AIR
Moon Safari (1998, downtempo) 7.8
No, przyznajcie się. Każdy miewa takie chwile, więc wy też na pewno. Są takie momenty w życiu człowieka. Kiedy ma, delikatnie ujmując, wszystkiego serdecznie dosyć. Kiedy codzienny pośpiech, brak snu, ciągłe napięcie i zaangażowanie powodują w nim reakcje wymiotne. Kiedy limit jego nerwów jest na niebezpiecznej granicy wyczerpania. I kiedy marzy tylko o jednym – usiąść beztrosko w fotelu, zrobić sobie zimnego drinka i zapomnieć o wszystkim dookoła. Aha, i niechby to wszystko miało miejsce na jakiejś tropikalnej wyspie, gdzie słońce przypieka w odpowiedniej ilości, a niebo mieni się cudownym błękitem. No, już, obudźcie się. Powiedzmy sobie szczerze: nie jest to możliwe. Chociaż, nie do końca. W ostateczności można przecież sięgnąć po muzykę grupy Air. A w szczególności po jej debiut długogrający – Moon Safari.
Fenomen Jeana-Benoit Dunckela i Nicolasa Godina, czyli dwóch panów wchodzących w skład zespołu, jest trudny do ogarnięcia. Przede wszystkim – pełne wykształcenie; pierwszy skończył matematykę, drugi architekturę. Nieźle, co? Ale najważniejszy jest sposób, w jaki podają nam dźwięki. Oto bowiem mamy do czynienia z niespotykanie delikatnym i wysmakowanym sposobem muzycznego myślenia. Przy czym, nie jest to jazda w stylu new age – George Winston, te klimaty – że, niby, koleś cichutko brzdąka przez cały czas w pianinko. O, nie, paleta barw, jaką serwuje nam Air, naprawdę ujmuje swoim bogactwem. Przy komentowaniu poczynań dwóch panów z Wersalu często wspominano określenie "retro". Zgadza się, mamy tu (dyskretnie wzbogacone zdobyczami współczesnej techniki) smaczki rodem z lat siedemdziesiątych. Dlaczego właśnie z tej dekady? Może to lata dzieciństwa muzyków Air i nawiązania te są dla nich rodzajem sentymentalnego powrotu do okresu dorastania? Tak więc czerpią garściami z klimatu tamtej epoki. Tylko, że każdego brzmienia jest tu jak na lekarstwo. Tak, jakby dwaj Francuzi aranżowali swoje utwory z wielką ostrożnością. Jakby bali się, że jeśli czegoś będzie za dużo, to wszystko zepsują. I właśnie dzięki temu osiągają wyjątkowy efekt.
Mam właśnie takiego kumpla, który często lubi się rozluźnić. Powiedzmy nawet: bardzo często. No, dobrze, przyznaję: codziennie. Może niekoniecznie będę tu opowiadał, w jaki sposób. Wystarczy, że koleś pasuje nam do koncepcji: wyluzuj razem z Air. Kiedy puściłem mu po raz pierwszy Moon Safari, człowiek przysiadł, zamyślił się, uśmiechnął rozkosznie, a następnie oświadczył, że pierwszy kawałek mógłby trwać w nieskończoność. I rzeczywiście, otwierający cały album utwór "La Femme D'Argent" wydaje się być najwspanialszą formą odreagowania stresów. Subtelne odgłosy szeleszczącej wody na początku, a potem zapoznajemy się powoli z tym leniwym motywem basu. I płynie sobie ta muzyka, co kilka taktów wzbogacana jest aranżacja, a my zapominamy o tym, gdzie jesteśmy. Jest cudownie – już to widzę: wymarzone wakacje z ukochaną (wyspy tropikalne obowiązkowo), zachodzące słońce w oddali, ludzie bawią się wspólnie (szczególnie, że około 3:30 i ponownie 5:38 zaczynają klaskać do rytmu). Gdyby nawet Air wydali tylko ten jeden fragment i kazali sobie zapłacić tyle, ile za całą długogrającą, kupiłbym w ciemno.
A to dopiero początek. Można odsapnąć do woli: jest zbudowany na jednostajnie zrytmizowanym motywie "Sexy Boy". Zaraz potem mamy balladę o niebiańskiej miłości – "All I Need", gdzie swego ślicznego głosu użycza (podobnie jak w "You Make It Easy") Beth Hirsch (jej westchnienia zawsze wywołują u mnie drgawki). Jest przebojowe, poparte fajnym teledyskiem "Kelly, Watch The Stars", pastelowy "Talisman", nastrojowe "New Star In The Sky". Słowem: relaks do kwadratu. Mało było wcześniej tak kojących płyt. Owszem, sporo znam albumów wyciszonych, uspokajających. Ale tylko pozornie. Bo zawsze, gdzieś, głęboko, czają się prawdziwe emocje, artyści pokazują swą osobowość. Tymczasem Air jest jakby obok całej sprawy, nigdy nie ingeruje w nasze uczucia. Panowie Godin i Dunckel, niczym tajemniczy sprawcy naszego upojenia, usuwają się w cień, pozostawiając nas sam na sam z nami samymi.
Dobiega końca ostatni fragment Moon Safari, "Le Voyage De Penelope". Leżysz na wygodnym posłaniu w pokoju z tarasem. Za oknem jest już noc, świecą gwiazdy. Zasypiasz z poczuciem pełnego spełnienia. Obudź się, to tylko sen.
(Porcys, 2001)
Premiers Symptomes (1999, downtempo) 7.6
Z tym wydawnictwem jest kilka kłopotów. I nieporozumień. Po pierwsze, płytka o takim tytule wydana została w roku 1997 i dla Francuzów, nie licząc popełnianych wcześniej przez nich singli, był to prawdziwy debiut. Tyle, że była to EP-ka, zawierająca nagrania z premierowych małych płyt Air. Natomiast w dwa lata później, na sklepowych półkach znalazł się tak samo zatytułowany materiał, na którego zawartość składała się owa czwórka właśnie, wzbogacona jeszcze kilkoma nowymi nagraniami. Całość trwa ponad trzydzieści trzy minuty, więc jest to niby minialbum. Ale tu sprawa następna: fani grupy kwalifikują Premiers Symptomes jako kolejne po Moon Safari pełnowartościowe dokonanie Air. No bo w końcu trzydzieści trzy minuty to nie jest mało.
Ale jest jeszcze co najmniej jeden powód, dla którego należałoby uznać te ponad pół godziny za prawdziwego następcę Moon Safari. Mianowicie ich poziom. Mało kto zgadza się, że mamy tu być może do czynienia z chyba najlepszą dotychczas wizytówką talentu francuskiego duetu. Pewnie ze względu na krótki czas jego trwania, dziennikarze zbagatelizowali ten album, nie traktując go poważnie, raczej jako ciekawostkę. Błąd! I to niewybaczalny.
Air przyzwyczaiło nas, że gra delikatnie. Ale Premiers Symptomes wydaje się być jakimś maksimum w tej dziedzinie – ta muzyka nas łaskocze, głaszcze. Jak łagodny powiew wiatru. Jak mała biedronka chodząca po ramieniu. Lekka niczym piórko. Dźwięki unoszą się, a wraz z nimi unosi się słuchacz. I gdyby nie dwa ostatnie fragmenty, to można by pomyśleć, że ci panowie, oprócz całego stosu instrumentów, mikrofonów i urządzeń technicznych, mają w swoim studiu oddzielną szafkę na środki uspokajające.
Ale najfajniejsze jest to, że klimat poparli wartościowymi kompozycjami. I tak odrębne motywy, sprytnie dzielące utwór na dwie części, mamy w "Modular Mix". Ta sama melodia wypełnia kolejne odsłony "Casanova 70". Ale w każdej z nich jest inaczej zaaranżowana: jest harfa, pojawia się stonowana sekcja dęta, oraz organy. A zakończenie "Les Profesionnels", tak rożne od całości, to przecież nic innego, jak wczesny szkic wykorzystany przez Dunckela i Godina na Moon Safari, po rozbudowaniu i uzupełnieniu głosem pani Hirsch, jako "All I Need". "Californie" rozpoczyna się może bardziej ekspresyjnie, ale już za moment mamy te słynne pejzaże, które charakteryzują styl Air: melancholię w melodii, szum płynącej gdzieś w oddali wody... No i kończący wszystko "Brakes On". Najmniej typowy z całego albumu. Agresywne pętle rytmu, chwilami ostrzejsza niż zwykle aranżacja, głos prezentera radiowego plus chór kobiecych głosów.
I tak można się delektować. Przestrzenne, kosmiczne pianino. Ciepły saksofon. Stylowe partie hammonda. Pulsujący w tle, miękki rytm. Instrumentalna to w sumie płyta. Głos pojawia się sporadycznie. I to wcale nie jako wokal. To raczej strzępki zaśpiewów, jak w "J'ai Dormi Sous L'eau". Ale nie, jest na Premiers Symptomes jedna piosenka. "Le Soleil Est Pres De Moi". Zaczyna się cichutkim, ledwie dostrzegalnym, jazzującym tematem pianina. Obok pianino elektryczne. I wchodzi ten główny motyw. Manifest spokoju, wyciszenia. Krótkie zacięcia organów. Odległe dźwięki syntezatora. I ten głos. Z pozoru taki mechaniczny. A przecież taki ludzki...
Niedługi to album. Ledwie przekracza pół godziny. A jednak potrafi tak cieszyć. Ktoś powiedział, że niepotrzebne te dwa ostatnie utwory, że nie pasują do atmosfery całości. Czy ja wiem? Ale koniec końców, to przecież tylko zbiór nagrań z wczesnych singli.
(Porcys, 2001)
The Virgin Suicides (2000, psych-pop) 4.6
Muzyka panów Godina i Dunckela wywołuje różne skojarzenia. Dla jednych jest przejmującym odcięciem od otaczającego świata i całkowitym poświęceniem wewnętrznej kontemplacji. Inni widzą w niej (pomińmy to milczeniem) idealną przygrywkę do, hm, kontaktów damsko-męskich. Bywa również odbierana jako produkt stworzony do odpoczynku, relaksu. Cóż, każdy słyszy, co chce. Ale z jednym zgodzą się chyba wszyscy. Air serwuje nam dźwięki ilustracyjne. A do czego jest to ilustracja – słuchacz zdecyduje sam.
Tak więc musiało, prędzej, czy później, do tego dojść. Air stworzyli ścieżkę dźwiękową do filmu. Do reżyserskiego debiutu Sofii Coppoli pod tytułem The Virgin Suicides. Znajomo brzmi nazwisko pani reżyser, co? Tak, to córeczka. Samego filmu nie widziałem. Ale urywki, na jakie natknąłem się w telewizji (a także w teledysku do "Playground Love") nie zapowiadały niczego szczególnego. Co tam, może Francuzi nie otrzymali lepszych propozycji. Nie wiem również, jak to, co zarejestrowali, współgrało z obrazem. Nieważne. Dość, że nagrali tę płytę i dostali zań wynagrodzenie. Da się jakoś przeżyć do pierwszego.
I tu pojawia się paradoks: dlaczego grupa wręcz idealnie pasująca, jak powiedzieliśmy, do takiego przedsięwzięcia, tak je zmarnowała? Dlaczego wypadła tak blado? Dlaczego – powiedzmy to wprost – zawiodła oczekiwania? Otóż powodów jest kilka. Przede wszystkim, w spisie utworów The Virgin Suicides figuruje trzynaście tytułów. I rzeczywiście, ten soundtrack składa się z trzynastu fragmentów. Tyle, że kompozycji jest o wiele mniej. Tak, panowie do kilku motywów dopisali różne aranżacje, niektórym pozmieniali tempo i proszę: jest trzynaście! Cwaniaczki! Że niby zamiast "part 2" czy "reprise" są oddzielne tytuły, to już się ludzie nie poznają? A poznać się jest bardzo łatwo. Zresztą, zdemaskujmy tę machlojkę. Ten sam kawałek to: "Playground Love" (piosenka), "The Word Hurricane" (wersja psychodeliczno-transowa) i "Highschool Lover" (wersja łagodna). Identyczne kompozycje w różnej oprawie to "Bathroom Girl", "Cemetery Party" (jeden po drugim – nieźle, co) i "Afternoon Sister". Z kolei "Dirty Trip" i "Ghost Song" to dwie wariacje na temat tych samych czterech akordów. Dobra, wiem, że właśnie tak przedstawia się większość soundtracków. Ale sęk w tym, iż te powtarzane kilkakrotnie motywy to nie żadne pełnoprawne utwory, lecz ledwie króciutkie wprawki. Niestety, minimal music to nie jest. I wkrótce zaczyna nużyć.
Z drugiej strony nie musi być przecież tak źle. Wystarczy posłuchać mrocznych "The Word Hurricane" i "Dirty Trip". A także obu wersji tego samego, niewinnego tematu – "Playground Love" (jedyna piosenka na albumie) i "Highschool Lover". Oraz ujmującego "Empty House". Wreszcie, jest w tej muzyce coś specyficznego, co może trudno opisać, ale co na pewno wciąga. Może chodzi o ten charakterystyczny klimat? Coś, jakby wczesne liryczne Pink Floyd. Na przykład w "Ghost Song" czy "Highschool Lover". A na końcu warto wspomnieć, że miło tego wszystkiego się słucha. I mimo, że wyprodukowano tę płytę inaczej, niż Moon Safari (bardziej szorstko, więcej tu gitar), to do realizacji nie można się przyczepić. Tu i ówdzie dźwięki poprzetykano strzępkami dialogów zaczerpniętych z filmu. A tam, gdzie nie ma atrakcyjnej melodii, pojawiają się ciekawe eksperymenty brzmieniowe.
Ktoś powie, że to tylko ścieżka dźwiękowa i w ogóle to nie miało być nic wielkiego. Owszem, przyznaję. Ale w ocenach nie ma prawa być sentymentów. Recenzent musi być surowy. Bo jak zmięknie, to jeszcze mu się wszystko poprzestawia i zacznie oglądać Michaela Stipe'a, a słuchać, dajmy na to, Jennifer Love Hewitt.
(Porcys, 2001)
10 000 Hz Legend (2001, electro-pop) 5.5
Długo czekaliśmy na drugi pełnoprawny album grupy Air. Po efektownym debiucie pojawiły się po sobie, rok po roku, uzupełnione wznowienie utworów z wczesnych singli, oraz płyta z muzyką filmową. Ale długogrające wydawnictwo to poważna sprawa. To już jest być albo nie być dla wizerunku tak młodego zespołu. Tym bardziej żałuję, że Francuzi tak rozczarowują na tym krążku.
Ktoś musiał w ciągu tych ostatnich trzech lat, jakie dzielą 10 000 Hz Legend od Moon Safari, przyjść do Godina i Dunckela i powiedzieć: "E tam, umiecie grać tylko w jednym stylu, nie potrafilibyście wyjść poza ten swój schemat smooth-popowy i zabrzmieć dajmy na to ostrzej, mroczniej". No więc błysk srogiej zemsty pojawił się w oczach dwóch panów (chociaż, swoją drogą, u Dunckela nie za bardzo to sobie wyobrażam), no i nagrali The Virgin Suicides. Ale wtedy ten sam człowiek nawiedził muzyków Air ponownie. I jeszcze raz im zarzucił: "Taaaaaaaak, to ma być dowód na to, że jesteście zdolni zmienić stylistykę? Ta ścieżka dźwiękowa? Przecież to wciąż instrumentalne pasaże, raptem kilka banalnych temacików rozwijanych w tę i z powrotem. Może i jest to mroczne chwilami, ale ja mówiłem o prawdziwej zmianie". Tym razem Francuzi zacisnęli zęby, zsynchronizowali zegarki i obiecali sobie nawzajem, że nie darują nieproszonemu gościowi. Nagrają muzykę tak inną, niż do tej pory, że pospadają mu kapcie z nóg!
Pytanie pierwsze: kim jest ta tajemnicza osoba, niemiłosiernie nawiedzająca naszych bohaterów? Czy to przypadkiem nie ich własne sumienia, głosy wewnętrzne? Całkiem prawdopodobne. Pytanie drugie: czy panowie słusznie tak się przejęli docinkami nieznajomego? Czy trzeba było brać sobie do serca jego słowa? Cóż, skoro są tak ambitni. Dlaczego nie mieliby spróbować czegoś nowego? Do odważnych świat należy! Jest tylko jeden problem. Źle zsynchronizowali zegarki.
Artyści przyszli bowiem do studia, rozsiedli się wygodnie, a następnie ochoczo i raźnie wykrzyknęli, zacierając ręce: "No, nagrywamy!". Ale nagle spostrzegli, że w kajecikach brak jest jakiś interesujących pomysłów na piosenki. Może jednak nie ryzykować z tymi nowinkami, skoro nie ma dobrych kompozycji na stanie? "Nie przejmuj się. Od czego mamy świetne studio? Wyczarujemy takie brzmienia, że zobaczysz!" – zachęcająco rzucił Godin. "A poza tym Beck dał mi ostatnio swój numer. Dzwoniłem już i ładnie go poprosiłem, na sto procent nam pomoże. Jeszcze przyprowadzi ze sobą Rogera i Justina – wiesz, tych kumpli, z którymi nagrał Midnite Vultures. Pograją, pośpiewają i płytka będzie jak marzenie" – dodał. "Czy aby na pewno, Nicolas?" – niepokoił się Dunckel. "Jasne, Jean, nie marudź. Nalej mleka, siadaj tu i zabieramy się".
No i mamy oto album – jeśli szukać na nim jakichś plusów, to na pewno są to aranżacje. Kolesie naprawdę wykorzystali wszystkie możliwości swojego studia. Jeżeli uważaliście Moon Safari za dziełko mieniące się od różnych brzmień, to posłuchajcie tego. Czasem nawet w zakresie jednego kawałka obcujemy z kilkudziesięcioma pomysłami na instrumentację. I to wszystko na dodatek świetnie się zazębia. Elektronika i programowanie mieszają się z żywą akustyką. Czyste, nie przetworzone barwy występują tuż obok atonalnych (w granicach przyzwoitości, rzecz jasna), dysonansowych wstawek. I współgra to ze sobą, nie powiem, naprawdę dobrze.
Tylko, że ja nie zwykłem oceniać płyt jedynie za ich produkcję. A ta ostatnia jest, jeżeli idzie o listę zasług 10 000 Hz Legend, bardzo osamotniona. Kompozycje zaskakują wręcz swoją niemocą melodyczną. Ale, żeby to chociaż była jakaś awangarda, odwrót od melodii. Nic z tego, po prostu zabrakło inwencji. Tym większe zdziwienie, że panowie tym razem niemal w całości postawili na formy śpiewane – może nie są to typowe piosenki, ale jednak głos prowadzi linie przewodnią. Tylko wstyd, że te linie są czasem tak niewiarygodnie słabe. Jak w "Lucky And Unhappy". Albo w "Sex Born Poison", gdzie nie pomógł nawet japoński w połowie tekst. Albo w żałosnym, stanowiącym swoistą kulminację tych muzycznych banałów "Wonder Milky Bitch". Same przestrzenie i klimat to za mało, panowie. To ma być Air? Znane ze swojego wyczucia i intuicji?
No, dobrze, byłbym niesprawiedliwy, gdybym tak zakończył. Bo przecież jest kilka świetnych momentów na tym krążku. Wczesno-floydowy "How Does It Make You Feel". Zimno-nowofalowy "Radio #1". I przede wszystkim instrumentalny, mieniący się nastrojami "Radian". Na takie utwory czekałem! Pomógł też grupie Beck – jego głos, nie do podrobienia, wzbogaca bardzo "The Vagabond" i "Don't Be Light". Ale to wszystko za mało. Czepiam się? Może i tak. Ale od Air oczekiwałem dużo, dużo więcej. Niech i sobie eksperymentuje dwóch Francuzów. To musi być jednak poparte dobrą kompozycją.
Teraz Air to zupełnie inny zespół. I trzeba się do tego przyzwyczaić. Nic już nie będzie tak, jak dawniej. Ale chciałbym, by po ukazaniu się 10 000 Hz Legend do Godina i Dunckela zawitał raz jeszcze ów nieznajomy. I żeby powiedział: "Dobra, panowie, to był album przejściowy. Nie udało się wam, ale zmieniliście skórę. Dam wam jeszcze jedną szansę, a z pewnością się uda". Chciałbym w to wierzyć.
(Porcys, 2001)
Everybody Hertz (2002, remixes) 3.0
Panom Godin i Dunckel bardzo musiał się spodobać utwór "Don't Be Light" z ich ostatniego studyjnego krążka, 10 000 Hz Legend. Wnioskuję tak, gdyż omawiany tu album składa się w połowie z wariacji na temat tego kawałka. Na początek jest wersja podstawowa, z gościnnym udziałem Becka. Remiks autorstwa Mr. Oizo (czyli Quentina Dupieux, tego od "Flat Beat", jeśli ktoś pamięta), bardzo odległy od oryginału, składa się głównie z syntetycznych beatów i kilku powtarzanych sampli. Rozczarowują też jeszcze bardziej utanecznione propozycje The Hacker i Malibu. Najfajniej wypada "Don't Be Light" w interpretacji The Neptunes - dzięki dodanym jazzującym harmoniom i marzycielskiemu nastrojowi. Poza tym znajdziemy tu trzy remiksy "People In The City", z których największe wrażenie robi ten przygotowany przez Modjo, wcale nie stricte dance'owy, bo w rytmie bossanovy. Wreszcie "How Does It Make It Feel", raz w postaci oryginału, a raz w wersji pseudo-reggae, która wydaje się zrobiona na siłę. Ostatnie nagranie to nareszcie coś z innej bajki. Niepublikowana wcześniej ballada "The Way You Look Tonight", rzecz, która mogłaby się spokojnie znaleźć na ostatnim krążku Air. Ale to i tak mało. Na pocieszenie otrzymujemy teledysk do "People In The City". I zastanawiamy się, do kogo francuski duet skierował tym razem swoją ofertę. Dla zagorzałych fanów będzie to ciekawostka, choć mam poważne wątpliwości, czy tych dziesięć numerów trafi w ich gust. Pozostaje cierpliwie czekać na następne, właściwe dzieło grupy.
(Tylko Rock, 2003)
Talkie Walkie (2004, pop) 7.4
✂ "Cherry Blossom Girl", "Run", "Universal Traveler", "Another Day", "Alone In Kyoto"
Pocket Symphony (chill-out/pop) 6.6
Wyśmienici goście (Allen, Malik, Cocker, Hannon, Waronker na bębnach – po raz drugi), ale ten duet w sumie nie potrzebuje wsparcia z zewnątrz i najlepiej się prezentuje w składzie podstawowym. Panowie nigdy nie sięgali do takich głębin psychologicznych i nagle z grupy-synonimu ścieżki do seksu przeobrazili się w doktorów analizujących podświadomość. Wbrew pozorom niełatwa, operująca podskórnym nerwem i jak zawsze u Air wzorowo zmiksowana "kieszonkowa symfonia".
Najlepszy utwór: "Mer du Japon" – motoryka (piano!) kojarzy mi się jako współczesny odpowiednik openera Neu! 75, a na tej bazie są wyborne zmiany akordowe.
(Offensywa, 2008)
✂ "Space Maker", "Once Upon a Time", "One Hell of a Party", "Mer du Japon", "Night Sight"
Love 2 (2009, chill-out/pop) 5.7
✂ "Sing Sang Sung", "So Light Is Her Footfall"
Le Voyage Dans La Lune (2012, soundtrack) 4.2
Profanacja! ":)"
Music for Museum (2014, ambient) 7.5
"Dunckel i Godin są specami od dźwięków ilustracyjnych" to hasło równie wyświechtane, co "lata osiemdziesiąte = dekada kiczu" albo "zima zaskoczyła drogowców". natomiast sądzę, że w sumie nieco bagatelizowany duet przebył długą drogę od hedonistycznego retro-lounge'u, stopniowo pogłębiając psychologizację swoich pejzaży. ten limitowany winyl (1000 egzemplarzy - ceny na ebayu od 100 dolarów), będący częścią muzealnej instalacji, to pod wieloma względami ich najpiękniejsze i najdojrzalsze dzieło. czerpiąc z pionierów ambientu w rodzaju Eno czy Harolda Budda, a także z berlińskiej szkoły proto-elektroniki i tuzów muzyki filmowej, Francuzi kreują tu coś w rodzaju eskapistycznych światów równoległych, w które można się zanurzyć i stracić poczucie rzeczywistości.
Nicolas Godin feat. Kate NV: "Back to Your Heart"
Francusko-rosyjskie kolabo jako piosenkowy ekwiwalent nieskazitelnego projektu architektonicznego w rygorze funkcjonalności.
(2020)
* * *
w ten weekend świętujemy dwudziestolecie fonograficznego debiutu francuskiego duetu, o którym pisałem szczególnie często i gęsto gdy dopiero rozpoczynałem przygodę z reckowaniem. ale najgłębsza mądrość na ich temat się od tamtej pory nie zmieniła. mianowicie – chociaż od czasu gdy przygarnęła ich Coppola mają na zawsze zapewniony status "cool", to zbyt mało ludzi dostrzega drugie dno w ich skądinąd nieskazitelnym, doskonałym użytkowo muzaku.
owszem, wczesne nagrywki nadal uosabiają powiew ekskluzywnej "paryskiej erotyki", a Moon Safari wciąż pozostaje chyba niezagrożone w kategorii "best sex soundtracks" ("nasze kawałki świetnie pasowałyby na ścieżkę dźwiękową do porno, ale nie zdecydowaliśmy się, bo jesteśmy zbyt grzeczni" – żartował w 1999 Dunckel). jednak od samiutkiego początku psychodeliczne inspiracje ważyły dla nich równie dużo, co perwersyjny, orkiestrowy pop wielkiego mistrza Gainsbourga (przypomnijmy choćby wczesny telewizyjny wykon "Sexy Boy" z sidemeńskim wsparciem grupy Phoenix – https://www.youtube.com/watch?v=FiX0P9XFWe8 ). a to co podpatrzyli u Floydów to nie tylko bezpośrednio zaczerpnięte rozwiązania soundowe (vide bębny Masona circa Dark Side, które dzięki Air przeżyły renesans w downtempo), ale także metoda oswajania, wygładzania, "znieczulania" patentów space-rockowych tak, by stały się łatwo "przełykalne" dla masowych konsumentów.
w procesie uszlachetniania wybitnych zdolności ilustracyjnych panowie przewędrowali dość imponujący teren – od r&b (obszerne fragmenty Premiers Symptômes), przez motorik spod znaku późnego Neu! ("Mer du Japon"), aż po ambient i progressive electronic (żałuję, że na Spoti nie ma Music for Museum). lecz ich sekretną bronią (i w sumie głównym "własnym" wkładem w muzykę) była tendencja do wypreparowania odrętwiałego, robotycznego popu z new age'owych tekstur – tyleż relaksującego, co niepokojącego w swoim komfortowym futuryzmie.
(2017)
moje top 10:
1. Universal Traveler
2. All I Need
3. Mer du Japon
4. Le Soleil est pres de moi
5. Sexy Boy
6. Night Sight
7. La femme d'argent
8. Alone in Kyoto
9. Modulor Mix
10. Reverse Bubble