Zawodowstwo

 

Być profesjonalnym muzykiem niezależnym – to brzmi dumnie. Ale też dziś w Polsce – dość abstrakcyjnie.

Ponad rok temu spotkałem się z miażdżącą krytyką aktualnej kondycji polskiej (alternatywnej?) muzyki rozrywkowej, opartą na takim argumencie, że, cytuję: dziś "muzykę piszą po lekcjach studenciaki albo po robocie pracownicy agencji reklamowych". I pomyślałem sobie wtedy, że kompletnie nie zgadzam się z taką wykładnią dziejów. Nawet jeśli tak właśnie jest – to co z tego? Nie widzę zależności między tym, co człowiek robi zawodowo, a jaką pisze muzykę. O jakości muzyki decydują moim zdaniem głównie zdolności, stopień opanowania środków wyrazu, ewentualnie natchnienie. Albo ktoś to ma, albo tego nie ma. A jeśli już ma, to jest kwestią jego prywatnej decyzji czy woli pracować zarobkowo poza muzyką, czy walczyć o przetrwanie poprzez swoją działalność muzyczną. Ale to nadal ten sam osobnik. Który albo dostał takie "dary losu" jak słuch muzyczny, kreatywność i wyobraźnia artystyczna – albo ich nie dostał. Na etapie edukacji można się jeszcze zastanawiać, ale potem przychodzi dorosłość i zdesperowany potencjalny muzyk ma właściwie trzy drogi do wyboru. Może wypłynąć na głębokie wody rynku muzycznego, akceptując zasady tej gry. Może być superbohaterem, który zaprzecza prawom fizyki (ale tych nie ma zbyt wielu, o czym za chwilę). Może też wreszcie pójść do normalnej pracy nie związanej bezpośrednio z jego muzyczną pasją, a muzycznie działać w wolnych chwilach (na zasadzie hobby).

Szczególnie dotknięci tym dramatycznym momentem wyboru są muzycy ze sceny niezależnej, ponieważ ich zainteresowania muzyczne nijak mają się do oczekiwań szerokiej publiki i mainstreamowego rynku. Stąd dla nich decyzja o profesjonalnym współuczestniczeniu w rynku oznacza kompromis artystyczny. Oczywiście jest to smutne, bo po raz kolejny nad kreatywnością jednostki górę bierze uśredniona opinia mas. I pojawia się szereg dylematów, których w moim mniemaniu w ogóle nie powinno być. Zaczyna się od takich zagadnień jak język, w którym śpiewamy. Znawcy tematu radzą młodym zespołom – śpiewajcie po polsku! Z Zachodu przychodzi do rodzimych stacji radiowych mnóstwo nagrań anglojęzycznych – ponoć lepszych, niż nasze krajowe imitacje. Więc aby się przebić, trzeba zasuwać w mowie ojczystej. Super, ale co z kimś, kto wychował się na wykonawcach anglojęzycznych, układał beatlesowskie rymowanki pod gitarowe akordy od dziecka i czuje się sztucznie w polskojęzycznym repertuarze, a w dodatku ma wrażenie, że duchowo przynależy do sceny światowej, a nie lokalnej? Przechlapane, mówiąc delikatnie. Cóż, skoro jednak od tej decyzji zależy utrzymanie delikwenta, to ten nie waha się ani chwili i zaczyna robić rzeczy, które uwierają go jak za małe buty – zaczyna... cierpieć. A język to dopiero początek. Potem jest kwestia doboru materiału, wizerunku, sesji foto, projektu strony internetowej, wywiadów... I nagle początkujący, ambitny muzyk, człowiek o rozległych horyzontach, wszechstronnie wykształcony, wrażliwy humanista, orientuje się, że wszystko co robi jest weryfikowane i kontrolowane przez bandę pseudo-ekspertów o znacznie węższych horyzontach, mniejszej wiedzy ogólnej i wrażliwości, którzy ani nie mają gustu muzycznego (nie, że mają zły gust – w ogóle go nie mają, bo muzyka ich nie obchodzi), ani wyczucia dobrego smaku, ani odwagi, ani pasji, ani poczucia humoru. A jedyne na czym się znają to – jak zarabiać pieniądze. To prawda stara jak świat – dlatego właśnie muzycy alternatywni brzydzą się regułami rządzącymi mainstreamem. Tu już nie chodzi o autentyzm, czy szacunek do siebie samego – tylko o świadomość tracenia życia na robienie czegoś, co nam się zupełnie nie podoba.

Oczywiście, zawsze znajdą się muzycy, którzy świetnie odnajdują się w świecie mainstreamu. Z miłą chęcią piszą polskie teksty skrojone pod komercyjne radio, są zachwyceni pomysłami pani stylistki i product managera, z powodzeniem odpowiadają na zapotrzebowanie masowej publiki i ogólnie działają w myśl zasady "ja wam wszystko wyśpiewam" z filmu "Miś". Tak się jednak składa, że ich "dzieła" – choć obecne w mediach – z jakiegoś powodu nie są traktowane na serio, ani nawet dyskutowane, w środowisku ludzi, którzy aktywnie interesują się muzyką i słuchają stu premierowych płyt rocznie. Ciekawe dlaczego.

Przyjrzyjmy się więc superbohaterom. Owszem, jest obecnie w Polsce kilku herosów, pół-bogów na scenie niezależnej. Ludzi, którym udaje się (ponoć) utrzymać z samego muzykowania, choć teoretycznie nie popełniają żadnego kompromisu, nie naginają się ani o milimetr do rynkowych zasad. Zacznijmy od tego, że jednostki te należy podziwiać. Granie w piętnastu zespołach jednocześnie, wydawanie siedmiu płyt rocznie, gościnne występy na tuzinie kolejnych projektów ("w imię ogólnego dobra i ZAIKS-ów" – zasłyszane w branży), non-stop w trasie, non-stop w biegu... Imponujące, chociażby ze względu na skomplikowaną logistykę – trzeba być świetnie zorganizowaną jednoosobową firmą, żeby wszystko to dobrze poukładać, zaplanować. I tu pojawia się pytanie – czy w ogóle można taki tryb życia rozpatrywać jako realną drogę dla każdego? Otóż nie – superbohaterowie z definicji mają do siebie to, że są superbohaterami. Prawda jest brutalna – mało kto w ogóle chciałby funkcjonować w ten sposób, bo trzeba mieć dość specyficzną osobowość, żeby w miarę odnaleźć się w takim wirze i czerpać z niego względną radość. Mniejszy odsetek aspirujących muzyków UMIAŁBY tego dokonać, a jeszcze mniejszy potrafiłby w dodatku utrzymać równy poziom tych wszystkich popełnionych utworów, partii, solówek, produkcji... Bo nie oszukujmy się – czy tak napięty grafik stymuluje kreatywność czy ją blokuje? Skłaniam się do odpowiedzi drugiej. Pamiętajmy też, że w muzycznej niszy operujemy wielkościami z serii "błąd statystyczny". Wczoraj coś fajnego było modne i dało się na tym zarobić, jutro nikt o tym nie pamięta. A wszystko rozchodzi się o kaprys stu, dwustu, pięciuset młodych Polaków. Od ich łaski zależy stabilność muzyka alternatywnego, który stara się żyć z muzyki. Ryzyko jest niesamowite i mrozi krew w żyłach. Wniosek – to droga dla wybranych, która poza pielęgnacją szczytnego etosu i satysfakcją przynosi też zapewne mnóstwo stresów. "Ledwo wiążę koniec z końcem" to nie jest zdanie, które brzmi jakoś szczególnie sympatycznie. Zwłaszcza, kiedy zakłada się rodzinę i myśli w perspektywie nieco dalszej niż przyszły tydzień.

I w ten sposób dochodzimy do opcji ostatniej, która wydaje się jednak najrozsądniejsza. Chociaż wielu muzyków niezależnych dwoi się i troi, żeby "podłapać fajnego dżoba" jakoś tam związanego z muzyką, to poza garstką szczęściarzy – beneficjentów nikomu niezrozumiałej rozrzutności tajemniczych mecenasów – zwykle nikomu nie udaje się to na stałe. Raczej mówimy tu o przejściowych sytuacjach. I chociaż kolega przekonywał mnie ostatnio, że cała historia muzyki rockowej to historia muzyków profesjonalnych, dla których muzykowanie było zawodem – to po namyśle stwierdzam, że w bieżących realiach polskich jest to niemożliwe, o ile nie jakimś trafem nie docieramy do tysięcy młodych słuchaczy, którzy identyfikują się z naszą twórczością (a to rzadki przypadek, bo z iloma wykonawcami mogą identyfikować się tysiące młodych słuchaczy?). O wiele bardziej przemawia do mnie casus londyńskiej formacji The Clientele. Lider i autor piosenek zespołu, Alasdair MacLean, opowiadał kiedyś, że przez wiele lat traktował muzykowanie jako zajęcie w wolnym czasie od pracy zarobkowej. Kiedy grupa zebrała materiał, wtedy on brał trzymiesięczny urlop, panowie rejestrowali płytę i promowali ją krótką trasą. Następnie MacLean wracał za biurko – od poniedziałku do piątku, od dziewiątej do siedemnastej – a w wolnych chwilach, gdy czuł wenę, układał kolejne kawałki. Clientele się powiodło – stali się pupilkami krytyki i na wysokości bodaj czwartego albumu Alasdair mógł pozwolić sobie na zrezygnowanie z pracy zarobkowej, bo jego płyty się sprzedawały, a kapela regularnie otrzymywała mnóstwo propozycji koncertów. Od siebie dodam, że osobiście wolę nagrania Clientele z czasu, gdy Alasdair był – w sensie technicznym – muzykiem amatorem. Ale też nie demonizowałbym tego faktu, bo jak wspominałem we wstępie – z mojego punktu widzenia nie ma to żadnego znaczenia jak muzyk zarabia na chleb. Ważne, czy ma smykałkę do pisania dobrych numerów.

Weźmy też pod uwagę, że ta historia rozegrała się w Londynie – europejskim centrum muzyki rozrywkowej. W Polsce to nadal bajka, bo nie wierzę w to, że zespoły analogiczne do Clientele, cieszące się wiernym, ale bardzo wąskim gronem wyznawców, są u nas w stanie wyżyć na godnym poziomie z samej muzyki. "Wykrwawienie się na ołtarzu sztuki" to piękne hasło, tchnące romantyzmem i idealizmem, ale jeśli mam mówić o sobie, to nie chciałbym, aby moje bezpieczeństwo i to, czy mam co włożyć do garnka, zależało od przychylności sporej liczby słuchaczy i od tego, czy aprobują oni moją nową piosenkę. Nie chciałbym podświadomie myśleć jak ta piosenka powinna brzmieć, żeby spotkała się z tą aprobatą – bo jak się nie spotka, to nie będę miał na "wodę, światło, gaz". Bo to już nie byłaby próba nawiązania dialogu z odbiorcą, tylko działanie wbrew sobie w dziedzinie, w której cała frajda polega na działaniu zgodnie z samym sobą. Nie chciałbym też, aby motywacją do nagrania kolejnej płyty było dla mnie zobowiązanie wobec wytwórni albo brak środków do życia. Niby "The Wall" Floydów, abstrahując od intymnej spowiedzi Watersa, paradoksalnie podpada pod obie te kategorie, ale podpadają tam też tysiące okropnych, wtórnych, rzemieślniczych płyt, które nigdy nie powinny były powstać i potwierdzą to nawet ich autorzy.

Wobec czego myślę sobie tak – niech ci piszący muzykę w Polsce studiują i potem pracują w tej przysłowiowej agencji reklamowej. Jeśli nie są utalentowani, to unoszenie się dumą artysty i życie poniżej minimum socjalnego nic w tej kwestii nie zmieni. Natomiast jeżeli są utalentowani, to i tak prędzej czy później usłyszymy od nich znakomitą muzykę.
(Era Music Garden, 2011)

Swoiste koincydentalne post-scriptum do powyższego artykułu - oto aktualna lista koncertów pewnej rodzimej "gwiazdy", która zarabia mnóstwo hajsu z muzyki. Ponieważ nie wiem na ile ta lista jest oficjalna (mam ją od kolegi), to nie podaję nazwy wykonawcy. W każdym razie czyta się to jak poezję i od razu przypomina się Peja o "artystach nazywanych przez oficjalne media". Zauważmy brak JAKIEGOKOLWIEK koncertu autorskiego: 

19.04- Gąski pod Aleksandrem Kujawskim- akcja BRAVO "Stop Przemocy" 
03.05- Zawiercie- Majówka z Gwiazdami
13.05- Gdańsk- Juwenalia AWFis
21.05- Warszawa- koncert plenerowy ( szczegóły wkrótce) 
03.06- Łódź- Hotel Anders, Wybory Miss
04.06- Świętochłowice- Dni Miasta
10.06- Występ na dużej imprezie :) ( szczegóły wkrótce) 
15.06- Rabac, Chorwacja- Festiwal Beach Bounce
17.06- Chełm- Dni Miasta
18.06- Krzęcin- Dni Krzęcina
21.06- Zielona Góra- koncert plenerowy
25.06- Kielce- TVP, Sabat Czarownic
08.06- Warszawa- Explosion Club
(2011)