...AND YOU WILL KNOW US BY THE TRAIL OF DEAD

 

...And You Will Know Us by the Trail of Dead (1998)

✂ "Novena Without Faith", "Half of What", "A Gargoyle Waiting", "Ounce of Prevention", "When We Begin to Steal"

Madonna (1999)

Gdy w 2002 roku wyszło Source Tags & Codes, kumpel próbował dostać to w sklepie, a sprzedawca odparł: "że jak, Cradle of Death"? Czyżby chodziło mu o Cradle of Filth...? Z kolei ja rok temu przeglądałem w Empiku jakiś metalowy zine i trafiłem na recenzję ostatniej płyty Trail of Dead, Tao of the Dead. Autor krygował się, tłumaczył, przepraszał "satanistyczną" brać, że sięga po tak lightowe, miękkie pitu-pitu... Coś w tym jest, że drużyna z Teksasu, choć estetycznie po pachy zadłużona w Sonic Youth i scenie post-hardcore'owej, budzi mimowolne skojarzenia z metalem – to przez nazwę, to przez okładki, to wreszcie przez epicki rozmach utworów. Oczywiście Keely i spółka są w takim stopniu metalowi, jak The Knife są blackmetalowi – wizerunkowo, intuicyjnie, podprogowo, czyli w domyśle. Ich zdolność do tkania nietypowo czepialskich, porywających motywów to główny atut Madonny (poza bezpardonowymi wymiataczami w rodzaju klasycznego "Mistakes & Regrets", zwraca uwagę dostojna, alchemiczna ballada "Clair de Lune"). W drugiej kolejności wymieniłbym ten sławetny rokendrolowy drive, tę demolkę na oślep (kto widział live, ten wie). Stąd dzielił ich już tylko krok do życiowego osiągnięcia.
(T-Mobile Music, 2012)

Source Tags & Codes (2002)

Nadszedł wreszcie moment, w którym rock musi zdmuchnąć wszystkich tych pozerów, całe to towarzystwo, które się zebrało dokoła. Mówię "rock" i dobrze wiem, co mówię. Rock, a nie to, co dziś zwykło się mianem rocka określać. Tak, nadszedł czas na przepowiadaną falę quasi-rocka, na uzdrowienie uszu i czucia. Choć może nie jestem "rockowcem" w dosłownym znaczeniu, to jednak rock mnie wychował, z niego wyrastam, nieważne, że kierując się w inne strony. Tam mój początek, tam nasz początek, prawda? Początek serwisu, który w tym momencie odwiedzacie. Zamiast biadolić, że umarł, że się skończył, że trzeba mieszać z elektroniką, lepiej dajcie mu szansę raz jeszcze. Powala.

Znanym frazesem recenzenckim jest "rozsadzająca energia" gitarowej muzyki, tudzież jej "świeżość", "naturalność", "bezpretensjonalność" i tym podobne. To zawsze było tylko frazesem. (Bez kilku wyjątków, które wszyscy znamy.) Dlatego z przyjemnością i niekłamaną podnietą pragnę donieść, że nie tym razem. Source Tags & Codes naprawdę jest prawdziwe, szczere, niekłamane. Trail Of Dead naprawdę następnym wielkim zespołem naszych czasów. Po nagraniu dwóch płytek dla małych wytwórni (self-titled i Madonna) podpisali umowę z potężnym Interscope. Zamiast jednak tracić czas gadkując na firmowych koktajlach z Fredem Durstem, czwórka młodych ludzi wycięła arcydzieło, które śnić się będzie światu jeszcze długo.

Jest coś niezwykle "klasycznego" w Source Tags & Codes, co tak naprawdę trudno opisać słowami. Słuchając albumu ma się wrażenie obcowania z dziełem ponadczasowym, ze standardem, wzorem. Udało się grupie dokonać rzeczy wciąż dla mnie niewiarygodnej. Mianowicie, podstawą muzyki Trail Of Dead są agresywne, post-punkowe, jazgotliwe partie gitar. Na Source Tags & Codes zostały one jednak wtopione w formę idealną, przywołującą skojarzenia z rzeczami odległymi od post-punku o lata świetlne. Jak na przykład z Dark Side Of The Moon. I know, it's hard to imagine! Ale właśnie to paradoksalne zderzenie konstrukcyjne decyduje o nowej wartości. Żaden wykonawca punkowy nie ubrał swych piosenek w kształt tak proporcjonalny, żaden zaś artysta z kręgu "monumentalistów" nie korzystał z takiego arsenału rockowej furii.

Efekt? Klasyka absolutna. Już pierwsze sekundy otwierającego całość "It Was There That I Saw You" uświadamiają, że na bieżąco poznajemy historię. Atak zmasowanych gitar, rzężących tak cudowną melodię, że ja nie mogę! Conrad Keely ślicznym wrzaskiem stara się przebić przez ten zgiełk. Wtedy niespodziewanie następuje wstawka, która serwuje progresje godne największych mistrzów muzyki poważnej, a nie popularnej. Brzmi tak podniośle, nie narażając się jednocześnie na sztuczną patetyczność. Na koniec powraca raz jeszcze, ze zdwojoną siłą, motyw przewodni. Po takim wstępie należałoby zakończyć płytę, pomyślałem. Nie utrzymają tej intensywności, tego żaru. Nie starczy im sił. Jak bardzo się myliłem.

Bo drugi w zestawie "Another Morning Stoner" jest jeszcze wspanialszy. Co za niespodzianka! Takiej pasji, takiego zaangażowania, jakby kolesie walczyli o życie, nie zaznałem dawno. Zresztą, kiedy? Trail Of Dead są nowym rozdziałem, nową kartą. Zamiast porównywać, proponuję "stawiać ich obok". Keely znów buduje napięcie perfekcyjnie, prowadząc na tle mistrzowskich riffów do niesamowitej puenty. Skandowanie finałowe zachwyca swoją prostotą i nośnością, podczas gdy w głębi czekają na nas kotłujące się strzępy soczystego wymiatania. Ach!

Jedną z zalet Source Tags & Codes jest to, że ta płyta nigdy nie daje spokoju. Nie pozwala wziąć oddechu, przytłacza każdym kolejnym motywem, każdy z nich wydaje się klasyczny. Poza tym, niebagatelną rolę odgrywają w tej opowieści wyjątkowe przerywniki, łączące poszczególne fragmenty albumu w całość. Podobno pracując nad nimi, zespół stworzył materiał na pełny ambientowy krążek, który pewnie nigdy nie ujrzy światła dziennego. Ale to, co włączono do programu Source Tags & Codes spełnia swą funkcję perfekcyjnie. Ten zabieg spowodował, że płyta przypomina powieść, film, co tam chcecie.

Nie zanudzę was dokładnymi opisami wszystkich utworów, miejcie przyjemność odkrywania ich sekretów samemu. Przy każdym musiałbym powtórzyć to samo. Klasyka. "Baudelaire", "Homage", "Monsoon", czy "Days Of Being Wild" – są to kawały wściekłego, pierwotnego rocka, który nie zatracił swej mocy, wręcz przeciwnie, wycisnął z niej maksimum. "How Near How Far" jest świetnym przykładem na zmieszanie melancholii z siłą; wynik sprawdźcie sami. "Heart In The Hand Of Matter" dysponuje tak genialnym, podniosłym refrenem, że kojarzy mi się on z pieśnią apokaliptyczną, gdzie wszyscy zasuwają do nieba. "Relative Ways", najbardziej "ułożony" tu song, wyłania się z ułamka ciszy i ciśnie aż do samej podłogi, nie dając szans. Po nim mamy "After The Laughter", monumentalne instrumentalne interludium, logicznie prowadzące do absolutnego finału.

Kończący Source Tags & Codes utwór tytułowy jest jednym z najbardziej dosłownych symboli potęgi rocka w ogóle. Kojarzy się każdemu zapewne z czym innym. Mnie z przełomami, powrotami, rozwiązaniami ostatecznymi. Melodia, jaką panowie tu wyczarowali jest kwintesencją wszystkiego, co mnie w muzyce rusza. A kultowy refren, z wybijanym jak w ceremonii rytmem bębnów, pozostanie zapewne z nami na wieki. Nietrudno sobie wyobrazić, że "Source Tags And Codes" zacznie wkrótce wygrywać w plebiscytach na "numer wszechczasów". Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków gitar, następuje kilka sekund przerwy. I wtedy odzywają się smyki. Choć mówią do nas językiem nut, dokładnie wiem, co. "Cześć, nazywamy się Trail Of Dead. Właśnie kończy się nasza trzecia płyta, która od dziś należy do kanonu rocka. Pozdrawiamy".

Tłumaczę sobie ten zachwyt tak: skoro dziś w dorobku gatunku mamy tak wiele dzieł klasycznych, to przecież one musiały kiedyś powstać. Tak, moi mili, dzisiaj jest to kiedyś. Symfonia post-punkowych zawrotów głowy w wykonaniu teksańskiej formacji wpisała się złotymi zgłoskami do "księgi klasyki". Dekadę później, Source Tags & Codes może być z powodzeniem Loveless naszej generacji. Teraz jest odpowiednia chwila. Nie zmarnujmy jej.
(Porcys, 2002)

Jestem postawiony w trudnej sytuacji. Co chcecie, żebyśmy jeszcze powiedzieli o Source Tags And Codes? Praktycznie od pierwszego przesłuchania maltretowaliśmy was fanfarami na cześć płyty. Wykorzystaliśmy każdy dział naszego serwisu, każdą możliwą formę wypowiedzi do podkreślenia, jak jest nam bliska, jakim respektem, podziwem i kultem ją obdarzamy. Osobiście zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, by przekonać ludzi w tym kraju, że muszą koniecznie się z nią zapoznać! (Rezultaty pozostawiają wiele do życzenia, ale to już nie moje zmartwienie.) Bo mało rzeczy jest mnie w stanie tak zmiażdżyć, jak otwierająca gitara w "It Was There That I Saw You". Nasze wewnątrzredakcyjne dyskusje na temat albumu też kończyły się zwykle bardzo szybko. To był pocisk, który zmiótł Porcys z powierzchni ziemi. Gdyby Beethoven przemawiał na rockową modłę, nie powstydziłby się tak doskonałych czterdziestu pięciu minut.

Kwartet z Texasu doczekał się swojego arcydzieła dopiero za trzecim podejściem, ale od początku przejawiał wysokie aspiracje. Śmiem twierdzić, że ich debiut już zdradzał ogromne możliwości, a Madonna pozostaje wręcz świetną płytą. Lecz sekret niewypowiedzianej siły, magii i ponadczasowości Source Tags And Codes zawiera się w uduchowieniu i doszlifowaniu talentu. Pomogły w tym przebogate aranżacje. To co, że Trail Of Dead czerpią z tuzów hałaśliwego wymiatania, jak Sonic Youth, czy Fugazi; to co, że natchnione wokale nieraz przypomną komuś słowo "emo". Czym byłby refren "Heart In The Hand Of The Matter" bez fortepianu? Wyobrażacie sobie tytułowy epik bez orkiestry? A co z psychodelicznymi łącznikami? I fakt, że nadal obcujemy z surowym, desperackim, gitarowym napieprzaniem wychodzi naprzeciw pytaniom o przyczynę geniuszu tych czterech panów.

Aha, na zakończenie mam jeszcze mały komunikat. Jeśli nie posiadacie amerykańskiego egzemplarza Source Tags And Codes, to natychmiast go zdobądźcie. Europejska filia Interscope przygotowała, zupełnie kretyńsko, bezsensowny zamiennik oryginalnej wersji krążka, z dodanymi piosenkami i pozmienianą kolejnością. Co za chamstwo. Klasyczne płyty mają tylko jedną właściwą sekwencję. A więc nie zaczyna żadne "Invocation" (którego w ogóle nie ma), tylko oczywiście "It Was There That I Saw You". Atak na samym wstępie. I do samego końca, mojego, lub jej. Finito. Source Tags And Codes nie można porównywać z żadną inną płytą młodego jeszcze dwudziestego pierwszego wieku. Pogadamy za pięćdziesiąt lat, kiedy będziecie znali na pamięć wszystkie teksty i z perspektywy kończącego się żywota dostrzeżecie miejsce dzieła w historii.
(Porcys, 2003)

Po dwóch płytach wydanych przez niezależną firmę przyszedł czas na debiut w barwach wielkiej wytwórni. Większa wytwórnia – wiadomo, większe możliwości produkcyjne. Ale chyba mało kto był przygotowany na taki szok.

Słuchajcie, nie będę owijał w bawełnę. Mamy tu do czynienia z jednym z najwspanialszych rockowych wybuchów, jakie przydarzyły się ostatnimi czasy. Z płytą, która po pierwszym przesłuchaniu brzmi jak absolutna klasyka. Z dziełem, które powala, niszczy, pozostawia bez tchu. I z dnia na dzień wydaje się być jeszcze doskonalsze. Dlaczego? Postrzegano Trail Of Dead jako spadkobierców tradycji dysonansowego grania Sonic Youth i emo–core w wykonaniu Sunny Day Real Estate. Teraz jednak muzykom teksańskiego kwartetu udało się połączyć bezkompromisową gitarową furię z monumentalną oprawą i skończoną formą. Opis brzmi nieprawdopodobnie. Ale jeszcze bardziej same dźwięki.

Szarpiące za gardło "Days Of Being Wild" czy "Homage" udowadniają nieśmiertelność rocka, odnosząc się do jego pierwotnej energii. Potężny "Another Morning Stoner" swobodnie operuje emocjami, stopniowo budując napięcie, a kończąc na krzyku Conrada Keely’ego, który przyprawia o ciarki na plecach. Popisem jest łączenie melancholijnych melodii i gniewnych, tnących jak brzytwa partii gitarowych, jak w "How Near How Far" czy "It Was There That I Saw You". Zgiełk równoważą orkiestra i fortepian (kapitalny refren "Heart In The Hand Of The Matter"), a półminutowe przerywniki łączą poszczególne fragmenty w rodzaj muzycznej opowieści.

Płyta roku? Za wcześnie jeszcze na takie deklaracje. Ale posłuchajcie finału nagrania tytułowego, zamykającego ten album. Można go sobie swobodnie stawiać obok końcówek największych utworów świata.
(Tylko Rock, 2002)

Wyjątkowo upodobałem sobie cytat z jakiejś anglojęzycznej recenzji tej płyty - że Trail of Dead brzmią tu jak greccy bogowie. Ta swawolna metafora tak naprawdę precyzyjnie wyjaśnia o co halo z Source Tags. Widzicie, całkiem podobnie grano już milion razy - wystarczy rzucić nazwami Sonic Youth, Fugazi, Dinosaur Jr., Drive Like Jehu, Unwound czy At The Drive-In... Natomiast ten nieuchwytny pierwiastek wyższości Source Tags (moim skromnym zdaniem) nad wszystkimi dokonaniami wyżej wymienionych ojców założycieli, polega (poza rozbudowanymi orkiestracjami) na tym boskim rozmachu ekspresji, gestu, kształtu. Mamy tu na żywo relację z pola bitwy pod Troją, a nie hardcore'owy koncert w zatęchłym klubie. Przeraźliwe wrzaski przeszywają od stóp do głów, jakby z Olimpu ciskano pioruny. Kwartet gra trochę nierówno, ale czy gdyby Zeus, Posejdon, Hades i, powiedzmy, Hermes założyli rockowy band, to graliby równo? Nie, bo to są bogowie - oni są ponadto, a odrobina nonszalancji jest wręcz wpisana w ich boską naturę. Niestety to boskie natchnienie spadło na Teksańczyków znienacka i szybko rozpłynęło się w niebyt. Bo potem wydali Worlds Apart...
(T-Mobile Music, 2011)

(Instagram Stories, 2022)

Worlds Apart (2005)

Zaczyna się jak coś Rubika, potem wjeżdża riff z "The Wanton Song" Zepów, a na finał reminiscencja Genesis z Lamb. Ozdobniki, które przy Codes pełniły rolę doskonale wyważonej przyprawy, okrasy, tu wyłażą na front miksu, co gwarantuje dość groteskowy efekt wysilonego, przeprodukowanego patosu - zwłaszcza, że piosenki (może poza masywnym tematem przewodnim "A Classic Arts Showcase") jakością przypominają raczej odrzuty z lat poprzednich. Trochę rozczarowanie na tle dotychczasowego katalogu i w konteście buńczucznych zapowiedzi Keely'ego, aczkolwiek szacun za ambicję.

So Divided (2006)

"Stand in Silence" to jakby cover "Had a Dad" Jane's Addiction. "Wasted State of Mind" cytuje giętki motyw basu z "Drum Machines and Glockenspiels" Fridge. Jest też podniosły cover (naprawdę) tej łamiącej serce ballady GBV. Od reminiscencji boli mnie głowa, chociaż znam lepsze określenie: mam "nudności". Mimo to plus za udane stylizacje.

The Century of Self (2009)

Goście są tak zmęczeni tą formułą... Najlepsze kawałki brzmią jak auto-plagiaty ("Inland Sea") albo jak ballady późnych Stonesów ("Luna Park"), względnie ałttejki wczesnego Drivealone (zwrotka "Pictures of an Only Child"). Panowie, koniec Trail of Dead?

Tao of the Dead (2011)

A jednak nie! Aż 9 lat czekałem na to, żeby zespół nagrał coś chociaż odrobinę korespondującego z treściową (a nie tylko aranżacyjną) intensywnością Tags. Udało się wreszcie, gdy grupa wykonała odważny, z dawna szykowany skręt w prog. Keely przyznał uczciwie, że dorastał przy Yes, Floydach i Rush. Koniec z umizgiwaniem się do targetu hardcore/indie. Na finał dostajemy szesnastominutowego (!) potwora. Ale jak to zapierdziela! Znikających i powracających motywów i motywików i motywiczków i motywisiów i motywiniów jest od metra, a wśród nich prawie nie trafiają się wypełniacze. Okładka równie szpetna jak analogiczne projekty z lat 70-tych! A nawet ma w sobie coś z Dangerous Jacko. Warto było śledzić tych świrów. Epicki szit wielokrotnego użytku.

IX (2014)

✂ "Jaded Apostles", "Lie Without a Liar", "The Dragonfly Queen", Lost In the Grand Scheme", "Sound of the Silk"

XI: Bleed Here Now (2022)

Trail of Dead nie wymiękają i UPUŚCILI jedenastego (!) długograja w katalogu – tyle tylko (Szpakowski), że już od dekady z legendarnego kwartetu "zostało ich tylko dwóch" (Keely i Reece). Wiadomo jednak, że właśnie ci dwaj, koledzy z dzieciństwa, od początku byli w ekipie najważniejsi. Ciekawostki – "No Confidence" to wykapane QOTSA, zaś w "Growing Divide" wystąpił Britt Daniel z innego słynnego teksańskiego indie-bandu. A samo dzieło? Cóż, jeśli przepadacie za rockiem symfonicznym i grunge'em... SMH, przeciw komu my się buntowaliśmy w 2002, historia spłatała nam figla.
(Ekstrakt / Porcys, 2022)