A PERFECT CIRCLE

 

Mer de Noms (2000)

✂ zwrotka "Orestes" (Robin Guthrie jako żywy), refren "The Hollow" (partia gitki troszkę Seth Jabour...), mostek "Sleeping Beauty" (3:19-3:42), generalnie Howerdel > Keeenan

Thirteenth Step (2003)

Jednorazowy heavy-projekt uderza po raz drugi. Gdy trzy lata temu Billy Howerdel zaprosił Maynarda Keenana, wokalistę wirtuozerskiej metalowej (uhh) kapeli Tool, do zaśpiewania na płycie jego formacji A Perfect Circle, wydawało się, że ten przystępniejszy i bardziej melodyjny od nagrań Toola materiał był wynikiem efemerycznej współpracy muzyków w studio. Relatywny sukces Mer De Noms sprowokował jednak Howerdela do kontynuacji wątku i jej owocem jest drugi krążek. Szkoda tylko, że okazał się zaledwie marną kopią pomysłów, które już poprzednio sprawiały wrażenie chybionych. Album jest jakby odwzorowaniem Mer De Noms w ciemniejszych i zarazem łagodniejszych barwach. Staranne aranżacje nabrały przestrzennego rozmachu, ale nie pomaga to zabłysnąć przeciętnym piosenkom, co najwyżej eksploatującym znudzone, wytarte motywy. Maruderski, przesadnie natchniony, patetyczny w kiczowaty sposób głos Keenana unosi się nad nimi jak namolna mgła, którą chciałoby się najchętniej odpędzić. Ciężkostrawne plamy klawiszy i denerwujące użycie delaya dopełniają monotonnego obrazu neurotycznych wypocin; kilka drobnych patentów produkcyjnych nie jest go w stanie ubarwić. Wkrótce ta spójność staje się również jedynym atutem Thirteenth Step, co w kontekście drugiej płyty może być ostatnią wymówką dla fanów. Reszta nie znajdzie tu nic ciekawego. 
(Clubber.pl, 2003) 

A TASTE OF HONEY

"Rescue Me" (1980)
Wprawdzie intro przywodzi na myśl jakieś interludium Genesis circa Selling England... Ale już chwilę później wielu z Was automatycznie skojarzy ten wałek z dwoma hiphopowymi standardami – "That's the Joint" funky 4+1 i "I Got a Man" Positive K. Ja to rozumiem, chociaż mam prośbę – bądźmy poważni. ŻADNE PODWÓJNE, ŻADNE POTRÓJNE – NI MA PANIE ŻADNEJ GADKI. Męskie nawijki są tu "pieprzem do gówna", a "fundamentem" to, co robią dwie dziewczyny na przedzie. Riff aptekarsko odmierzony kostką przez gitarzystkę Hazel Payne to po prostu czyste złoto, a śpiewająca basistka Janice Johnson umiejętnie buduje dramaturgię. Do tego na KONSOLECIE I PARAPECIE wspomaga panny George Duke (tak, ten). Co za band, co za świeżość, co za błysk. Muzyka kompletna i "spójna sama ze sobą", a Hazel (uwaga spoiler) "jeszcze tu kurwa wrócimy, z Olem!" w autorskim LIRYKU, który pozamiatał system jak zły.
(2019)

"Superstar Superman" (1980)
Powraca ten ansambl z Los Angeles prowadzony przez dwie zdolniachy – komponujące i śpiewające dziewczyny. Jeśli singlowe "Rescue Me" było popisem Janice, to album track "Superstar Superman" kompozytorsko pozostaje autorskim wkładem Hazel w trzeci, najbardziej udany longplay formacji, Twice As Sweet. Natchnienie koleżanki polega tu na organicznej adaptacji bacharachowskiej lekkości do realiów midtempo ballady disco. Z kolei symbioza między poszczególnymi elementami aranżu świadczy o kunszcie producenta i klawiszowca George'a Duke'a. Elastyczny bassline, łaskocząca gitka na jednej nutce oraz głaszczące ucho synthy, smyki i trąbka KLEJĄ SIĘ do siebie jak na udanej pierwszej randce. I kiedy Hazel ujmuje dobrocią sięganego coraz wyżej "hey... heeEEAAY..." przed kolejnymi refrenami, to "lecę jak Superman" prosto do nieba.
(2019)

ABC

The Lexicon of Love (1982)

Co właściwie zostało teraz do powiedzenia o Lexicon of Love? Ci z Was którzy KUMAJĄ BAZĘ, raczej chyba nie potrzebują specjalnego wprowadzenia. Dla pozostałych ewentualnie przytoczę wywar w telegraficznym skrócie, ale też podejrzewam, iż są to znane i wielokrotnie na wszystkie strony przemaglowane wątki. Zapatrzony w wizerunkowy przepych Bowiego przystojniak Martin Fry wyciągający starszego o niemal dekadę studyjnego nerda, progresywnego okularnika Trevora Horna na nocne drinki po klubach, żeby ten przekonał się na własne uszy, przy czym bawi się młodzież na parkietach (przy disco). Rozbuchane orkiestracje (ręki genialnej Anne Dudley), funkowe zawijasy basu zgapione od Chic oraz podniośle przeszarżowana teatralność gestu i śpiewnej ekspresji ("Sinatra meets Ferry"). Mit założycielski brytyjskiego new popu, odrodzenie koncept albumu w świeżej formule i kanoniczny dokument poptymizmu. Manifestacja skrajnego popowego maksymalizmu i poligon doświadczalny dla realizatorskich eksperymentów Art of Noise ("chcecie pizzę – załatwię Wam pizzę; chcecie sekcję smyczkową – załatwię Wam sekcję smyczkową"). Tyleż melodramatyczne tekstowo i interpretacyjnie, co dobitnie przebojowe i bezdyskusyjnie taneczne pieśni. Groteskowe, acz wyraziste rymy typu "ashes / trash is". Sławny dżingiel trójkowej listy przebojów wykonywany przez Sade.

Bla, bla, bla. Wszystko to znacie na pamięć. Więc od siebie mogę tylko dodać coś całkowicie prywatnego. Z inicjalnym zachwytem nad tym dziełkiem kojarzy mi się anegdota osadzona w zupełnie innym kontekście. Był rok 2006 i podróżowaliśmy autem z Krzyśkiem znanym też jako wyborny bębniarz TCIOF. Słuchaliśmy sobie wypolerowanego soundowo, hollywoodzko przeaktorzonego Lexicon of Love, a banany nie schodziły nam z ryjów. Czuliśmy się lepsi, czuliśmy się cool. Dlaczego? Otóż akurat wtedy wszyscy wokoło codziennie mówili nam "wow, ale super napierdalacie w te przesterowane gitary i bębny, garażowy rock, yeah, zajebiste!". I obaj mieliśmy tych stereotypów serdecznie dosyć. Albowiem to co między innymi nas łączy(ło) z Krzychem, to naturalna skłonność do zdrowej przekory. "Bądź popowy na koncercie w garażu, a garażowy podczas występu w studiu telewizyjnym" – to była nasza dewiza.

highlight – youtube.com/watch?v=Kt86TUJIeTo (evocative moment: ależ proto-Laxt Exit vibes do 0:23 – zawsze żałowałem, że z tego intro nie było osobnego utworu)
(2023)

ADELE



O lol, pewien czytelnik Porcys przysłał nam maila o treści: "usilnie próbowałem u was znaleźć chyba ważny z punktu widzenia popkultury album '21' Adele. Ta krowa cholernie mnie wkurwia i miałbym nadzieję na przeczytanie jakieś kopiącej ją w wymiona recenzji". Piona, man. Jak ostatnio poleciało w radiu "Someone Like You", to myślałem, że się porzygam. A pamiętam, że 4 lata temu "Hometown Glory" zapowiadało pieśniarkę-zjawisko. What the fucking hell with Adele?
(2011)

"Hello"

Borys says that he thought Greg was a hipster. Greg laughs. Greg tells Borys that his having lived in the aughties does not make him a hipster. Borys cries. Greg tells Borys that he wrote songs for the radio, to make money, and doesn't quite understand art. Aliens invade Japan and Borys is forced to eat the head of Greg Kurstin. Roll credits over blooper reel.
(2015)

 

ADEN

 

Topsiders (2002)

Wielu może to zaskoczyć (zwłaszcza samego zainteresowanego), ale recenzją której najbardziej nie mogę do dziś wybaczyć Michałowi jest zjebka od niechcenia tej uroczej, inteligentnej i bezpretensjonalnej w klimacie półgodzinnej płyty. Oczywiście, nikt nie wie o co chodzi i nikt się nigdy Mike'a o Aden nie czepnie. Z prostej przyczyny – jesteśmy przypuszczalnie jedynymi dwoma osobami w kraju między Odrą a Bugiem, które znają omawiany krążek. I sam fakt, że głosy rozkładają się po 50% na "za" i "przeciw" świadczy o czymś. Ja tu muszę nadrobić kłamstwa z recki, więc się nieco rozpędzę. Nie chcę bluźnić, ale to jest lepsze od Malkmusa solowego tudzież nawet (sekundami) późnego Pavementu w kategorii letniej, melancholijnej, plecionej niezal-poperki. Urzeka zdolność tego anonimowego ansamblu do szycia nieregularnych podziałów rytmicznych. Kto umie za inicjalnym odsłuchem obczaić metrum "Racking Up Mistakes"? I w sumie faktem nie do zbicia pozostaje, że miniatura "Pop Song" legitymuje się najbardziej skomplikowaną sekwencją taktów w historii popołudniowego indie – 13/4 + 15/4. Tyle, że naiwność, skromność i brak aspiracji większych, niż delektowanie się zachodem słońca z ukochaną/ym wyziera z tych tracków. Plus, nominuję melodię z intra, powracającą później niczym urodzinowy prezent-niespodzianka w środku "The Chase", do nagrody najniewinniejszej nucanki XXI wieku so far. Pewnie ciekawi was jaki ma podział? 14/4 + 16/4.
(Porcys, 2006)

ADRIANNE LENKER

"But wait! Doesn't Substance hate these guys?!". Cóż... Widać mam z ADĄ dość skomplikowaną relację. NAJSAMPIERW intryguje mnie, że w epoce trapu i elektroniki "sieroty po indie" wybrały sobie na zbawczynię akurat tę WUNDERKINDKĘ, która dekadę temu miała zostać dziecięcą gwiazdą country-popu na fali "wyszarzonego" obecnie na streamach debiutu Stages of the Sun (btw czyżby te JUWENILIA były jej odpowiednikiem wstydliwego Alanis LP?). Osobiście "mam to w pompie", ale przecież w tym środowisku takie kryteria jak kulturowe pochodzenie i wiarygodność (według nauk PANKROKA) zawsze były kluczowe?

Co zaś do samej muzyki, to faktycznie potwierdzam, co pisałem rok temu – Big Thief czyli aranżacyjny WEHIKUŁ dla songwritingu Lenker to może i szlachetne, ale jednak potworne nudy. A ściślej ujmując – WYJĄWSZY lekko art-rockową połowę U.F.O.F., niemal cała reszta katalogu grupy (w tym groteskowo przehajpowane Two Hands) nadaje się według mnie do KASACJI. Natomiast solówki to już nieco inna parafia, jakby panowie z zespołu jej bardziej przeszkadzali, niż pomagali. Wczesne nagrywki autorskie to niby spóźniony freak folk re-re-revival – umówmy się, materiałowo Peoria to nie była. Ale właśnie gdzieś bokami przemykały tam przebłyski natchnienia.

I nagle dwie wydane tydzień temu jednocześnie płyty (okładki a la Black Foliage dodatkowo sugerują, że to jeden album w dwóch "porcjach") rzucają zupełnie nowe światło na jej dorobek. Doszlifowana w Berklee harmoniczna wrażliwość (da się nie zepsuć indywidualizmu?) przekracza schemat "przebiegu kompozycji". To raczej dźwiękowe siedliska, zakątki, w których można się skryć. W "piosenkach" strzępki bolesnych wspomnień artystka podaje tonem w pół drogi między "racjonalnym stoicyzmem", a nienachalnym utrapieniem duszy. Z kolei "instrumentale" to ambient bez sięgania po malarskie narzędzia, gdzie przystanią okazuje się błogie dzwonkowe interludium o właściwościach leczniczych. Obie zaliczam do "covidowych" świadectw fonograficznych, które przypuszczalnie zostaną ze mną na dłużej.

Prywatne top 5 utworów (...i w nawiasach intuicyjne "like this track? try this album"):
1. mostly chimes (Sufjan Stevens: Michigan)
2. Century (John Martyn: Solid Air)
3. music for indigo (John Fahey: The Transfiguration of Blind Joe Death)
4. two reverse (Papa M: Whatever, Mortal)
5. Ringing Bells (Joanna Newsom: The Milk-Eyed Mender)
(2020)

PS: Co jeszcze z lekkich przehajpów? Ach, Dragon New Warm Mountain I Believe in You (czyżby nieudana próba ustrzelenia P4K-owej dyszki poprzez tytuł długi i pretensjonalny niczym My Beautiful Dark Twisted Fantasy i Fetch the Bolt Cutters?). Nie przepadam za KANTRY i Ada nie ujawniła jakichś nowych tricków, ale znalazłem na BIAŁYM ALBUMIE Big Thief pięć piosenek do których będę wracał (a są to tytułowy, "Little Things", "Flower of Blood", "Simulation Swarm" i "The Only Place").
(2022)

AFLACKO

"On Me"
Kolejny w poczekalni do obserwowania po WiFiGAWD, typek zawłaszcza g-funkowy vibe do własnych, nieodkrytych celów.
(2020)

Na post-g-funkowej EP-ce Crackbaby niezmiennie wyrazistego Aflacko lśni surrealnie błogi "Citgo" – raczej peak jego kariery, a może i "szerokie podium" całego bliss-trapu po linii Carti/Bourne.
(2022)






AFRIKA BAMBAATAA


"Looking for the Perfect Beat" (1982)
Ludzie czasem mawiają, że "Planet Rock" i "Looking..." to "minimalistyczne" produkcje. Czy ja wiem... OK, pojmuję pewien rodzaj "skrótu myślowego", ale... Weźmy pod lupę "Looking..." (który zawsze wolałem z tych dwóch hymnów electro) i zauważymy, jak wiele się tam dzieje w podkładzie. Zgodnie z tytułem Arthur Baker poszukuje bitu idealnego i aby go odnaleźć, testuje rozmaite konfiguracje programowania sekwencera. Daleko od konstrukcji zwrotka/refren, ta mini-suita niejako "podróżuje" przez kolejne "pokoje", zmieniające się arpeggiatory i akcentacje (mój ulubiony segment – od 1:19). Dodając na wierzch szajbnięty fristajl Naczelnego Zulusa Rzeczpospolitej, otrzymujemy coś więcej, NIŹLI tylko "badanie historyczne" – dla mnie to wciąż świeży, modernistyczny, klubowy BĘGIER.
(2019)


A-HA


"Take on Me" (1985)
Synthcatto-pop z Norwegii. Niesamowite, jak mało ludzi kojarzy, że ikoniczne nagranie z 1985 to dopiero trzecia wersja tej piosenki. Fakt ów przypomina jak absolutnie kluczową kwestią dla zrozumienia "technicznej" muzyki pop jest PRODUKCJA. Na każdym etapie pracy trwającej 3 lata ten szkic prezentował się zachwycająco. Pierwotne demo "Lesson One" z 1982 w pół drogi między Suicide i They Might Be Giants, następnie wariant Tony'ego Mansfielda z 1984 który zyskał lokalny rozgłos – surowy synth-pop w duchu wczesnego Human League z ciekawymi zabiegami na ścieżce wokalnej i w końcu wypolerowany, wycyzelowany do granic możliwości remake Alana Tarneya – czyli to, co znają na pamięć wszyscy mieszkańcy globu. Morał? Całe te "kiczowate" ejtisy – w istocie perfekcyjnie dopieszczone soundowo zdarzenia fonograficzne – nie powstały "ot tak sobie", tylko były efektem żmudnej metody prób i błędów.
(2019)

AKUFEN


My Way (2002)

Nawet osobom dobrze zaznajomionym z meandrami muzycznej teorii rozkładanie na czynniki pierwsze "Even White Horizons", "Deck the House" czy "Heaven Can Wait" przysporzy poważnych kłopotów. Marc Leclair łączy tu staranne przekształcanie zapętlonych bitów 4/4 na poziomie detali (microhouse) z imprezową kanonadą sampli (popowa plądrofonia Avalanches), dzięki czemu można jego kreację odbierać zarówno mózgiem, jak i ciałem. Jak z okruchów cudzych chlebów upiekł Kanadyjczyk smakowite pieczywo, pozostanie zagadką. Lata dwutysięczne w soczewce.
(T-Mobile Music, 2011)

20 lat temu literalnie dzień po dniu ukazały się dwie ważne "techniczne" płyty – Martes sygnowane jako Murcof i My Way projektu Akufen. Inne pod względem celów, nastrojów czy środków wyrazu, choć na upartego łączy je rodzaj micro-glitchowej HYDRAULIKI DŹWIĘKU. Dzięki nieocenionemu redaktorowi Zakrockiemu mieliśmy w Porcys na bieżąco recenzje obu wydawnictw i może dlatego do dziś mocno kojarzą mi się z efemerycznym vibe'em tamtej epoki. Dodam, że szanuję grobowe skupienie/zamyślenie Martes, ale THESE DAYS zdecydowanie GRAWITUJĘ ku maksymalistycznej żonglerce recyklingiem My Way. Z obecnej perspektywy nie zgadzam się też z tym, co pisał Richardson w recce na P4K o wtórności wobec microhouse'u, że nad łóżkami dach przeciekał, szczególnie że prawie nie padało. Moje top 5 z tej płyty:

1. Even White Horizons
2. Wet Floors
3. Heaven Can Wait
4. In Dog We Trust
5. Installation
(2022)

"Play (Never Work Till Monday)" (2019)
Marc Leclair & His Computer Band i jego dokuczliwie rozkoszne Random Composing Technique Manifesto. Montrealczyk w swoim Nie lubię poniedziałku udowadnia niedowiarkom, że eksplorowana przezeń metoda to coś znacznie więcej, niźli ciekawostka i "muzyczny recykling", a jego post-house'owe laboratorium nadal pachnie natchnieniem. Studium pointylistycznych dysonansów w "Play" przynosi "przenikliwe zwiastowanie" czy coś w ten deseń. Zresztą niewiele da się wnieść ponad mądrość redaktora Zakrockiego sprzed osiemnastu (!) lat w recce My Way na Porcys: "jeśli waszych uszu dobiegnie kawałek, w którym ktoś jak gdyby skacze po radiowej skali, a na dodatek, z tych pozornie przypadkowych obkrętów wychodzą mu nieprzeciętne, rewelacyjne, taneczne utworki, możecie być pewni, że to właśnie on". Tak że ten, "wagon, w którym jechałem oderwał się od linearnego toru jazdy i zaczął bezwładnie krążyć wokół krajobrazów, które stanowią nierozłączny element każdej podróży pociągiem".
(2019/2020)


AL B. SURE


"Nite and Day" (1988)
Słusznie zauważył kiedyś Koniu na Wyszukane Piosenki, że to są korzenie alt-ambient-r&b Jensen Sportag. KWINTESENCJONALNA i zniewalająca POŚCIELÓWA z androgenicznie uwodzicielskim wokalem Alberta Browna. Niby ZRAZU niepozorna sypialnia, ale BĄDŹ PEWNY, że za którymś razem "pyknie".
(2019)


ALEC R. COSTANDINOS & THE SYNCOPHONIC ORCHESTRA


Romeo & Juliet

Wprawdzie Alexandre Garbis Sarkis Kouyoumdjian, urodzony w Kairze francuski producent pochodzenia ormiańsko-greckiego, nie zrobił przeróbki "Hitler dowiaduje się o Jadłodajni", a potem nie nagrał "TAMAGUCZI", ale jego losy potoczyły się może i nawet jeszcze dziwniej. Trajektoria kariery Costandinosa – podobnie jak w przypadku Morodera i paru innych LUMINARZY disco – udowadnia, że do tego nurtu przystępowali często zawodnicy ze sporym stażem w o wiele "czerstwiejszych" gatunkach – stare WYGI, rzemieślnicy tak sprawni, że dyskotekowe patenty opanowali szybciej niż młoda gwardia i przez to natychmiast "zasilili czołówkę" sceny, za moment ją po prostu przejmując. I tak jak Giorgio szlifował swoje skillsy na przaśnych SCHLAGERACH, tak Alec PRZEPULTAŁ się w różnych rolach przez stylistykę chanson oraz psychodelicznego rocka. Wkrótce obaj skończyli pod SKRZYDŁAMI "ściemnionej" oficyny Casablanca. Dla niej z początku nasz bohater wydał parę krążków zdradzających potencjał, ale zarazem "okrutnie złych" w swoim przerysowaniu i "niekontrolowanym kiczu" – w tym na przykład "dramatycznie" wręcz niezręczny biblijny koncept Judas Iscariot pod pseudonimem SPHINX :| Kiedy jednak wziął na warsztat Szekspirowską klasykę, ewidentnie STANĄŁ NA CZUBKU CHUJA i wygenerował praktycznie najbardziej epicką próbę długogrającą w annałach (euro)disco. Rzecz tak ambitną, że sama jej EGZEKUCJA to powód do dumy na resztę życia.

Niemal półgodzinna, pięcioczęściowa suita podzielona na dwie strony winyla aż się prosi o sięgnięcie po termin "prog-disco". I choć – cytując klasyka – "prog and disco have never openly begged for their own hybrid", to "the genres' newborn Frankenbaby was alive, whether we liked it or not", w roku 1978. Słychać w niej doświadczenia zebrane w songwriterskiej współpracy z Cerrone przy "Love In C Minor" – w końcu basowy KAMIEŃ WĘGIELNY otwierający "Act I" to w pewien sposób mutacja riffu napędzającego klasyk Jean-Marca. W obu przypadkach są to serie trójdźwięków, tyle że z inaczej rozłożonymi akcentami i nieco odmiennie "rotujące". Ale klimat pozostaje. Tę figurę rozwinięto do maksimum i ekstremum - nawarstwienia instrumentacji, oszołomienia polirytmii i kokainowej mocy ekspresji. Błyszczą skrupulatne partie smyczkowe – kapryśne arabeski zdradzające relatywną inspirację melodyką MAGHREBU <palacz> Wykonawczo, technicznie i brzmieniowo (synthy, gitki, dęciaki, BLOKOWE harmonie śpiewne ocierające się o profeskę ABBY) nagranie powala (w ekipie herosi tematu także współpracujący z Cerrone – wspomniany przy okazji La Question niejaki Don Ray aka Raymond Donnez odpowiadający za aranże oraz klawiszowiec Alan Hawkshaw). Ale przede wszystkim przygniata intensywność i dynamika tej opowieści aż do finałowego crescendo – potwierdzenie teorii znanej z kina, że jeśli chcemy obronić nonsens, to musimy podać go tak inwazyjnie, żeby ludzie uwierzyli. Mission accomplished.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=4CuMUzB7V3s (evocative moment: drinking game – za każdym razem kiedy smyki, dęciaki lub WIESŁA odpowiadają wokalom... jedną płytę przesłuchasz "...i dwa dni nieprzytomny jesteś")
(2018)

 

ALELA DIANE

 

To Be Still (2009, folk) !4.6

No spoko, śpiewa sobie dziewczyna (koleżanka Joanny Newsom zresztą) te smęty, ale żeby od razu plagiatować "High and Dry" w closerze?


ALEXANDER O'NEAL


"If You Were Here Tonight" (1985)
"Po tych wszystkich czadach nie ma nic lepszego na obniżenie poziomu adrenaliny...". Nie, ale serio – intryguje mnie mniej lub bardziej otwarty i świadomy DŁUG zaciągnięty u ejtisowego r&b przez białych muzyków alternatywnych. W obliczu linii melodycznej tej zrezygnowanej, romantycznej ballady aż "ręka mnie świerzbi" żeby zanucić coś z repertuaru solowego Marka Eitzela albo Twilight Singers. Aha, "no pięknieś nam pan to wszystko wyśpiewał, panie O'Neal", ale za kompozycję i produkcję odpowiadają tu o dziwo nie Jam i Lewis (MACHNĘLI połowę debiutu), lecz klawiszowiec The Time (protegowani Prince'a), niejaki Monte Moir. Brawo.
(2019)

"What Can I Say (To Make You Love Me)" (1987)
Aleksander Wielki contempo soulu, Shaq O'Neal muzyki r&b – ja znam, fajny. Ale lubię czasem patrzeć na ten szlagier jak na rozmowę wokalisty z ostinatem synth-basu granym Z PALCA przez Jimmy'ego Jama. To naprawdę pasjonujący dialog, oto fragment w mojej transkrypcji, idzie mniej więcej tak:

– No, I didn't write the book on love...
– Ty ty ty ty ty ty ty ty ty TY
– But I try my best to read it every day...
– Ty ty ty ty ty ty ty ty ty TY
– To learn the way into a good girl's heart...
– Ty ty ty...
– By being a gentleman...
– ...ty ty...
– Sooo...
– Ty ty ty ty ty ty...
– I'm looking high and low...
– Ty ty ty ty ty ty ty ty TY tu tu tu tu...
– To find a way to make you love me...
– Tu ty ty ty ty ty ty ty ty TY...
– So won't you please tell me...
– Ta ty ty ty, ty ty ty ty ty...
– What can I say to make you love me, girl...
– Ta ty ty ty, ty ty ty ty ty...
(2019)

 

ALEXANDER SPENCE


Oar

Po tym jak przyswoiłem radosną twórczość Młodego Osy, próbowałem użądlić zajawką paru ziomków – z komentarzem, że trudno typa zaklasyfikować i ogólnie czuję dużą dawkę oryginalności, jak na te sformatowane czasy. Riposta była bezlitosna – "tu nic nie ma", "każdy może to wymyślić", "randomowe brzdąkanie", "raczej w kategoriach żartu" etc. Poniekąd podzielam te wątpliwości, co jednak wcale się nie wyklucza. Podobnie z Oar – mityczną sesją kanadyjskiego songwritera, który talentem błysnął jeszcze na nierównym, acz ważnym self-titled longplayu macierzystej, kalifornijskiej grupy Moby Grape, gdzie dorzucił swoje trzy grosze, w tym świetną "Omahę". Co się działo potem? Zrekonstruujmy: facet wparował z siekierą do hotelowego pokoju współczłonków i trafił do psychiatryka; po wyjściu wsiadł na motor, pojechał do Nashville i tam – z głową "zruchaną LSD" – w samotności zarejestrował porcję upiornego, niedopieczonego anty-folku, który ma drgawki, jakby miał się zaraz załamać i rozpaść. Młody Osa to ledwie bieżący przykład – popularny "Skip" stał się świętym patronem całego nieformalnego ruchu "outsider music". To nie jest zbyt efektowna płyta, ale tak jak z solowym Sydem Barrettem – daje szansę na konfrontację oko w oko z czystym, nieupudrowanym szaleństwem.
(2017)


ALIBABKI


"Samotna rękawiczka”
dwa nagrania w polskiej "żywej" muzyce rozrywkowej produkowanej analogowo bezustannie wprawiają mnie w osłupienie z powodu niewyobrażalnie idealnego strojenia przy takim nawarstwieniu płaszczyzn i zachowaniu wybornych walorów ekspresyjno-interpretacyjnych – The Eccentric LP Alex Band i ta piosenka. to wykonali ludzie? mięśniami? chyba jakaś wyższa inżynieria intonacyjna, z trudem próbuję to sobie zracjonalizować. polecam słuchanie opór głośno na solidnym soundsystemie. #mózgrozjeban 
(2018)


ALICE COLTRANE


Journey in Satchidananda

Jeśli czwarty longplay wdowy po Johnie jest w jakiś sposób "naj" w jej dyskografii, to moim skromnym zdaniem jest on najbardziej majestatyczny. Niebiańska mikstura poetyckich pacnięć w harfę, wrzynającego się niczym brud pod paznokcie drone'u tambury, szarpnięć plektronu na udzie (perskiej pra-lutni) i rezonansu dzwonków doskonale KANALIZUJE mistyczne poszukiwania artystki, które doprowadzą ją potem do zmiany nazwiska i przejścia na HINDUSZCZYZNĘ. Na tej duchowej strawie FARAON Sanders odnajduje się ze swoim saxem wybornie – wszak półtora roku temu sam "biegał na golasa po górskich łąkach i ryczał ze szczęścia" na autorskiej Karmie, więc wschodnie oświecenie mu nieobce. Wydaje się, że jeszcze 15-20 lat temu LEGACJA Alicji W Krainie Czarów była dyskusyjna, dopiero "ucierała się" wśród mniej otwartych krytyków. Ale to się bardzo zmieniło – i słusznie. Śmiało więc odpalcie Journey w ten dzień zaduszny i radujcie się, wspominając to, co jeszcze przed Wami.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=TQtEFdyhgdE (evocative moment: po minucie introdukcji Sanders wchodzi jak w masło)
(2018)

Universal Consciousness

Podstawowa różnica między UC, a jej słusznie opiewanymi tu i ówdzie poprzednikami jest taka, że do tej pory Alice grała znakomity, uduchowiony, wystawny LOUNGE, który ostatecznie można było zapuścić w sobotnie popołudnie w trakcie rodzinnego obiadku na zmianę z późnym Radiohead ("więcej czerwonego winka poproszę") – i serio, nie ma w tym nic złego. TYLE TYLKO (Szpakowski), że na piątej solówce kobiecina porzuca urodziwy, natchniony MUZAK. Już nie marzy o zbawieniu, a w doborowym towarzystwie WALCZY o życie wieczne – to przecież nieprzypadkowo "bitwa o Armageddon", skumajcie. I parafrazując wspomnianą kapelkę – wcale nie było tak, że na drodze do nieba nie było w co wątpić i nie było czego się bać. NA MAKSA było w co wątpić i TOTALNIE było czego się bać. Tutaj Alice "is on some Sun Ra shit", "on some Atlantis shit" – przedziera się w panice przez gąszcz mikrokrzewów organowo-perkusyjnych, nareszcie sięgając intensywności pozagrobowych wycieczek męża z późnego etapu. No i smyki. Aranże rozpisane przez artystkę z odrobiną wsparcia Ornette'a naśladują targane religijnymi uniesieniami improwizacje. I kiedy błagalnie lamentują w "Oh Allah", to nie wierzę, żeby nie zostały usłuchane.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=m1LShlb_13s (evocative moment: płaczliwy wjazd smyków od 0:01)
(2018)


ALIENT ANT FARM

 

"Smooth Criminal"
Wiem, nie ma tego zespołu. Ale mimo wszystko, chciałem zwrócić waszą uwagę na ich przeróbkę piosenki oryginalnie pochodzącej z repertuaru Michaela Jacksona (album Bad). Zwłaszcza zaś na clip, ze względu na osobę wokalisty formacji. Widzieliście go kiedyś? W filmiku występuje w niebieskiej bluzie. Zaiste, jest coś niewysłowionego w ciotostwie tej cioty. A jeśli poczytacie sobie Traktat Logiczno-Filozoficzny Wittgensteina, to dowiecie się, że "o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć". Dlatego też kończę.
(Porcys, 2003)


AMBROSE AKINMUSIRE


When the Heart Emerges Glistening (2011)

"Jazz umarł, jazz jest martwy stary". Któż to zatem wie, jak w XXI wieku powinien brzmieć wspaniały album jazzowy? Do czego mieliby dążyć artyści w języku, który prawdopodobnie już dawno wyczerpano i wymięto jak mokrą szmatę? Terence Fletcher odparłby, że wśród wielu aspirujących wybije się ktoś z zapierającym dech w piersiach warsztatem, panujący nad instrumentem w dwustu procentach, porywający tempem i precyzją pasaży. Piero Scaruffi skontrowałby pewnie, że muzyka to nie cyrk – jeśli solista dysponuje nienaganną techniką niczym żongler, ale nie dostarcza słuchaczowi emocji, to mało go to interesuje. Ale jeśli kiepski wykonawczo jazzman dostarczy sporo emocji – wtedy ociera się o geniusz. Brian Eno wtrąciłby, że "nienawidzi free", bo dla niego to popis zdolności mięśni, a nie artyzm – więc zupełnie nie tędy droga. I szukałby raczej indywidualnego głosu, bo aby cokolwiek wnieść nowego, to może wypadałoby zabłysnąć oryginalnym pomysłem na siebie – własnym, natychmiast rozpoznawalnym stylem improwizacji, unikalnym podejściem do brzmienia wydobywanego z instrumentu, pewną osobną koncepcją na granie.

Wreszcie na samym końcu chętnie włączyłbym się do dyskusji ja, "biedny miś" (Dobrowolski w Nie ma róży bez ognia). Chętnie przypomniałbym szanownym przedmówcom, że – jak to mówią – bez wyrazistych, charakterystycznych, zapamiętywalnych i przejmujących swoją linią tematów melodycznych "no to i pod rynnę można" (Mann w skeczu "Ping Pong" ZCDCP). I teraz tak – to, że kalifornijski trębacz (który podobnie jak Kamasi udzielił się zresztą na To Pimp a Butterfly, choć nie zrobił takiej kariery) spełnia (nie tylko moim skromnym zdaniem) WSZYSTKIE powyżej wymienione kryteria, już chyba wystarczająco uzasadniałoby jego obecność w niniejszym zestawieniu. Ale jest też w tym równaniu nieuchwytny "pierwiastek X", który polega na tym, że gdy włączam wyjątkowe w dyskografii AMBROŻEGO When the Heart..., to właściwie od pierwszych dźwięków "Confessions To My Unborn Daughter" czuję "całym sobą", że to jest poezja. Kiedy bowiem serce błyszczy, nie są nam potrzebne żadne tabelki, pomiary długości ustnika czy analizy przebiegu nutek.
(2020)

 

AMERICAN HI-FI

 

American Hi-Fi (2001, pop punk) 2.2

Boston (Massachusets).
Casting na członków dopiero powstającej młodzieżowej grupy rockowej.

- Proszę pana, a do czego to jest casting tak w ogóle?
- Na prawo! Tam, do przebieralni! Następny! Tempo, panowie. Słucham? Coś mówiłeś, synek?
- Tak, pytam właśnie, do czego to casting.
- Synek, ty se ze mnie drwisz, czy co? Przychodzisz na casting i nie wiesz za czym stoisz? Żarty sobie stroisz, smarkaczu.
- No już mi się wszystko chrzani. Bo ja chodzę na wszystkie castingi. Odkąd dziewczyny w klasie powiedziały mi, że jestem przystojny, nabrałem pewności siebie. Wczoraj na przykład byłem na castingu do takiej reklamówki pasty do zębów. Zarabia się jakoś, bo starzy kasy nie dają.
- Gdzie?! Gdzie mi się ładują kawalerzy? To szatnia tancerek! Na prawo!
- To powie mi pan, co tu się dzieje?
- No masz, jeszcze się pyta, co tu się dzieje. Zespół zakładamy. Zespół! Rock and roll! Dla młodzieży!
- Aha. Bo w zeszłym tygodniu były tu eliminacje do boysbandu.
- Boysbandy, girlsbandy, wokalistki, grupy, zespoliki... Dzieciaku, czego my nie produkowaliśmy...
- A jak się będzie nazywał ten zespół?
- Ten tutaj? Jeszcze nie wiem. Chcemy jakoś młodzieżowo, luzacko, no wiesz. Proponowałem American Hi-Fi, ale nie wiem, czy się menadżer zgodzi.
- Ładna nazwa. Polecą panienki na taką nazwę.
- O! I właśnie o to chodzi! Żeby leciały panienki. Tak to próbowałem wykombinować. Ale zaraz, synek, ty na casting przypadkiem przyszedłeś?
- No mówię, że na casting. Tylko nie wiedziałem za czym ten casting.
- A jak na casting, to zasuwaj mi już do szatni! I później drugie drzwi na prawo. Tam czeka komisja.
- Aha.

Dwadzieścia minut później.

- Następny!
- Dzień Dobry.
- Jak się nazywasz, młody człowieku?
- Stacy. Stacy Jones.
- Tak więc Stacy, wiesz w czym rzecz? Pan fotograf zrobi ci teraz kilka zdjęć. Staraj się uśmiechać, zachowywać naturalnie. O tak, bardzo dobrze. Teraz powiesz kilka słów do kamery. O tym, co lubisz, czym się zajmujesz i tak dalej. Dwie minuty tylko. Gotowy?
- Tak jest.
- No to... start.
- Cześć, jestem Stacy. Co mogę o sobie powiedzieć. Chodzę do college'u. Gram z chłopakami w kosza, chodzimy se do pubu. A w wolnych chwilach gram trochę... kiedyś na perkusji w różnych kapelach, teraz na gitarze. I czasem nawet układam własne piosenki. Lubię trochę śpiewać. No i już. Tyle.
- Świetnie. W ciągu dwóch tygodni powinniśmy zadzwonić, jeśli się zakwalifikujesz. Poproś następnego kolegę.
- Dziękuję, do widzenia.

Dwa tygodnie później. Duża sala wypełniona po brzegi młodzieżą.

- Ogłaszam wyniki castingu. Nominacje do zespołu otrzymali następujący kandydaci. Drew Parsons (okrzyki tłumu). Jamie Arentzen (aplauz). Brian Nolan (owacje). Oraz... zaraz, gdzie ja to miałem... aha, dobrze, nie, bo pan Dexter Holland wycofał swoją kandydaturę prawda? Czy jest na sali pan Holland? (przytłumionym głosem do pani siedzącej z tyłu) No, mówiłem. Tak, zaraz, aha, miałem podać ostatnią osobę. Stacy Jones (wiwaty). I to tyle. Wymienieni panowie są proszeni teraz po odbiór formularzy i ich jak najszybsze wypełnienie. Za tydzień wyjeżdżacie na miesięczny obóz integracyjno-szkoleniowy, na którym będziecie uczeni gry na instrumentach. Tymczasem wasza praca domowa: nauczyć się na pamięć wszystkich piosenek zespołu Weezer. Dobrze by było, gdybyście pooglądali trochę młodzieżowych teledysków oraz parę filmów, na przykład American Pie. Nazywacie się American Hi-Fi. (ze śmiechem) Ale mi się zrymowało.
(Porcys, 2001)

Gitarowy pop adresowany do młodzieży. Zwłaszcza do młodzieży płci żeńskiej. Który to już raz? Lider American Hi-Fi, Stacy Jones, po kilkuletniej przygodzie (w roli perkusisty) z zespołami Letter To Cleo i Veruca Salt oraz z solistką Aimee Mann, spróbował swoich sił jako śpiewający gitarzysta. On jest też głównym dostarczycielem materiału na debiutanckiej płycie zespołu. Materiału, na który składają się łatwo przyswajalne, miłe dla ucha, choć mające w sobie sporo punkowej zadziorności kawałki o chwytliwych refrenach. Łatwo zrozumieć, do kogo jest ta muzyka adresowana, co potwierdza jeszcze przekaz tekstowy. Rozterki sercowe młodych dziewcząt i chłopców, pierwsze randki, ogólnie pojęte dojrzewanie. Czasem, jak w otwierającym album "Surround", lub w ostrym "My Only Enemy" efekt jest całkiem interesujący. Zwrotka "Hi-Fi Killer" przywodzi nawet na myśl dokonania Nirvany, co stanowi miłe zaskoczenie. Jednak melodie są w większości wtórne, podobnie zresztą, jak forma ekspresji. I choć słynny producent Bob Rock zadbał o przejrzyste brzmienie, a repertuar został odpowiednio urozmaicony, to całość przedstawia się niestety cokolwiek mdło. Tak więc jeśli lubicie zespół Weezer, tudzież olśniewające zjawiska pokroju Wheatus, a ponadto podobają się wam współczesne amerykańskie filmy dla dorastającego odbiorcy z American Pie na czele, prawdopodobnie i American Hi-Fi przypadnie wam do gustu. W przeciwnym razie nie będziecie tą płytą zachwyceni.
(Tylko Rock, 2001)

 

AMIRA

 

"My Desire (Dreem Teem Remix)" 

Dobra, koniec żartów panie i panowie. "Teraz będziemy bounce'ować eksperymentalnie" (Tede w "Przyczajony hip, ukryty hop"). Pora wyłożyć karty na stół. Idziemy chronologicznie i powoli zbliżając się do końca trzeciego sezonu w końcu rzucam pokerową zagrywkę ("jesteś daltonistą, chłopcze") – czyli najmocniejszy w nim wałek, płonącą za mikrofonem damę, uniwersalnego króla parkietu, asa wszystkich playlist i prawdziwego jokera w talii podczas każdego potencjalnego YouTube Party w gronie ludzi względnie "umuzykalnionych". O tak, osiągnąłem ten stan i jestem już gotów, by przywitać Amirę bez kłopotów. Uwaga, pełna transparentność: "My Desire" to główny powód poświęcenia trzeciej odsłony Suplementu zagubionym skarbom z lat 90. Bo to jest naprawdę SKARB.

A było to tak... Pewnego wieczora kilka miesięcy temu postanowiłem PRZECZESAĆ korzenie UK garage i 2-stepu, wierząc że napotkam rzeczy równie piękne, co choćby highlighty More Love Flava D. Poszło dość owocnie – wynotowałem sporo pysznego cymesu, ale przy jednym nagraniu poczułem ten rzadki i jakże pożądany typ psychosomatycznych drgawek z czystej euforii. Nie mam pojęcia co się dalej działo, zaliczyłem między gały 2-stepową pałą. Kiedy już pozbierałem swoje resztki z podłogi, to w okamgnieniu skumałem, że niestety nie możemy poznać wszystkich Chińczyków, więc listę singli 90s na Porcys "ogłaszam za nieważną" –  należy "skasować z internetów". 1997? Rok przed "Sincere"? Dwa lata przed "Sweet Like Chocolate" i Prima Edizione? Równolegle z "Destiny"? "Chyba się zaraz popłaczę", pomyślałem. 

Szybki risercz wykazał, że editów "My Desire" powstało lekką ręką licząc z TUZIN, poupychanych na rozmaitych maxisinglach i epkach. Zresztą kilka z nich zasługuje na osobne oklaski – funkyhouse'owy Borisa Dlugoscha a la "Sing It Back" Moloko, pęknięty bit Bugz In the Attic, klasyczny vocal house ekipy Blaze albo niemal dubstepowy Nigela Doyle'a aka Sovereign. Ale to co uczyniło trio Dreem Teem w swoim remiksie wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Ich adaptacja brzmi trochę jak prototyp przysłany Ziemianom w prezencie przez reprezentantów obcej cywilizacji, niczym te kryształowe czaszki Majów czy coś. Tak organicznego uwiązania start/stopowego, podciętego groove'u z natchnioną instrumentacją (fenomenalne arpeggia dzwoneczków + te dwa przewodnie akordy, ich idealnie dobrane przewroty, ciążenie, koloryt – ...) i dwoma planami transcendentnych żeńskich wokali, gdzie zaciera się granica między "śpiewanym" i "samplowanym" – jakby nie napotkałem po prostu nigdy.

Co więcej, zszokowało mnie, że "polski Google" nie wypluwa w temacie Amiry Rasheed praktycznie nic. A rola krajowego Kolumba w tym genre nieco mnie onieśmiela. Choć tu akurat rozumiem, że scena didżejów "muzyki basowej" to u nas sprawy z deczka podziemne i szanuję, jeśli w tej wąziutkiej niszuni "My Desire" jest prawilnym klasykiem od dawien dawna. Nie zmienia to faktu, że dzięki temu prywatnemu odkryciu stałem się odrobinę innym człowiekiem, a moje regularne odsłuchy przypominają konsumpcję dzieł minimalistów – zapętlam filmik na YT (polecam zwłaszcza zalinkowaną wersję – wprawdzie urwaną po trzeciej minucie, ale nieznacznie przyśpieszoną i dzięki temu niezrównaną w DRAJWIE tej przewodniej synkopy) i wbity w fotel kontempluję SUBLIMACJĘ DUCHOWĄ przez okrągłą godzinę. 

Na koniec oddajmy głos komentarzom z YouTube'a, bo czytanie ich podczas setnego ripita jednego z najwspanialszych utworów jakie kiedykolwiek słyszałem dostarcza mi "wiele wielkiej satysfakcji" i efektownie puentuje powyższą dykteryjkę:

"On a UKG mission now streaming all classics"

"Memory: 'older sister blasting this in her room, me dancing in the corridor cos she won't let me in' ahhh good all days"

"I was 16-17 when this track came out.... I'm now 32.... Wowwwww surely we ain't that old"

"This brings back memories of Destiny's in Watford and Bigga Fish raves in Camden back in the late 90's early 2000s.! Anyone else remember those days? Amazing...."

"You bought a tear to my eyes bro..... Thank you for brining back some good memories :')"
(2017)


AMMA ATERIA


Zostańmy na moment przy kobiecych dyskrecjach rodem z Azji. Urodzona w Hong Kongu, a stacjonująca w Kalifornii elektroakustyczna kompozytorka Jeanie Aprille Tang sygnuje swoje suity jako Amma Ateria i na Concussssion 1 (chyba rozszerzona reedycja zeszłorocznego materiału) treściwie rozwija koncepcje Eliane Radigue, zahaczając też o igraszki z ciszą i szumem znane z redukcyjnych improwizacji spod znaku pamiętnie no-nimalizmu Good Morning Good Night Sachiko M, Nakamury i Yoshihide (awangardowy odpowiednik anegdoty piętnastoosobowej ekipy songwriterskiej w przebojach BIJONS – tyle że przynajmniej nie musieli korzystać z promptera).
(2023, Ekstrakt / Porcys)

 

AMON DüüL II

 


Phallus Dei

Czy w Monachium straszy? Nie mam pojęcia, ale byłem tam dwa razy – ostatnio dwa lata temu – i nic podejrzanego nie wykryłem. Chyba żeby obejrzeć coś Fassbindera, to może zbudzą się jakieś mroczne zjawy przeszłości ("to ulubiona restauracja Hitlera!"). Albo lepiej – wsiąść w wehikuł i odwiedzić tamtejsze post-terrorystyczne anarcho-komuny z późnych 60s, które na przykład bez niczyjej zgody przejmowały zajezdnie tramwajowe ("przejmuję se zajezdnię, przejmuję se zajezdnię, do tego całą jezdnię") i urządzały je na miejskie centra hippisowskiej rozrywki, gdzie koncertowały dla okolicznej gawiedzi. Schizma jednej z takich art-komun dała początek dwóm kapelkom – jedna bardziej uzupełniała ćpanie muzyką, druga na odwrót. Ludzie zwykle wskazują Yeti albo Tanz Der Lemminge jako ich peak – spoko, posiadam te płyty w oryginale, "rozumiem i szanuję", ale PENIS BOGA ma w sobie FOCUS. A nic tak nie sprzyja krautrockowi, jak focus. Chociaż to jest inny kraut – nie że kurde motorik, avant-funk czy kolaż musique concrète. Jak sugerowałyby nazwa i tytuł, ADII serwowali alternatywne mity o stworzeniu świata, gdzie jednak coś poszło nie tak, zaburzony został porządek między dobrem i złem ("mistyczny aspekt złaaaa"). Tak, nie bójmy się tego stwierdzenia, to rodzaj proto-gotyku – i to nie gotyku w rozumieniu The Cure, Cocteau Twins czy Bauhaus, ale raczej... Lacrimosy, Closterkeller albo XIII. stoleti.

Starożytne i średniowieczne hooki hojnie inkrustowano tu surową egzotyką – tureckim posmakiem ludowych perkusjonaliów, plemiennymi afrykańskimi rytmami i obłąkaną azjatycką melodyką. W teorii tak pretensjonalny misz-masz multi-kulti zupełnie nie powinien działać. Ale stała się rzecz lekko nadprzyrodzona. A mianowicie Phallus Dei to arcydzieło, ponieważ w każdy kawałek napakowano tyle nieprzewidzianej motywiczności, że dosłownie pękają one w szwach od atrakcji. Kilka lat później Genesis wyspecjalizują się w szkatułkowych konstrukcjach baśniowych mini-suit – a już tutaj mamy zmienne tempo marszowości "Kanaan", torturowanie akordowych zmian w szczerze nawiedzonym "Dem Guten, Schönen, Wahren", wielowątkową opowieść "Luzifers Ghilom" (co tam się stało na 3:40, przecież Can na Tago Mago wymięka) i kompletnie odklejoną od rzeczywistości, operową parodię w żeńskiej wokalizie "Henriette Krötenschwanz". Oraz tytułowe dwadzieścia minut, gdzie po wytrwaniu szalonych obrzędów około 19:00 przez kilkanaście sekund wkradają się harmonie, które wyrażają ZDZIWIENIE – w utworze przebudza się świadomość ("utwór-potwór"), przegląda się sama w sobie, zastanawia się nad sensem swojego istnienia... Jeśli ktoś twierdzi, że to jakaś "sztuka naiwna", że te "brudasy" nie miały ani muzycznych umiejętności, ani zdolności narracyjnych, ani wyczucia i gustu, to... to... to... TO SORRY.
(2017)

 

ANDREW HILL

 

Point of Departure

Przedwczoraj wczesnym wieczorem włączam w samochodzie Dwójkę i od razu centralnie leci kawał "jebaniutkiej", symfonicznej WSPÓŁCZECHY. Nie rozpoznaję kto to, więc nerwowo zerkam na wyświetlacz. No tak, "Mathis der Maler". Jedyna tak szalona, ogólnopolska stacja. A czemu w ogóle o tym mówię w blurbie o Hillu? Nie tylko dlatego, że chicagowski pianista prywatnie studiował kompozycję u Hindemitha (choć ten fakt to "lekki absolut", niewątpliwie). Również z tego względu, że jego płytowa życiówka to muzyka "konstruowana", przez co bliższa duchem właśnie XX-wiecznej poważce, niż jakimś swingowym tańcom, hulankom, swawolom. Mimo mocno akcentowanych partii improwizowanych, Point of Departure przypomina labirynt do "przejścia", a nie wartki nurt górskiego strumyka. Przepięknie ujął to kiedyś redaktor Nowotarski w porcysowych Nutach, Dźwiękach: "to jest jak składanie origami – wszystkie linie precyzyjne wyznaczone, a zagięcia wymierzone". Osobną kwestią jest szokujący PERSONEL – kolejna BlueNote'owska supergrupa. Każdy z tych doskonałych sidemenów zafunkcjonował też z powodzeniem jako lider. Ich nazwiska wypisano dużym fontem na okładce, se obadajcie. "Siara – i wszystko jasne".
(2017)


ANDRZEJ KORZYŃSKI


R.I.P. Andrzej Korzyński, jeden z niewielu w Polsce "true pop auteurs". Przez wiele dekad rozmywał gatunkowe bariery z poptymistycznym biglem, ze świadomością głębi pastiszu, wreszcie z wyjątkową intuicją ilustracyjną. Rok temu miałem zaszczyt zamienić z panem Andrzejem kilka słów – urzekł mnie momentalnie wyczuwalną klasą, serdecznością i szacunkiem. Mógłbym w hołdzie wkleić tu choćby szlagiery Szczepanika, baśniowe piosenki z Pana Kleksa, unikalne "Do You Like Henky Penky Love" Zenka Czubatego i soundtrack do Wielkiego Szu lub cokolwiek z monumentalnego s/t Franka Kimono. Ale pamiętajmy też o synthfunkowej melodramie, której fragment posłużył później za fundament dla "Ja trwam" Tedeusza. "Nagrywki te to taka radocha", indeed.
(2022)


ANGELA WINBUSH

 

"Treat U Rite"

Poprzedni odcinek o Chuckiim Bookerze przeszedł nieco bez echa, więc w ramach REPASAŻY dam Wam łaskawie jeszcze jedną szansę, by należycie docenić typa. Podobnie jak Babyface czy R. Kelly, Booker PARAŁ SIĘ nie tylko wykonawstwem na własny rachunek – oferował też "kompleksową" usługę wokalistkom. Pisanie, komponowanie, aranżowanie, produkowanie. Produkcja, dystrybucja, masturbacja. A w jego CV ("będziesz miał do CV" – ...) "Treat U Rite" lśni niedoścignionym blaskiem. To przykład nieskazitelnego "wieczornego jamu" r&b z połowy lat 90. – ale już osadzonego na parkietowym loopie bębnów o stricte hiphopowym rodowodzie. 

Sama Angela też "nie wzięła się znikąd". Dość powiedzieć, że miłośnikom BOOGIE duet René & Angela powinien być raczej znany z czterech ejtisowych longplayów i paru szczerze urokliwych hitów. A jeden z tych najurokliwszych, pulsujący post-chicowską dramaturgią "I Love You More", posłużył niejakiemu Easy Mo Bee (<3) za KANWĘ bitu do "I Love the Dough" Biggiego. Więc nawet niedzielni fani klasyki rapu (Life After Death, COME ON PEOPLE) to skojarzą – otóż tak, to jest ten sample i to jest właśnie głos Angeli

Solową karierę Winbush rozpoczęła jeszcze w 1987 od wybornej, gęstej ballady singlowej "Angel" (cóż za cwany wordplay, antycypacja Anniemal i tym podobnych tricków), którą panna sama napisała i wyprodukowała. Ale też wiele wskazuje, że jej ("biologiczny, witalny, intelektualny...") PEAK niespodziewanie przypadł już na dekadę następną, kiedy dobijała do czterdziestki (!). Self-titled ma swoje sporadyczne upadki (zbędny cover Marvina już na drugim indeksie), ale dominują czarujące wzloty z openerem w roli career highlight. Polecam również wykony z TV, na przykład to – widać, że ktoś tu umie śpiewać.
(2017)


ANITA BAKER


"Sweet Love" (1986)
Festiwalowe intro sugeruje jakąś sacharynową konfekcję i... do pewnego stopnia to prawda. Ale prawdopodobnie w takim formacie kobiecej power-ballady soulowej niewiele powstało dzieł równie doszlifowanych i kuloodpornych. Jeśli można się czegoś czepnąć, to może chwilami Anita troszkę zbyt mocno odlatuje w manierę "wokalizy" (przychodzi do głowy kultowa karykatura z "top 10 polskiego idola" – laska w białym kaszkiecie na miejscu 6.). Ale z drugiej strony jej PERFORMENS daje sporo emocji, a oprawa mknie właściwie bezskaźnie, na czele z przebogatą, organiczno-syntetyczną orkiestracją i basowymi wycieczkami gościa od "Forget Me Nots" (tu próbuje się hamować – na szczęście nie zawsze mu to wychodzi). Przebój nagrodzony Grammy i GOLD STANDARD dla rzewnej odsłony żeńskiego r&b przełomu 80s i 90s.
(2019)

 

ANTLERS

 

Burst Apart (2011, indie-pop) 5.9

Zaskoczyło mnie na maksa "Rolled Together", magiczny track, który mogę opisać jako żywy slo-core'owy band próbujący scoverować Disintegratioon Loops (naprawdę, zbliżona, uroczysta elegijność się wkrada). Nie sądziłem, że otrzymam coś takiego od Antlers, a trafiają się też inne, przyzwoite kawałki ("Every Night My Teeth Are Falling Out" czy "Hounds"), więc ostatecznie, mimo wciąż obecnego pierwiastka nu-indie-balladowego (mdławy closer "Putting the Dog to Sleep"), notuję spory postęp.

 

ANTON WEBERN

 

Wariacje na fortepian, op. 27 (1936)

Kiedy wiele lat temu zaczynałem na serio penetrować kanon WSPÓŁCZECHY, miałem sporo obiekcji względem SPUŚCIZNY tzw. Drugiej szkoły wiedeńskiej. Konceptualna trajektoria programu Schönberga wydała mi się rzecz jasna pociągająca (doh...), samo Verklärte Nacht to bezsprzecznie "stone cold classic", lecz w praktyce im dalej w las, tym wyraźniejszy spadek MIODNOŚCI – a przecież historia zna przypadki, w których te elementy wcale nie były rozłączne. Berga traktowałem raczej w kategoriach przedniej zabawy – kto słyszał jego opery wie, że "na trzeźwo nie da rady" (i super – "Oksano, jest impreza"). Zaś od Weberna odbiłem się jak od ściany. Dziś, POMNY wielu doświadczeń (muzycznych i niemuzycznych), widzę to już nieco inaczej. Zamiast symboliki odwiecznego starcia dobra ze złem, piękna z brzydotą, szlachetnej tonalności z "asłuchalnym bełkotem nut" etc., postrzegam ten konflikt bardziej jako zderzenie starannie wypieszczonego estetyzmu z obsesyjnym drążeniem innowacji za wszelką cenę. A skoro oba te myślowe nurty mają swoje peaki nawet w skrajnych przejawach, to w sumie – what's not to like?

Z wymienionej trójki "imion na A", Webern bywał "gdzieniegdzie" najmniej ceniony, w jakichś kręgach nawet lekko marginalizowany (widziałem na przykład pewien ALMANACH "all-time classical", gdzie w przeciwieństwie do Arnolda i Albana nie doczekał się własnego hasła). Ale znowuż inni krytycy potrafili wskazywać właśnie Antona jako prawdziwego geniusza ze wspomnianego austriackiego tercetu. Wysuwane przez nich argumenty są niepodważalne – skromny objętościowo dorobek Weberna odznacza się nadzwyczajną kondensacją treściową, a ewolucja jego personalnego stylu to fascynujące echo autorskich zmagań ze skonstruowaniem autentycznie nowego języka na każdej z dostępnych płaszczyzn – od harmoniki i rytmiki, przez kolorystykę, aż po sam przebieg kompozycji. Innymi słowy: Webern pisał nieczęsto i mało, co można zrozumieć wczytawszy się w jego biografię. Cóż, życie go, delikatnie ujmując, nie rozpieszczało – a dość szokujący jest też epilog w postaci okoliczności jego pechowej śmierci tuż po wojnie. Natomiast kiedy już pisał, to trochę jakby próbował zrekompensować sobie brak czasu, środków i energii do tworzenia. 

I pewnie dlatego tak nasycał swoje krótkie, acz misternie poukładane, czysto modernistyczne ćwiczenia, że na poziomie suchej analizy materiału wcale nie odstawał od długich, wielowątkowych i wieloczęściowych, napuszonych dzieł słynniejszych kolegów. Imponuje w tej metodzie samodyscyplina, ekonomia, ale jest też zamiar mówienia tylko tego, co naprawdę potrzebne, bez zbędnych "opisów przyrody", bez "snucia motywicznego", niejako "as focused as it gets". Pełna dokumentacja katalogu Weberna w "defaultowej" wersji dostępna jest pod dyrekcją Bouleza, w formacie boxu 3CD. Poza przegiętymi jak dla mnie fragmentami zawierającymi nieznośne wokale, reszta ostro wbija w fotel. No i parę dni temu słucham sobie tego, słucham, aż tu nagle wchodzą znajomo brzmiące igraszki – pacnięcia na pianinie... Z początku byłem odrobinę zagubiony, jeszcze nie zajarzyłem, by po chwili wykrzyknąć na głos: "o, Pegaz!". Owszem, ów JINGIEL zaczerpnięto z drugiego movemenciku trzyczęściowej suitki, razem trwającej ledwie niecałe sześć minut. Ale ilość patentów, rozwiązań metrycznych i artykulacyjnych w niej upchanych – wprawia w konsternację.
(2017)

 

ANTONY AND THE JOHNSONS

 

I Am a Bird Now (2005, singer/songwriter) 5.9

Potwornie przereklamowany zestaw przyzwoitych kameralnych ballad śpiewanych przez jeden z najbardziej irytujących głosów dookoła. Poza "Hope There's Someone" (i nawet nie mówię o całym utworze, tylko o jego wampirycznym outro) brak tu jakichkolwiek syndromów "geniuszu", przypisywanych często temu pieśniarzowi. Robertem Wyattem to on nie jest, litości.

The Crying Light (2009, singer/songwriter) 4.4

Tak jak okładka, tak i zawartość muzyczna podobna do poprzednika. Z tą różnicą, że nie ma momentu na miarę finału "Hope There's Someone".

 

APES

 

Oddeyesee (2003, art punk) 6.0

- Czyli starasz się poszerzać ramy pojęcia "recenzja", czyż nie?
- To nie takie proste jak by się wydawało. Ludzie nie kumają nowatorstwa.
- Wiadomo, to musi być zniechęcające. Że nikt nie załapał o co biega w recce S-Process na przykład. Wiesz, chciałeś być Christopeherem Nolanem, ale net rządzi się swoimi prawami, kto tam by "czytał" reckę. Recki się przegląda.
- Właśnie. Niekiedy odnoszę wrażenie, iż wysiłek i kreatywność autora idą na marne.
- Więc poddasz się? Rezygnujesz z ambitnych, awangardowych tekstów?
- Wręcz przeciwnie.
- Wow, co zamierzasz?
- Mam zamiar zmiażdżyć wszystkich i napisać najbardziej odjechaną reckę wszechczasów.
- Ale jak to zrobisz?
- "A pozabijam ich wszystkich". Normalnie. Zmiażdżę. Hahah. Po prostu.
- Umieram z ciekawości.
- Nie umieraj mi tam. Tak, szykuj się na masakrę.

Środa, 1 Października 2003.

Nie ma pierwszego. Dobrze to ujął. Wakacje są zawsze za krótkie, mijają za szybko, żal wracać do regularnego trybu, do zajęć. Dziś właściwie ostatni dzień kiedy jeszcze można było się wyspać, zdrowy student w wolne dni śpi do południa co najmniej. Anyway. Zastanawiające, ile osób czytałoby takiego bloga, gdyby go zamieścić w siatce. Nie ma blogów. Zresztą to zależy od osoby piszącej, ha ha. Jeśli jest wielką indywidualnością, wybitną postacią, i potrafi w atrakcyjny sposób przekazywać swoje przemyślenia, to czemu nie. W końcu to tylko jeszcze jedna forma ekspresji. Jak przenikające się literki, poezja przyszłości, poezja wizualna, znaki pływające na ekranie. Co za gówno. Kiedy ona wróci. Już późno. Z takich bieżących tematów, to wczoraj strajk taksówkarzy sparaliżował miasto, zmuszając setki przechodniów do zatykania uszu palcami w celu uratowania słuchu. Jak wiadomo, słuch jest cennym zmysłem, warto go oszczędzać. Taksówkarze najwyraźniej mają głęboko w dupie rozważania o zmysłach. Oni tylko walczą o swoje, choć nie do końca orientuję się w ich postulatach, olać to. A więc sięgnąłem wczoraj po Odyseję i znalazłem fragment, w którym tytułowy bohater wspomina procedurę składania ofiary. Naprawdę ciekawe.

Kiedy odblokowałam zacinający się zamek do drzwi wejściowych i machnęłam na wieszak przemoczony płaszcz, on spał spokojnie w salonie, rozpostarty na dywaniku, w pozie zemdlonego narwańca, z krzywo rozłożonymi kończynami. Ręce ukierunkował jakby w przeciwne zwroty, lewa noga podwinięta, prawa wyprostowana luźno, luzacko wręcz. Wyglądał ślicznie; napięte i przemęczone rysy jego twarzy emanowały mimo wszystko natchnionym, relaksującym ciepłem. Oddychał miarowo w ciemno-pomarańczowym pół-świetle pokojowej stojącej lampy. Z głośników sączyły się agresywne, zwariowane, choć staroświeckie dźwięki rockowej psychodelii, a ekran monitora błyszczał mocnym, śnieżnym promieniem otwartego pliku wordowskiego. Zdjęłam pantofle, podeszłam na paluszkach nieco bliżej i uklękłam kilkadziesiąt centymetrów obok jego głowy. W takich momentach czuję się szczęśliwa i niewiele więcej mi brakuje. W takich momentach nie żałuję różnych decyzji, jakie podjęłam w życiu. Nachyliłam się ostrożnie i położyłam lodowatą, wilgotną jeszcze od deszczu rękę na zmiętoszonych, rozkołtunionych włosach śpiącego. Coś drgnęło?

- Co?!
- Cześć.
- Uff, to ty. Przestraszyłem się, że ktoś mnie morduje właśnie. Co cię tak bawi, z czego się śmiejesz?
- Nic. Hahahah.
- Która godzina? Ścisz to, hałasuje nie do wytrzymania.
- Fajne. Heh.
- Wiem. Cholera, muszę kończyć reckę skarbie.
- OK. Przygotuję kolację.
- Huh? Ile my mamy właściwie lat? Co tu się dzieje.
- Nie wiem, nie wiem. Ale jest mi w tym związku dobrze.
- Hm. Mi też. Ja odbiorę.

Zasadniczym dążeniem Apes jest fuzja progresywnego rocka z punkiem, a nawet post-punkiem. To drugie nie dziwi zupełnie, wystarczy zerknąć na wytwórnię, ale wprowadzenie elementów art-rockowych to zabieg co najmniej niecodzienny. Należą się słowa uznania za samą próbę zhybrydowania dwóch odmieńców. Naturalnie, nie mamy do czynienia z drugim Six Mansun; w znacznej połaci założenie nie sprawdza się w praktyce i owocuje mętnym, przegadanym, pretensjonalnym dziwactwem. Niemniej kilka fragmentów realizuje ideę bezbłędnie, eksponując specyficzne napięcie między ścieranymi pierwiastkami. Sztandarowym przykładem sukcesu tej formuły jest "Myops Coin-Ops", efektowna, pełna mroku, a jednak diabelsko chwytliwa krzyżówka marszowej, nerwowej rytmiki wczesnego Gang Of Four z zadętą, rozwlekłą baśniowością a la Jethro Tull. Niespodziewanie, mutant działa, przyciągając to urywanym riffem, to przymulonymi tematami organów. Klucz stanowi rzecz prosta i ta co zwykle: umiejętne rozprowadzenie killerskiego motywu.

Na Oddeyesee aż roi się od zapożyczeń z prog-rocka lat siedemdziesiątych. Odległe, podniosłe organy w "Imagik" naśladują Emerson, Lake & Palmer z najlepszych lat. Hard-rock "Abdard The Ark" to wykapane Deep Purple circa In Rock. "Modern Problems" korzysta z brzmienia organów "In-A-Gadda-Da-Vida" Iron Butterfly. "Children Of Brainbow In Brainbro" znów zahacza o Jethro Tull. Z kolei kościelny instrumental "While Majestic Are Sleeps" porusza się w rejonach Procol Harum. Apes sięgają w zakamarkach historii rocka jeszcze dalej wstecz. Blues-popowa odsłona "Forest Of Confusion" czerpie z króciutkich, zadziornych piosenek Animals. Nawiedzony klimat obrzędu może się skojarzyć nawet z debiutem Amon Düül II. Szkoda, że trzynasty w kolejności (pewnie feralny?) "Worwiz" wyłamuje się z konwencji i przybliża stylistykę Apes do niebezpiecznie zatrważającego gotyku Lacrimosy. Tak czy owak, wychwycanie tych niuansów to z pewnością gratka dla znawców starszego rocka.

Przeraźliwy chłód to pierwsze, co poczułem w chwili przebudzenia. Otwarłem powieki i zobaczyłem ją. Siedziała na kolanach tuż obok, głaszcząc moje czoło w geście troski. Krople ściekały jej powoli znad zwichrowanej fryzury. Uśmiechała się nieco ironicznie. Musiałem rzeczywiście prezentować się jak zwrakowany, przepocony trup. Oddeyesee dobiegało finału na wieży. Ile spałem? Cóż za chore akcje się dzieją w snach. Lecz często realny czas trwania zawiłych, epickich, pozornie wielogodzinnych zmór to zaledwie parę minut. Świadomość funkcjonuje wtedy inaczej. Perspektywa budowania następnej recki na wątkach majaczenia i letargicznych złudzeń zupełnie mnie nie przekonuje. To chybiona myśl. Teraz trzeba coś zjeść, jestem taaaki głodny. Mówi, że przygotuje kolację? Ho ho, może jednak to nie jawa. Rozważam utratę zdolności mnemotycznych, albo przemieszczenie w odrębny wymiar. The Matrix has you. Idź za białym królikiem. Ma taką białą, kremowo-białą bluzkę. Telefon dzwoni, idę odebrać.

Kiedy zeszliśmy na wybrzeże, najpierw zepchnęliśmy okręt na boskie morze, po czym ustawiliśmy maszt i zawiesili żagle, wreszcie wzięliśmy i zaprowadzili te owce i samiśmy wsiedli, smutni i we łzach. Tymczasem Kirke o pięknych warkoczach, dziwna bogini o głosie ludzkim, posłała nam w ślad za błękitnodziobym okrętem pomyślny wiatr, zacnego towarzysza, by nam żagle wydymał. Gdy z niemałym trudem doprowadziliśmy cały osprzęt do porządku, zasiedliśmy w nawie, a wiatr i sternik ją prowadzili. Przez cały dzień pruliśmy morze z rozwiniętymi żaglami.

Słońce zaszło, pociemniały wszystkie drogi, gdy dotarliśmy do kresu głębokich strumieni Okeanosa. Tam jest lud i gród Kimeryjczyków, okryty mgłą i chmurami. Nigdy tam nie docierają promienie świetlistego słońca, ani gdy się ono wznosi ku niebu gwiaździstemu, ani gdy z nieba znów zmierza ku ziemi, lecz noc zabójcza rozciąga się nad nieszczęsnym narodem. Tam przybywszy, okręt przysunęliśmy do lądu i wyprowadzili owce. I szliśmy z biegiem Okeanosa do miejsca, które wskazała Kirke.

Tam już Parimedes i Euryloch zajęli się ofiarami, a ja dobyłem ostrego miecza, który miałem przy boku, i wykopałem dół na łokieć wzdłuż i wszerz, przy nim wylałem obiatę dla wszystkich umarłych. Najpierw mieszankę z miodu i mleka, następnie słodkie wino, za trzecim zaś razem wodę, i posypałem białą mąką. Żarliwie błagałem umarłych mdłe głowy, mówiąc, że skoro znajdę się w Itace, jałówkę najlepszą, jaką mam, złożę im w ofierze na stosie pełnym darów wybornych, ponadto samemu Tejrezjaszowi zabiję czarnego barana, ozdobę naszych trzód.

Gdy już modłami uśmierzyłem rzesze umarłych, schwyciłem owoce i zabiłem je nad dołem, tak by doń ściekła czarna, dymiąca krew. Zaczęły wychodzić z Erebus dusze umarłych. Młode kobiety i pacholęta, i starcy, którzy wiele wycierpieli, panny nieletnie noszące w sercu świeży ból, rzesze mężów poległych w boju Aresa od mieczów spiżowych, a mających na sobie zbroje zbroczone – wielki tłum kroczył w stronę rowu z niesłychanym lamentem: zielony lęk mnie zdjął. Wtedy wezwałem towarzyszy i kazałem im owce, które leżały zabite nielitościwym spiżem, obedrzeć i spalić, i modlić się do bogów - do potężnego Hadesa i strasznej Persefony, a sam, dobywszy miecza, co wisiał u boku, zasiadłem i nie dawałem mdłym głowom umarłych zbliżyć się do krwi, póki nie rozmówię się z Tejrezjaszem.

Apes: Nie opiszesz zawartości naszej płyty prawidłowo, jest za trudna.

Recenzent: Nie, nie, nie! Potrafię opisać każdy rodzaj muzyki!

Caprice Bourret: Czy ktoś poza mną też to pije? Boję się!

Recenzent: Lubiłem ten cykl podróżniczy. Mogłabyś dorobić nowe odcinki. Zwłaszcza utkwiły mi w pamięci wizyty w Szkocji, Hiszpanii i na jakichś egzotycznych wyspach.

Caprice Bourret: Też mi się podobało, choć na plaży w Hiszpanii miałam niedopasowany kostium.

Recenzent: To co z tego.

Ryszard Kalisz: No dokładnie, co z tego. Wstydzić się pani nie ma czego.

Antoni Macierewicz: Panie pośle, niech pan nie płacze.

Jerzy Dudek: Mnie by tam nie przeszkadzało.

Recenzent: Za dużo was.

Apes: Możemy ci dać wskazówkę.

Recenzent: Nie! Ja sam! Ja wiem! Chodzi o motyw wojaży. Stąd duch Caprice. Ona też zjeździła świat w serialu emitowanym niegdyś na Travel Channel.

Caprice Bourret: Motylem jestem.

Andrzej Rosiewicz: Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień...

Caprice Bourret: O, wypraszam sobie. Jestem znacznie młodsza.

Krzysztof Ibisz: Biorę po dwieście złotych od każdej drużyny i słucham państwa.

Potwór Numer Jeden: Nie ma Ibisza. Dobra, koniec zabawy. Albo recytujesz historyjkę wokół której osnuto Oddeyesee, albo wessiemy cię w nasze spragnione krwi gardła.

Potwór Numer Dwa: Zresztą wszystko jedno, i tak rozszarpiemy cię na kawałki, hahahah!

Adam Michnik: Nam nie jest wszystko jedno.

Recenzent: To proste! Oddeyesee to pokrętne odwołanie do Homera. Wnioskuję po tytule. Zatem może to rodzaj concept-albumu, adaptującego przygody Odysa.

Apes: Nope.

Potwór Numer Jeden: Już po tobie, aaaaa!!!

Potwór Numer Dwa: Krew, czuję krew!

Odyseusz: Zdaje się, że ktoś wywołał moje imię. Mam nadzieję, że nie nadaremnie. Żądam wyjaśnień. Szybko, bo już ruszam w dalszą drogę.

Caprice Bourret: Oh my god, niezły atleta. Co robisz dziś wieczorem?

Potwór Numer Jeden: Czas mija, ahahahha!

Potwór Numer Dwa: Tak smakuje krew!

Recenzent: Caprice, bądź moją Ateną!

Caprice Bourret: Mogę być ci najwyżej Afrodytą.

Apes: Posłuchaj podpowiedzi.

Caprice Bourret: Przyjrzyj się, to taki żart, zestaw trzech trzyliterowych słówek, "odd", "eye" i "see". Podobnie jak "Dub / no / bass / with / my / head / man".

Odyseusz: Ej, nudzi wam się? Przecież tłumaczę, że się śpieszę. Mój statek-wehikuł "Butterfly" ma tę wkurwiającą właściwość, że jak zgaśnie, to potem chujowo ciężko go ponownie odpalić. Albo wykładacie kawę na ławę, albo zmykam, kmiotki.

Recenzent: Zaraz, zaraz! Już mam! Że motylek, dwugłowy motylek, tuła się w poszukiwaniu sensu. To główny bohater opowieści. Mijając stepy, sawanny, pustynie i prerie natyka się wreszcie na magicznego pomocnika, Worwiza. To typowo kiczowata fantastyczna fabułka, heh. Poziomem rywalizuje z Wiedźminem. Nieważne. No i tego, wędrują tak sobie. Oczywiście, czeka ich mnóstwo niebezpieczeństw, groźni rycerze, odpychające klasztory i zamki, a na koniec wybucha bomba atomowa, za co notabene odpowiada sam Worwiz, ale on tego nie chciał, przysięgam, zostawcie mnie, puszczaj łajzo, łapy przy sobie, ja nie chcę, zostawcie, nieeeee...
(Porcys, 2003)
 

 

APPLES IN STEREO
 

Travellers in Space and Time (2010)

Od kiedy Schneider zakochał się w E.L.O., zasady są proste: chce być/brzmieć tak blisko E.L.O., jak się da. I chwała mu za to, jak i całemu E6 za roznoszenie dobrej nowiny jak gorącej kuroniówki. Lecz jakże rzadko potrafiono w ramach "kolektywu" zmajstrować dziełko nie (tylko) słodkie w trakcie odsłuchu, ale (też) (zamiast tego) pozostawiające trwały posmak długo *po* (i doskonale pamiętamy kiedy to było). A mówiąc mniej wprost: wolałbym, żeby zieloni w temacie przed jakąkolwiek płytą Jabłek poznali wpierw Out of the Blue.

 

ARCADE FIRE

 

The Suburbs (2010)

"Materiał" mniej rozmemłany niż na Bible, ale to radość przez łzy, bo głównie przygnębia fakt, że to najpopularniejszy obecnie zespół "indie" na świecie.


ARIANA GRANDE


"No Tears Left to Cry" (2018)
W rankingu płyt były tak naprawdę 102 pozycje – bo uwzględniłem trylogię Pilot Talk Curren$y'ego jako jeden album. Tu też trochę naciągnę reguły – podobno "są po to, by je łamać". Otóż lubię obie te piosenki, ale... po połowie. "No Tears..." za podniecającą, pełną erotycznego napięcia zwrotkę – wysilony refren a la "diva" jest dla mnie zbędny. A "SuperLove" za euforyczny, prędko TERKOTANY głównie na dwóch nutkach refren – tylko z kolei nie wiem, co tam robi ta banalna zwrotka. Gdyby więc skleić zwrotki "No Tears..." z refrenami "SuperLove" to powstałby według mnie commercial-popowy singiel idealny, którego Kylie nie powstydziłaby się w swoim artystycznym peaku, czyli circa Body Language. "Nk" mashup, pasowałoby "opór".
(2018)

"Everytime"
Gdy wokół Sweetenera "opadły już emocje jak po wielkiej bitwie kurz", to powiem Wam, że jest na tej płytce króciutki (szkoda, że nie dłuższy) fragment czystego #boryscore – tyleż muzycznie, co tekstowo. Max Martin + dwóch gamoni od wielu wałków Ariany i od "I Wish" Cher Lloyd spisali się tu na medal. Podobno ta quasi-trapowa ballada na trzech (mega trafionych) akordach uznawana jest czasem za wypełniacz – yyy, śmiechłem. Całkiem prawdopodobnie jej najdojrzalsza emocjonalnie pieśń, której dźwiękową prawdą aktualnie nie mogę się nasycić.
(2018)


AROOJ AFTAB


Rozmaite, nieraz rozłączne bańki słuchalnicze pogodziła monumentalna kolaboracja Love In Exile dream-teamu Arooj Aftab (głos), Vijay Iyer (klawiatury) i Shahzad Ismaily (bas, Moog). Pakistankę widziałem rok temu na Offie dosłownie przez chwilę – gdzieś między piwem z kolegą, a Dry Cleaning. To nie były odpowiednie warunki, żeby delektować się jej natchnionym wibrato. Tymczasem trio dostarczyło właściwie klasyk ambient jazzu w dniu premiery. "Haseen Thi" – co to kurwa jeeeest... Lorca vibes w spódnicy meets Necks, a w tle migocze gdzieś Hosianna Mantra. Inny level mindfulnessowości, objawienia jakieś. "It is not music, it is magic". Całość podoba się dziadom i nudziarzom, ale poza tym wstydliwym aspektem dla mnie rewelacja – nawet teoretycznie kiczowata okładka mnie przekonuje. Tomek miał szansę niedawno uświadczyć live na festiwalu KODY w Lublinie i potwierdza zachwyty.
(2023, Ekstrakt / Porcys)



ART OF NOISE


Miejsce:
"Lądek, Lądek Zdrój".

Lata aktywności:
A to różnie, kwadratowo i trójkątnie. Zaczęli ("nawet tak nie najgorzej, ale nie wytrzymali...") w 1983 (dobry rocznik!), by w 1990 odejść na HIATUS, potem wznowili działalność pod koniec MILENIJUM w kontrowersyjnym hołdzie Debussy'emu, znowu zniknęli, a potem jeszcze coś powracali "nieczęsto, niejednokroć".

Kluczowe postaci i ich wkład:
Zacznę (chronologicznie) od końca – ponoć Trevor Horn "ciągał z browarami po plaży" recenzenta "NME" i samozwańczego krytyka kultury Paula Morleya przez okrągły rok, aż w końcu go namówił na udział w tym groteskowym przedsięwzięciu. Ten ostatni został quasi-członkiem, mózgiem operacji, reżyserem z "tylnego siedzenia", którego specjalnością był PR, tytuły oraz "teksty, ideolo" (opis funkcji Skiby w Big Cyc). Skoro Cousins określa Godarda mianem "wielkiego terrorysty kina", to Morleya należałoby uznać za "wielkiego terrorystę popu" lat 80. Dzięki niemu "faceless" komunikat nabrał twarzy, ale wykrzywionej w krzywym zwierciadle fonograficznego przemysłu. Bez kolesia ten cyrk byłby czymś zupełnie innym lub w ogóle by nie wypalił. Od strony muzycznej nie muszę chyba przedstawiać Horna – progresywny WUJO ("znajdź dla mnie radę, wuju!" + "and Trevor Horn was like forty five!"), studyjny nerd i niezrównany manipulator konsolety. Obaj panowie rezydowali w tej spółce do 1985 roku, a później skład konstytuowała głównie trójka: Dudley (orkiestracje – "departament muzyczny"), Langan (realizacja – "departament techniczny") i Jeczalik (programowanie – "departament rytmiczny"), bo LOL Creme dołączył na moment przy Debussym dopiero.

Dlaczego właśnie on?
Konceptualno-technologiczne "zaplecze" new popu (i modern-prog-pop-rocka – vide bębny Alana White'a z sesji do 90125, które Horn sobie zabrał do "Beat Box"), ale też zjawisko fonograficzne samo w sobie – postmuzyka, dekonstrukcja studyjnego czary mary poprzez maksymę "a lie to tell the truth", paranoiczne kolaże, "novelty modernizm"... Pretensjonalna żonglerka teorią zapewnia im miano pionierów metapopu, a eksperymenty z drogim i początkowo właściwie niedostępnym syntezatorem Fairlight CMI stawiają ich wśród współtwórców użytecznego samplingu.

Dziura w stogu siana:
Trochę DUMAM nad proporcjami "influencjalność" vs "poziom dyskografii", bo najlepiej broni się (i to singlowo/epkowo) wczesny etap z Hornem, ale w pierwotnym Guide wśród 150 mieliśmy kilku artystów z wybitnością dorobku mizerną ilościowo, za to o kolosalnej relewantności historycznej. Poza tym nazwa, zaczerpnięta z manifestu włoskiego futurysty Luigiego Russolo, zdecydowanie zbyt banalna jak na niepowtarzalną kuriozalność projektu, a przy tym wprowadzająca słuchacza w błąd i srogie zakłopotanie. A mógł ich Morley inaczej ochrzcić, na przykład... MORLINKI <palacz>.

5 esencjonalnych kawałków:
Przede wszystkim emocjonalny peak instrumentalnego recordingu XX wieku, czyli dostępne w rozmaitych wersjach/miksach "Moments In Love" (a jak Wam się przejadło i zbyt oczywiste, to może być w zamian na przykład "Camilla"), następnie popis zręczności w wycinankach "Close (To The Edit)" (względnie wymiennie z "Beat Box"), a potem na przykład "Legs", "Opus For Four" i "Il Pleure".

Przypięty tweet:
"In No Sense? Nonsense!" vs "The Art of Noise is paranoid... The Art of Noise is weird".

Płyta, której wstyd nie znać:
Nie była to formacja albumowa. Teoretycznie największe stężenie stone cold classiców jest na debiutanckim Who's Afraid, a najspójniejszym i najpojemniejszym ich longplayem było In Visible Silence. Ale jeśli nagiąć trochę reguły zabawy, to wpierw skierowałbym młodych adeptów ku kompilacji Daft.

Influenced by:
Dość szeroki, acz precyzyjny wachlarz inspiracji – Dadaiści z Duchampem, John Cage, Exotica z 50s, sixtiesowi kolażyści-parodyści od strony United States of America, seventiesowi pionierzy electro-popu z Kraftwerk na czele...

Influence on:
Dziś jak na dłoni widać ich przeogromny wpływ: od ambient house'u (KLF, Orb), big beatu ("hey, hey, hey" w "Firestarter" Prodigy, "samplowy liberalizm" Fatboya Slima) i IDM (Matmos circa A Chance to Cut), przez hip hop (produkcje Erica B, RZA, DJ Shadowa, etc. etc. etc.), cut'n'paste, sampledelię i plądrofonię Oswaldowsko-Negativlandową, aż po trudno klasyfikowalne dziwadła w rodzaju Solex, Ferrarowsko-Lopatinowski vaporwave (którego jednymi z pionierów byli), "all things PC Music" (AoN spokojnie mogliby wyprodukować single SOPHIE albo Charli LP) i wreszcie "solówkę na ludzkim głosie z klawisza" w "Lean On", papugowaną konsekwentnie przez połowę popu ostatnich 5 lat . Szczerze, to trochę jak w przypadku Throbbing Gristle jest to "niekończąca się historia".

Księstwa przyległe, lenna i terytoria zamorskie:
Zang Tuum Tumb (label), Buggles, THB/Producers, Malcolm McLaren, The World's Famous Supreme Team, Frankie Goes to Hollywood, Cabaret Voltaire, Yello, M/A/R/R/S, Mantronix, Meat Beat Manifesto, Propaganda.

Coś jeszcze?
Pamiętajmy, że de facto "albumem zero" zespołu był Duck Rock Malcolma McLarena, a wedle teorii spiskowej The Lexicon of Love to właściwie jest płyta "dźwiękowo wykreowana" przez ekipę, która póżniej przyjęła nazwę Art Of Noise.
(Porcys's Guide to Pop, 2019)


 


ARTHUR RUSSELL

30 lat temu zmarł Arthur Russell – producent z wiolonczelą w dłoniach, kompletnie osobny "weak voice" i długo zapomniany outsider eksperymentalnej sceny nowojorskiej. Jak pewnie większość z Was doskonale wie, jego eklektyczny dorobek obejmuje niezwykle szeroki zakres gatunkowy, od avant-disco (sławetne, proto-Out Hud-owe "Kiss Me Again" jako Dinosaur z Nickym Siano, Myriam Valle, Davidem Byrne'em, sekcją rytmiczną Glorii Gaynor lub luzaki pod szyldami Loose Joints, Felix czy Indian Ocean), przez minimalistyczne kompozycje i niemal ambientowe, obłąkane impresje (regularne albumy pod własnym nazwiskiem), aż po dziwaczne, oszczędnie aranżowane (często na głos i jeden instrument) pół-piosenki samotnika (zbierane po śmierci artysty na rozmaitych kompilacjach), które mogły być inspiracją choćby dla Stephina Merritta czy Jeremy'ego Greenspana. Proponowana przeze mnie plejka to tylko starter/sampler na zachętę do głębszego zbadania tematu.

Prywatne top 5:
1. Kiss Me Again
2. My Tiger, My Timing
3. Tell You
4. Springfield
5. Love Comes Back
(2022)

ASOBI SEKSU

 

Fluorescence (2011, dream-pop) 6.1

Ktoś wytknie, że to ledwie recykling dream-popu i miękkiego shoegaze'u. Ja wiem, ale niestety byłbym w stanie uwierzyć, gdyby ktoś mi powiedział, że "Leave the Drummer Out" to nowy utwór reaktywowanego Cocteau Twins. I z tego powodu taka muzyka, jeśli "uczciwie zrealizowana" (courtesy of Mes) nie może u mnie zejść poniżej pewnego poziomu. Widocznie mam słabość, sorry. Poza tym kiedyś nazywali się SPORTFUCK, więc ciężko się nie uśmiechnąć.

 

ASSOCIATION

 

Birthday

Paradoksy targają szyldami i skrótami myślowymi stosowanymi dla wygody w dyskusjach o muzyce rozrywkowej. Television mieliby być synonimem "nowej fali", ale nie trzeba być Einsteinem, by szybko skumać, że w znacznej mierze Marquee Moon reprezentuje nominalnie wszystko to, z czym nowa fala walczyła. I tu kolejna sprzeczność: kalifornijskie The Association to jedna z pierwszych nazw, które kojarzą się z nurtem "sunshine popu". Ale odrobinę mniej pobieżna lektura ich najatrakcyjnieszej propozycji długogrającej uświadamia, że etykietce "sunshine popu" należałoby dać sporą pojemność emocjonalną. Albowiem w równym stopniu jest Birthday kolekcją radosnych, optymistycznych, beztroskich songów, co "Dancing Queen" hedonistycznym, imprezowym hymnem. Na pierwszy rzut oka – owszem. Ale to tylko wierzchnia warstwa, pod którą czai się – co tu kryć – melancholia przemijania. Smutek, że to lato zaraz się skończy, podobnie jak i następne. Zrzucając zamaszystym gestem psychodeliczną przeszłość i stawiając na demokratyczny podział kompetencji writerskich, panowie pławią się tu w hojnie zorkiestrowanym easy-listeningu. A wisienką na torcie są bloki wokalne tak "anonimowo doskonałe", że aż trochę "stockowe", odhumanizowane w swoim hiperczłowieczeństwie. I jakiż to niby "sunshine pop"?
(2017)

 

ATA KAK

 

Obaa Sima (1994)

Fani piłki z 90s dobrze pamiętają, jaki (niewykorzystany) potencjał miała wówczas ekipa Ghany. Pomijam srebrny team z Pucharu Afryki oraz młodych olimpijczyków z Barcelony, którzy w półfinale odpadli z gospodarzami. Ale gdyby Ghana zagrała w USA (tzn. gdyby w decydującym meczu eliminacyjnej grupy A chłopaki nie przegrali z Algierią przez gola straconego na 5 minut przed końcowym gwizdkiem, a potem ograli WKS i… Nigerię, hmmm…), to paradoksalnie mieliby tam szansę namieszać. Przecież popatrzmy na geniusz: Abedi Pele (finał Olympique z Crveną Zvezdą!), Anthony Yeboah (kultowe wtedy nazwisko dla podstawówkowych pasjonatów futbolu w PL + miazga Eintrachtu z Widzewem), Charles Akonnor, Kwame Ayew, Nii Lamptey… A później nie było gorzej, bo pojawił się Kuffour, no potem to już kolejna generacja. Zmierzam do tego, że Ata Kak wnosił podobną świeżość w muzyce, ale nie sposób było wiedzieć o tym na bieżąco.

Tęsknota za fonograficzno-geograficzną egzotyką była w Porcys obecna praktycznie od zarania (wpiszcie se w Google "Abebe Pepe"). Jednak z jakichś względów ilościowo świat anglosaski uparcie góruje nad historią muzyki rozrywkowej z niewypowiedzianym wprost zapasem, a usilne próby poszukiwania rasowej sprawiedliwości dziejowej mimo zacnych wyjątków w rodzaju Africa 100 czy Awesome Tapes from… zwykle okazują się być niewypałem. Tym większym wydarzeniem jest ta reedycja albumu z 1994 roku. Taką "muzykoetnologię" to ja rozumiem. Obaa Sima brzmi jak rdzennie afrykańska (uroczo amatorskie, wykonawczo i realizacyjnie, wokale - na wpół rapowane, na wpół śpiewane) adaptacja wątków kluczowych dla amerykańskiego dance-popu z lat osiemdziesiątych. Rześko bałnsujące bity rezonują echem to Jacko z "Wanna Be Startin' Somethin'" (tytułowy), to coveru "Be Thankful…" Massive ("Adagya"), to "Conga" Glorii Estefan ("Yemmpa Aba"), to wreszcie Talking Heads z Remain ("Bome Nnwom"). A wszystko to przefiltrowane przez spontan new jack swingu, luz golden age HH i takie ujęcie Madonny circa "Causing a Commotion", które zarazem antycypuje MC Terminatora i Galvina Parisa ("Daa Nyinaa"), a może nawet "skubijabadubi" Pana Yapy ("Moma Yendodo"). Mam tylko wrażenie, że gdyby nie kontekst, to pies z kulawą nogą by się nad tym artefaktem nie pochylił. Chciałbym się mylić.
(Porcys, 2016)

 

ATTICUS ROSS

 

"Believe"
Nie jest łatwo nakręcić przekonujący portret równie unikalnego artysty co Brian Wilson, więc twórcom tegorocznego obrazu Love & Mercy należą się słowa uznania. Film ten bowiem nawet obsesyjnemu sympatykowi (czytaj: mnie) pozwala traktować się poważnie, a to już coś. Mimo nieco ochlapłego wątku miłosnego i wątpliwego potraktowania postaci Landy'ego (według znanych mi źródeł jego udział w doprowadzeniu Briana do stanu "użytkowalności" był w pierwszym etapie terapii kluczowy), ogląda się to świetnie (a już zwłaszcza Elizabeth Banks - "życzę wszystkim paniom po czterdziestce…" i tak dalej). Dwie narracje czasowe przeplatają się, by wyzyskać pełen zarys psychicznych problemów mitycznego kompozytora, w efekcie ukazując go (raczej, wnioskując z opublikowanych biografii, trafnie) jako nieco autystyczne dziecko w skórze dorosłego człowieka - nieprzystosowanego do życiowych realiów marzyciela o wszelkich archetypicznych cechach "chorego geniusza".

Szaleństwo Briana odważnie ukazują poetyckie sceny, w których on sam "słyszy w głowie" pewne sekwencje dźwiękowe, w rzeczywistości okazujące się być starannie przygotowanymi, psychodelicznymi kolażami fragmentów nagrań Beach Boys. Ich autorem jest niejaki Atticus Ross - kompozytor i producent, współpracownik między innymi Trenta Reznora, z którym "w dwójnasób" ("komentowaliśmy ten mecz w dwójnasób…" - Szpakowski) wygrali Oscara za muzykę do Social Network. Ale nie bójcie się, ścieżki Beach Boysów nie trafiły w ręce "niesubtelnego gota" znanego m.in. z nieudolnych imitacji Shieldowskiej ściany dźwięku na The Fragile. Rossowi w pojedynkę udało się z nich ulepić coś intrygującego, przekonująco oddającego domniemany chaos w głowie tyleż przećpanego, co opętanego Briana. I z pewnością końcowy rezultat satysfakcjonuje bardziej, niż tyleż sprawne i urocze, co trochę bezcelowe konstrukcje z wydanego przed dekadą Love Beatlesów.

Jednym z lekko nerdowskich in-joke'ów w tych nagraniach jest to, jak nieodparcie kojarzą się z dokonaniami Animal Collective, a szczególnie z Person Pitch. Zwłaszcza w kontekście podobieństwa młodego BW do Pandy Beara, któremu z powodzeniem wystarczyłaby kilkutygodniowa dieta z hamburgerów i ciasteczek, by zastąpił w tej roli Paula Dano (który skądinąd wcielił się w nią całkiem przekonująco, czego nie mogę powiedzieć o zbyt jednak rozpoznawalnym Cusacku, odkładając na bok oczywiste skillsy i profesjonalizm). Apogeum tego łudzącego podobieństwa osiąga Ross w "Believe", gdzie skąpane w reverbie ścieżki z "You Still Believe In Me", "Don't Talk (Put Your Head On My Shoulder)" i "Pet Sounds" rodzą zupełnie nową jakość. Z ciekawostek pojawia się Dano śpiewający "God Only Knows" ze szkicowym akompaniamentem pianina, jest wzruszająca koncertowa wersja utworu tytułowego oraz napisana przez Wilsona specjalnie do filmu, ujmująca prostolinijnością, acz całkiem wysmakowana pieśń "One Kind Of Love". "Dla każdego szanującego się fana" OBOWIĄZEK!
(Porcys, 2015)

 

AUTOLUX

 

"Blanket"
That’s all folks. Well, sort of. Na teraz dziękuję za te dwa sezony wspominkowego i weryfikującego-po-latach serialu. To tyle co Twin Peaks. Wierzę naiwnie, że poziom trzymałem dłużej, niż True Detective. Ba, z formalnego punktu widzenia wytrzymałem dłużej niż już skasowany niewypał Vinyl. (Ta scena z koncertem VU… dajcie spokój.) OK, dosyć tych analogii z telewizją, bo oczywiście powód zawsze był ten sam: "mały czas czasu". Ostatnio dywagowałem z redaktorem ŁŁ nad zapaścią poziomu mediów i "sfery blogo". W tej depresyjnej wymianie zdań doby późnego fejsbuka padały m.in. takie sformułowania, jak "agonalne stadium chujozy" czy "rozkład pamięci i poczucia kontinuum" wśród konsumentów muzykowritingu. "Ale nie…" (Szpakowski po ostatnim gwizdku w finale olimpijskim '92), w czytelników Porcys "wierzę jak ksiądz w Boga". "I niech tak pozostanie".

"But I hope and I pray that maybe someday…". Tymczasem żegnam się wzmianką o kapelce, o której przez 15 lat istnienia nie zająknęliśmy się w serwisie ani razu. Choć zakładam, o ironio, że to nazwa, która niejednemu redaktorowi coś by powiedziała (podobna sytuacja z innymi shoegaze’owcami tamtej epoki: Mahogany). Ja sam mam taką ćwierć-anegdotę, że w 2007 roku długogrający debiut Kalifornijczyków Future Perfect pokazała mi koleżanka (najwyraźniej źródła którym ufałem nie eksponowały ich dokonań zbyt namolnie), zresztą podpisująca się w internecie jako "Angry Candy", nieprzypadkiem. Wtedy trio budziło skojarzenia ze Swirlies, wczesnym Lilys czy Sonic Youth z pierwszej połowy lat 90. W tym roku wydali album łączący te inspiracje z IDM, a w dodatku ponoć ozwierciedlający ducha przerażającej "ery Trumpa". Yyy. W każdym razie są spoko. To mówiłem ja, Jarząbek. "Do u".
(Porcys, 2016)

 

AUTRE NE VEUT

 

Autre Ne Veut (2010, post-pop) 6.4

Trudny do jednoznacznej klasyfikacji zlepek r&b, awangardy teksturowej i lo-fi'owego dziwactwa jak przystało na OESB, czasem zahaczający o blisstronicę early 00s a la Manual ("Soldier"), innym razem o sophisti-synth-pop z 80s ("Demoneyez"). Take that, Burial.

AVRIL

"Like Everybody Else"

Coraz częściej na ślad fascynujących, otwierających oczy i wyobraźnię dzieł trafia się dziś poprzez telewizję. Przypadkowo przełączony kanał, herbata w drugim pokoju, zasłyszany znienacka motyw, natychmiastowy alarm, bezwładne wbijanie oczu w ekran (jakby miało to poprawić jakość odbioru), szok, masakra, a potem wielotygodniowe, wielomiesięczne nawet uczucie tęsknoty, wahanie co do decyzji o kupnie, wreszcie nabycie albumu i jakieś takie nagłe zdziwienie: gdyby nie tamten wieczór, gdyby nie program muzyczny na niszowej niemieckiej stacji, to może teraz nie trzymałbym w ręku wypasionej tekturowej nakładki na ślicznie wydany compact disc.

Ze mną było dokładnie tak samo. Był pokój, był w nim telewizor; byłem w nim też ja. Zmroził mnie, poraził przewodni hook utworu, robiący w nim za bezsłowny refren. Wyglądało to, jakby ktoś wyciął chwytliwy fragment przeboju dziś już zapomnianej college-rockowej rewelacji sprzed pół dekady, albo wręcz wziął skrawek czystej zajebistości z With The Beatles, a następnie zwolnił go kilkukrotnie i zdekonstruował od podstaw, od wewnątrz. Głos kolesia wibrował jak Robbie Williams po odkryciu "niezal". Hojne aranże w swojej metodzie rywalizują ze zmiennym układaniem puzzli rytmu praktykowanym przez Solex: nie istnieje grunt rytmiczny, ani aranżacyjny; kolejne elementy przejmują wiodącą rolę i zazębiają strukturę. To część większego zjawiska, rewolucji narracyjnej w muzyce.

Wiele ziaren przesypało się w klepsydrze zanim posiadłem That Horse Must Be Starving, album oryginalnie wydany w 2002 roku. I nie zaprzeczam, "Like Everybody Else" jest jego najjaśniejszym wycinkiem, centralnym punktem. Całość potwierdza ogromne ambicje Francuza, obejmując rozległe około-elektroniczne i avant-popowe poszukiwania zakreślone choćby przez znajomych z wytwórni F Communications, ale także redefiniując pojmowanie popu w skażonym syntetyką świecie dźwięku. Zawiła fabuła tego filmowego concept-albumu, pogrążona w ambientowych plamach i nieoczekiwanych zwrotach akcji melodycznej najlepiej sprawdza się pewnie w chłodne, śnieżne dni spowite mgiełką rześkiej melancholii. Po prostu czasem nie wyłączajcie telewizorów zbyt pochopnie. (PIAS dopiero co wznowił album w USA, podpisany pełnym nazwiskiem artysty, Fred Avril.)
(Porcys, 2004)

Pociachana w drobną kosteczkę i sklejona ponownie na super-glue rasowa popowa pieśń. Z Francji! Marzenie (ściętej głowy), żeby Robbie Williams miał to w repertuarze.
(Musicspot, 2011)