Your Custom Text Here
"Zatrzymaj Czas"
Lata temu postanowiłem, że nie będę usuwał niczego z mojej kolekcji płyt i kaset. Dla zasady. (Kuba: "Nic nie trzeba robić dla zasady / I nie wszystko musi mieć swój sens", co notabene ma sens wobec postaci tej pani.) Wielu z was zapewne odparsknie: po co miałoby się usuwać cokolwiek ze swojej kolekcji? No ok, ale ja jestem w trochę innej sytuacji. Mam tego gówna troszkę więcej niż przeciętny zjadacz hamburgerów i przez to statystycznie więcej kompletnego gówna pośród szanowanych albumów. Weźmy jedyne, as far as I'm concerned, wydawnictwo Agnieszki Maciąg, Marakesz 5:30. To taki mój mały sekret, że kupiłem to kiedyś na kasecie, całkowicie legalnie, bez żenady. Przyczyna? Były to czasy, gdy sięgałem za cokolwiek, co w najmniejszy sposób zwróciło moją uwagę. Dziś jako znudzony krytyk rockowy obejmuję dłońmi całą planetę, ale wtedy operowałem na nieco wątlejszej powierzchni.
Pewnego dnia zetknąłem się z singlem "Zatrzymaj Czas", piosenka wydała mi się diamentem i na zasadzie odruchu bezwarunkowego pobiegłem do sklepu. I do teraz nie zmieniam zdania: każdy brzdęk akustyka, każdy puzzle misternie utkanej przestrzeni, każdy fałsz Agnieszki, czy podcięte solo gitary, to magia. Paradoksem wrażeń estetycznych, zwłaszcza dźwiękowych, jest ich częściowe oderwanie od racjonalnych przesłanek i "Zatrzymaj Czas" to potwierdza: opener z płyty której nie ma, artystki (doh) której nie ma, to jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie słyszałem w życiu. Nawet nie zamierzam się z nikim o to kłócić: ja po prostu to wiem. Weźcie, sprawdźcie tę melodię. Sprawdźcie ten zaśpiew "Z daleka niech omija nas". To rajska poezja. Sama Maciąg? Marakesz 5:30 promowano pikantnym sloganem "MaCiąg". Moje koleżanki z podstawówki zazdrościły jej wyglądu. Maciąg zazdrościła koleżankom z prywatek dla VIPów głosu i stąd pewnie ta płyta. Och, miała też talk-show na nieistniejącym już kanale RTL7. "Siedem Pokus", anyone?
(Porcys, 2003)
CO POETA MIAŁ NA MYŚLI
Agnieszka Maciąg: "Zatrzymaj Czas"
Dzieci bardzo chcą być dorosłe i wprost nie mogą się doczekać kiedy przekroczą magiczną granicę wieku, w którym wolno przysłowiowe wszystko. O tej młodzieńczej niecierpliwości w oczekiwaniu na dojrzałość śpiewali Beach Boysi (do liryku Tony'ego Ashera) w słynnym "Wouldn't It Be Nice" otwierającym ich opus magnum Pet Sounds – "Wouldn't it be nice / If we were older / Then we wouldn't have to wait so long". Bo przecież dopiero wtedy można wziąć ślub i być szczęśliwym, hm. Ale z jakiegoś powodu dorośli mają odwrotnie – tęsknią za bezpowrotnie utraconą beztroską, wspominają etap nieograniczonych niczym perspektyw, pragną raz jeszcze przeżyć radosne chwile sprzed lat. Lecz to niestety niemożliwe, bo czas płynie w jednym kierunku, a w dodatku jest kompletnie nieubłagany. A gdyby tak go... Nawet nie cofnąć, bo o tym było u Edyty Bartosiewicz w nagraniu "Zegar". Tylko zatrzymać. Zawiesić w próżni.
Agnieszka ma w piosence "Zatrzymaj czas" ciąg do takich właśnie rozkmin – jestem o tym głęboko przekonany, że chodzi o coś więcej, niż zwyczajny relaks od wyczerpującej pracy w tak intensywnym biznesie jak modelling czy fotografia. Na tę interpretację wskazywałaby olśniewająca, mimo paru sfałszowanych nut i niepewnego wokalu, oprawa muzyczna, sytuująca się gdzieś na przecięciu "Slave To Love" Bryana Ferry'ego i skromnych przebojów stylu bossanova, które rozpropagowała Astrud Gilberto. Ale nie o dźwiękach być miało. Słowa eksplorują subtelną erotykę w zwrotce drugiej ("zobaczysz we mnie dziki wiatr"), ocierają się o niespodziewaną synestezję ("zanim słońce zajdzie łzą" czy padający później "zapach deszczu"), personifikują "codzienność" i udanie przetwarzają określenie "dać gwiazdkę z nieba" w wersie o kąpieli.
W tych niepozornych wyznaniach czai się też niezwykle mi bliska koncepcja zrodzonego między dwojgiem ludzi uczucia zdolnego przezwyciężyć apokalipsę ("zanim świat na części pęknie dwie"), a co najważniejsze – prześlicznie funkcjonuje sama kategoria czasu, rozumianego jako zewnętrzną okoliczność, którą można jednak oszukać, obejść, "zatrzymać". A wręcz – "zapomnieć" o niej, co konstruuje nam ciekawą namiastkę solipsyzmu... Skoro można zapomnieć o czasie? Stąd już ledwie krok do autonomicznego kreowania rzeczywistości, do indywidualnego postrzegania zmysłowego, własnego odbioru sygnałów ze świata i tak dalej. Całkiem ostro jak na "Agnieszkę Maciąg", nie?
I na koniec jeszcze istotna deklaracja z mojej strony. Ponieważ już drugi raz w mojej niekrótkiej karierze muzycznego skryby staje mi przyjść...*, yyy, przepraszam, przychodzi mi stanąć w obronie tej malutkiej, niewinniutkiej, słodziutkiej ballady, to chcę z całą odpowiedzialnością podkreślić, że naprawdę uważam tę uroczą miniaturkę za coś pięknego. Zero ironii, wygłupów, bzdurnych drugich den. Nie, nie. To na serio jest jedna z moich ukochanych piosenek w języku polskim. I było tak od momentu jej premiery w 1996 roku. Ba! There's an argument to be made that "Zatrzymaj Czas" is the best Polish song ever. Now that's indie. That's wassup, nigga.
*Kto nie zna, niech wpisze "Zych" w YouTube.
(PULP, 2009)
Ponownie stając przed zadaniem wskazania jakiejś realnej "alternatywy" dla kanonu krajowej muzyki popularnej, nominowałem dziełko, które (mam nadzieję) demoluje wszelkie około-rockistowskie i rdzennie polskie, typowo martyrologicznie zabobony. Ikona modelingu lat 90., demówkowy duchem wokal biegunowo odległy od profesjonalnych nauk Eli Zapendowskiej, piosenki "z publishingu" (jako pewna umowna kategoria repertuaru "z próbówki"), walorów literackich raczej brak (w porywach do cringe'u), żadnego "świadomościowego" utożsamienia ze "środowiskiem" i branżą również tu nie uświadczymy. Aczkolwiek pewien jakże pożądany przez nerdów-melomanów ezoteryczny "nimb" elitarności jednak unosi się nad tym wydawnictwem. Rzecz jest bowiem niedostępna w legalnym obiegu streamingowym i ponoć osiąga zawrotne ceny na stronach aukcyjnych. Mówię to zresztą z niekłamaną dumą, jako właściciel oryginalnej kasety.
Na pierwszy rzut oka jedyny album w dyskografii Agnieszki Maciąg, zatytułowany Marakesz 5:30, aż błaga o klasyfikację jako zbędna czy wręcz kompromitująca fanaberia celebrytki znudzonej wygodnym życiem. Wielu odruchowo chciałoby go zapewne zamknąć w podobnej szufladce, co choćby najnowszą książkę Małgorzaty Domagalik o Jerzym Brzęczku. Oto przecież sytuacja, w której osoba niekompetentna i średnio obeznana w realiach danego sektora wystawia się na pośmiewisko ze strony ekspertów i ponosi sromotną klęskę. Jednak taki werdykt świadczyłby raczej o lenistwie oceniających, bo płycie Maciąg znacznie bliżej do zaskakującego sukcesu artystycznego krążka Paris Hilton, wyprodukowanego przez Scotta Storcha. Tu z kolei za muzyczne powodzenie obszernych fragmentów odpowiedzialny był niepozorny czarodziej konsolety Tobias Meggle.
Piosenki otwierającej album, czyli Zatrzymaj czas, nie musimy już chyba dyskutować. Dość powiedzieć, że w historycznych podsumowaniach polskiej muzyki rozrywkowej umieściły ją wysoko portale Screenagers i Porcys. A i mnie w 1996 roku zdołała zachwycić – jako 13-letniego wtedy fana grunge’u. To wciąż jeden z niewielu songów w dziejach, który skutecznie robi to, co mówi (pamiętny Zbigniew Ziobro w remiksie Szymona Majewskiego) w tytule. Poza kultową w pewnych kręgach ripostą gitary w refrenie (hook z cyklu „trafiony-zatopiony”, rzecz niepowtarzalna w swojej kondensacji motywicznej), obezwładnia też lekkość interpretacji Anoushki (jak ją pieszczotliwie nazywa w Give It Up występujący gościnnie Patrick Gammon). W tej urokliwej nieporadności skromnych nucanek czai się „efekt Cassie”. Czyli przypadek, gdy delikatność wyrazu i uroda timbre są cenniejsze od potęgi głosu – a to wystarcza.
Indeks drugi i zarazem drugi singiel z tej kolekcji, a więc nagranie tytułowe, to jedyny tutaj moment jakkolwiek aspirujący do poziomu openera. Wpierw zachwyca pięknie zmontowane przejście między obydwiema pieśniami. Przytulny cross-fade z wiatrem, mewami i dyskretnymi odgłosami burzy rozwija pasaż saksofonu sopranowego, odsyłającego wprost do Stiny Nordenstam (a dokładnie do jej Crime). Sax dialoguje ze śpiewającą Agnieszką już do końca, zaliczając jeszcze po drodze wykwintne solo. Rozstaniowa ballada R&B łączy ekskluzywny groove rodem z Bedtime Stories Madonny i cierpki posmak sercowych wyznań Sade. Start-stopowy bit ma w rytmice coś z Zapytaj mnie czy cię kocham Republiki. Chromatyzująca melodyka zmysłowo przenika słowa (przez okno widzę jak… o-odchodzisz stąd). A nad wszystkim króluje eteryczny, niezapomniany refren: nie ma cię w tym mieście. Czysta synestezja.
Co się na tej płycie dzieje później? Sceneria wydarzeń to przeważnie puste pokoje hotelowe i pustawe kluby, w których nikt się nie bawi, a nieliczni goście topią smutki w drogich drinkach. Utwory odnoszą się do kolejnych przystanków w międzykontynentalnej podróży (Paryż, Marakesz, Nowy Jork, Mediolan), co układa się w opowieść o nieprzespanych nocach, jednak nie z powodu szalonego imprezowania, lecz uczuciowej samotności. To bezwstydne sportretowanie luksusowego lifestyle’u ze snu i jednocześnie rozczarowania nim – na kilkanaście lat przed Drakiem, social mediami, Instagramem i Pudelkiem. Niby-komfortowa oprawa dźwiękowa kanału Fashion TV z lat 90. (jeśli ktoś pamięta, o czym mówię), przez co dziś spokojnie może funkcjonować jako lokalna pożywka dla postkonsumpcyjnej strategii vaporwave’u.
Stricte stylistycznie znajdziemy tu bogaty melanż dobrego muzaku (nawiązując do Reynoldsa i jego rozróżnienia na dobre i złe retro – jak dobry i zły cholesterol). Klasyczna bossanova, ambitniejsza odmiana francuskiego chanson, brytyjskie mondeo i acid jazz (Piosenka dziękczynna). Przemyka też urywek z amerykańskiego house’u Larry’ego Hearda (Give It Up) i odrobina ambient popu (Unoszę się z basowym cytatem z We Are the Music Makers Aphex Twina). A obok perwersyjnie rozerotyzowane nawiązania do prowokacyjnych melodeklamacji Vanessy Daou i gregoriańsko-new age’owych projektów w rodzaju Enigmy (To grzech). Jest też trip-hop à la Massive Attack z Protection, liryczna odsłona De Mono (Zapomnę), w którego klipach artystka zresztą grywała, downtempo ze smooth-jazzowymi akcentami (Nocą szukam ciebie) oraz łagodna odmiana eurodance (Namorados Escondidos).
Nie wszystkie z tych prób są udane, nie wszystkie się bronią, ale czy to powinno być kryterium zaliczenia do kanonu? Słyszałem mnóstwo płyt, które teoretycznie broniły się od każdej strony, ale w praktyce ani razu nie chciałem do nich wrócić… Zresztą, choć materiał powstawał pod okiem niemieckiego producenta z towarzystwem sesyjnych „internacjonałów” i nawet formalny wydawca zarejestrowany był za naszą zachodnią granicą (firma Zic Zac najwyraźniej wzięła tylko licencję), nieuchronnie przynależy on do fikcyjnego kanonu nadwiślańskiego poptymizmu. Bo czy ktoś wtedy u nas tak grał? Pionierski na rodzime warunki, solowy debiut Nosowskiej, zawierający trip-hop z żeńskim wokalem, ukazał się właściwie równocześnie, bo we wrześniu 1996. Tu warto dodać, że track Zapomnę Maciąg pod względem muzycznym spokojnie odnalazłby się właśnie na puk.puk. Każdy wyciągnie z tego faktu takie wnioski, jakie będzie chciał.
(Popmoderna, 2020)