Dlatego bardzo dużo tytułów przegrywałem od kolegów i znajomych. Kategoria "MCR", w chwili obecnej tak absurdalna, że aż urocza, obowiązywała wówczas na porządku dziennym. Odbijanie okładek na ksero to zresztą proceder, który kontynuowałem przez sporą część lat dwutysięcznych. Najpierw dla łatwego dostępu do informacji o płycie, później z powodów estetycznych (przywiązanie do nośnika materialnego – o tym więcej w następnym odcinku). Dużo nagrywałem też z radia. Nieśmiertelny "Trójkowy Ekspres" Pawła Kostrzewy – to była dla mnie jazda obowiązkowa. Do dziś mam stosy kaset wypełnione powerplayami (ale też rzadkimi wynalazkami) z tej audycji. No i program "Pół Perfekcyjnej Płyty" – łyk klasyki. A uzupełniałem to wszystko rodzimymi Radiostacją, "Brumem" i "Machiną" oraz brytyjskimi "Q" i "Selectem" – dozowanymi w odpowiednich dawkach. Pozostałe media przyswajałem raczej w śladowych ilościach. I tak namalowany krajobraz – może z dodatkiem żelaznych kamieni milowych jazzu, które kupowałem z ciekawości, bez specjalnego zainteresowania gatunkiem – wydawał mi się stanem faktycznym muzyki rozrywkowej. Nadchodzące sezony miały mnie upewnić, że za Oceanem funkcjonuje prężna, płodna i niezwykle atrakcyjna scena, o której w Polsce jak dotąd nikt nic nie wie. Już wkrótce to odkrycie odegrało dla mojej świadomości rolę przewrotu kopernikańskiego.

I z takim właśnie bagażem doświadczeń wkraczałem w nową dekadę. Gdyby ktoś uprzedził mnie wtedy, jak bardzo będzie ona rewolucyjna pod względem tempa i technologii, a jednocześnie jak bezwstydnie jałowa i zadłużona w prekursorach – to chyba bym wyzionął ducha z wrażenia.

* * *

2000

Internet znałem właściwie tylko z opowieści i z artykułów w gazetach. W domu go nie miałem. Ba, nie miałem nawet komputera. A na klawiaturze pisałem wolno i mozolnie, bo mój kontakt z tym urządzeniem ograniczał się do dennych lekcji informatyki, z których niewiele wynikało. Chociaż sporadycznie zdarzało mi się dorwać do komputera u matki w pracy lub do laptopa ojca. Wtedy poświęcałem każdą cenną chwilę na przeglądanie fanowskich witryn poświęconych moim dwóm ulubionym zespołom – Radiohead i Massive Attack. I to też symptomatyczne – wtedy jeszcze wolałem głęboko grzebać w życiorysach idoli, niż powierzchownie poznawać jak największą ilość zjawisk, nazw, nazwisk. To były relikty przed-internetowego myślenia o dystrybucji informacji – z kategorią "ulubionego zespołu" w centrum. Analogicznie dziś powinienem spędzać całe dnie na szperaniu w detalach dotyczących życia i twórczości Chaza Bundicka. Oczywiście nic takiego się nie dzieje. Aczkolwiek znam ludzi, którzy to praktykują. Może więc to maksymalne rozdrobnienie to problem jednych, ale nadal tryb obcy i dziwny – dla drugich. Może to kwestia indywidualna. W każdym razie podczas jednej z takich sesji, przeglądając bodajże Ateaseweb, trafiłem na recenzję Radiohead w serwisie Pitchforkmedia. Z początku podchodziłem do tego portalu z nieufnością, a nawet drwiną. W końcu postanowiliśmy razem z kolegą współzałożycielem Porcys na próbę sprowadzić kilka polecanych tam, a niedostępnych u nas, płyt. Tak się nimi zachłysnęliśmy i byliśmy tak zachwyceni zdolnościami literackimi Brenta DiCrescenzo, że już niedługo odwiedzanie Pitchforkmedia stało się dla nas codziennym rytuałem.

Oczywiście rok 2000 upłynął mi pod znakiem epickiego oczekiwania na "Kid A". O swoich wrażeniach z pierwszego, ceremonialnego odsłuchu tej płyty – zdarzało mi się publicznie mówić wiele razy. I pewnie jeszcze kiedyś nadarzy się okazja do tego wrócić. Innym ważnym dla mnie wydawnictwem z tego okresu było "NYC Ghosts & Flowers" Sonic Youth – wówczas ideał awangardowego rocka, wykraczający poza horyzonty wyznaczone przez wymienione wyżej źródła wiedzy. Zaczarował mnie debiut projektu Twilight Singers – Grega Dulliego znałem już z Afghan Whigs. Przeżyłem niby-pożegnalny album The Cure (włącznie z obecnością na koncercie w Łodzi). Rozczarowało mnie "Binaural" Pearl Jam – szybko skumałem, że to już nie jest zespół dla mnie. Pewnego dnia ktoś nadał z radia kawałek niejakiego Fisza. Zdziwiłem się, że facet ściągnął pseudonim z wokalisty Marillion. W Polsce najfajniejszym zespołem wydawały się Kobiety. Oczywiście na świecie wydano wtedy mnóstwo kapitalnych krążków, ale miałem dowiedzieć się o ich istnieniu dopiero za kilka miesięcy ("The Moon & Antarctica" Modest Mouse, "Since I Left You" Avalanches, "Mass Romantic" New Pornographers) albo wręcz lat ("Spirit They're Gone, Spirit They've Vanished" Animal Collective, "Vocalcity" Luomo, "Voodoo" D'Angelo). O "Two Against Nature" Steely Dan czytałem w "Tylko Rocku", nawet słyszałem fragmenty w radiu – ale zdecydowanie nie byłem wtedy na to gotowy.

Z kolei komercyjny pop traktowałem przeważnie lekceważąco, często protekcjonalnie, a rzadziej, w ideologicznym uniesieniu – z odrobiną pogardy. Zresztą nawet, gdy coś z tych rejonów przykuwało moją uwagę, to od razu tłumaczyłem sobie, że to nie jest rzecz warta bliższego zapoznania – tak bardzo byłem przesiąknięty rockistowskim światopoglądem. Kategoria singla dla mnie nie istniała. Ze znajomymi rozmawiało się o "utworach" – najambitniejszych, najpoważniejszych, najlepiej oddających specyfikę danego artysty. Przecież to właśnie utwory wypełniały "The ConstruKCtion of Light" King Crimson – zespołu, który zobaczyłem live w Teatrze Roma. Analizowało się każdą chorą zmianę rytmu, każdą piekielnie trudną zagrywkę Frippa. Co więcej? Pamiętam, że układałem sobie na przykład ranking najoryginalniejszych utworów, jakie znam. Wygrał ją "To Here Knows When" grupy My Bloody Valentine. Gdyby ktoś spytał mnie: "a może tak lista przebojów, pod kątem chwytliwych refrenów?", to odparłbym chyba uroczyście, z pełną powagą, że to strata energii i czasu. Muzykę rozpatrywałem bowiem w kategoriach świętości, sztuki wysokiej, dzieła i tak dalej – a pop jako bzdurną, ewentualnie sympatyczną, ładną zabawę. Jedenaście lat później doskonale rozumiem, że jedno zupełnie nie kłóci się z drugim. Ale do takich konstatacji trzeba dojrzeć.

2001

Na zawsze zapamiętam 2001 jako rok przełomowy. Dowód osobisty, matura, studia i spełnienie marzeń o pracy na stanowisku stałego współpracownika w moim ukochanym miesięczniku muzycznym. Do tego narodziny serwisu Porcys i zespołu The Car Is On Fire, na razie, przez chwilę, pod roboczą nazwą Sulk. A na przeciwległym biegunie – dramat WTC i strach przed jego poważnymi konsekwencjami. Tej emocjonalnej karuzeli towarzyszył niesamowity soundtrack. Z jednej strony chłonąłem abecadło indie-rocka, z drugiej po raz pierwszy w swoim życiu szczegółowo przestudiowałem rok bieżący w muzyce – na podstawie przeróżnych rekomendacji, głównie, rzecz jasna, bazując na guście autorów z Pitchforkmedia, którzy perfekcyjnie trafiali w moje oczekiwania. Pomógł mi w tym Internet (na razie przez modem) i własny komputer, którymi cieszyłem się od wiosny. Każdego dnia działo się zatem w moim odtwarzaczu coś niezwykłego, co chwila coś mnie zaskakiwało. Aż trudno było mi nadążyć za kolejnymi zajawkami, a mityczna przeszłość (wstrząsające reedycje płyt Neu!) i tajemnicza teraźniejszość (kuszący, sekciarski klimat wokół wydawnictw z małych amerykańskich wytwórni) tasowały się bezustannie, tworząc rodzaj smakowitego przekładańca. Ja wcinałem go jak głupi, aż mi się uszy trzęsły. Przyznam, że tęsknię za tym młodzieńczym, niewymuszonym, szczerym głodem nowego.

Radiohead i ich "Amnesiac" ukradli dla mnie tamten rok. Z Canal+ nagrałem specjalny występ formacji w paryskim studiu telewizyjnym, porażony wyobraźnią aranżacyjną (nowe, koncertowe wersje piosenek) i bogactwem dźwiękowej kolorystyki. Znajomego z Holandii poprosiłem o kupno "Low Kick And Hard Bop" Solex. O mojej wciągającej przygodzie z tą artystką wspomnę przy innej okazji. Pożerałem ze smakiem dziesiątki nowych płyt – czy to z z krainy bitu (Herbert, Dntel, Prefuse 73), akustycznej intymności (Microphones, Ścianka, Lenny Valentino), post-punka i nowej nowej fali (Les Savy Fav, Dismemberment Plan) czy pokomplikowanego popu (Stereolab, Super Furry Animals). A to ledwie czubek góry. W radiowym konkursie wygrałem "Discovery" Daft Punk – kto mógł wtedy przypuszczać, że ta dość zachowawczo przyjęta w momencie premiery płyta będzie potem królować w podsumowaniach dekady? Godzinami rozszyfrowywałem "Endless Summer" Fennesza leżąc nieruchomo i wpatrując się w meble. Ponadto ostro sprzeciwiałem się hajpowi na Strokes – czemu dałem wyraz w ponoć "kontrowersyjnej" tylkorockowej recenzji. Dostałem nawet parę listów z pretensjami od czytelników. Jedna z rozgniewanych fanek Casablancasa i spółki napisała mi: "panie Dejnarowicz, przecież gołym okiem widać, że Strokes są jednym z pięciu najbardziej utalentowanych zespołów w historii rocka" (! - przypisek mój). Po latach miałem przyjemność współpracować z tą dziewczyną w magazynie "PULP". Świat jest taki mały. I cóż – tegoroczny, czwarty album Strokes bardzo przypadł mi do gustu, a tamtych szalikowców sprzed dziesięciu lat – prawdopodobnie srogo rozczarował.

Z perspektywy dekady rok 2001 był dla mnie punktem wyjściowym do całej publicznej działalności, której częścią jest choćby i ten artykuł. W moim przypadku wszystko to, co od wtedy robiłem i robię kreatywnie – czy w zakresie dziennikarstwa, czy muzykowania – rozpoczęło się właśnie w 2001. Nie ukrywam więc, że mam wielki sentyment do tego rocznika. A o następnych opowiem za tydzień.
(Era Music Garden, 2011)