ANGELS OF LIGHT
New Mother (1999, folk / americana) 5.0
✂ "The Garden Hides the Jewel", "Song for My Father"
Everything Is Good Here/Please Come Home (2003, gotycki folk) 6.5
Michael Gira to demoniczna postać. Od początku publicznej działalności zwracał na siebie uwagę jako obrazoburca, z premedytacją bezczeszcząc to, co tylko do zbezczeszczenia było. Szalony gwałciciel w masce pokraki, depczący po ogólnie uznanych świętościach. Nieokrzesany psychol, który zetknął się z siłami nadprzyrodzonymi, przerażający wyrzutek społeczny, nagabujący do mentalnego i fizycznego uwolnienia, mistyczny aspekt złaaaaaaaaaaaaaaaaaaa. Taki mniej więcej wizerunek artysty utrwalili sobie przez lata co bardziej wrażliwi obserwatorzy. I choć nie mamy tu do czynienia z kontrowersją pokroju G.G. Allina, czy nawet Jeffa Wooda, to zaiste, jakieś ziarenko prawdy dałoby się z tych opinii wydłubać. Dopiero teraz, po latach, widać, że za podwójną gardą szokującej powłoki krył się zawsze refleksyjny, przenicowany strachem desperat. Dokonania Giry pod szyldem Angels Of Light, w pewnym sensie liryczne i poetyckie, potwierdzają tę hipotezę.
Oczywiście, kiedyś Michael grał zupełnie inaczej. Pierwsza płyta Swans, Filth, plasuje się wśród maksymalnie niestrawnych pozycji mojego katalogu. Sory, ale na mnie te pseudo-industrialne rozprawy o walce Boga z diabłem, prezentowane w formie przesterowanych pierdnięć na tle monotonnego rzygania czarownic nie robią wrażenia, a jeżeli robią, to raczej niezbyt pozytywne. Zatrudnienie między sesjami Greed i Holy Money Jarboe, której łagodny timbre ciekawie przegryzał się z mrocznymi deklamacjami Giry, oraz sięgnięcie po automatyczne rytmy uzdrowiło nieco te płyty. Należy jednak pamiętać, że wciąż mówimy tu o metamorfozie porównywalnej z zamienieniem talerza murarskiej zaprawy na półmisek żelazobetonu, co w praktyce eliminuje rutynowe pytanie "z czym to się je". Żeby wysłuchać jakiegokolwiek albumu grupy ze wczesnego okresu w całości, trzeba mieć stalowe uszy i nerwy zblokowane lodowym okładem. Czemuż to? Bo inaczej dostaje się pierdolca.
Narażę się w tym punkcie fanatykom zespołu, jakich w naszym pięknym kraju sporo. (Polacy w ogóle lubią rycerkę, rockerkę i nocną zmianę Boruty. Jak to ujął mój profesor od historii kultury staropolskiej: Polak katolik alkoholik.) Owszem, uznaję zasługi Swans dla ekstremalnej odmiany new-wave, doceniam wysoki stopień oryginalności ich brzmienia, z trudem przykładalnego do innych bandów szeroko rozumianej nowojorskiej awangardy lat osiemdziesiątych. Lecz coś mi w tej twórczości nie pasi. Może zbytnio brzydzę się czarnymi pelerynami i mosiężnymi łańcuchami? I nawet w kultowym Children Of God, opus magnum dorobku Swans, niewątpliwie krążku dobrym, chwilami wręcz porywającym, dostrzegam pokaźne ilości gotyckiego kiczu. Trudno. Będę szczery: jeśli Swans kiedykolwiek dotknęli prawdziwej wielkości, to dopiero na podwójnym White Light From The Mouth Of Infinity z 1991 roku, fascynującym i odrealnionym.
Dziś nawet od tego ostatniego tytułu Gira jest odległy o lata świetlne, zajmując się po trochu własną oficyną wydawniczą Young God, a po trochu pielęgnując projekt solowy, luźno angażujący zresztą wielu jego przyjaciół jeszcze ze starych lat. Angels Of Light doczekali się dotąd dwóch pełnoprawnych płyt; Everything Is Good Here / Please Come Home jest tą trzecią. Głównym powodem rozpoczęcia nowego rozdziału niejako "na czysto" było rozejście się z Jarboe. Czego akurat sympatycy Giry powinni żałować – nic nie zastąpi jej trzęsącego się, proroczego nucenia, które wciąż wspaniale uzupełniałoby neurotyczne kompozycje lidera. Natomiast ładunek emocji i pasja pozostały właściwie te same, z jedną różnicą: ekspresji. Swans reprezentowali stuprocentową kakofoniczną załamkę, dusząc się w stęchłych szczelinach hałasu. Za to Angels Of Light oddychają świeżym folkowym powietrzem. Płuca się nie zmieniły.
W efekcie ciche preludium "Nations" i podniosły "Wedding" przywodzą na myśl odległe wprawdzie stylistycznie, ale bliskie klimatem pre-gotyckie pieśni Nico z okresu Desertshore. "The Family God" i "What You Were" zaliczają się do szkoły songwriterskiej, z tych mniej nudzących, ze wskazaniem na Eitzela. W tym drugim głos przez sekundkę podrabia o dziwo już nie Iana Curtisa (jak dotąd najczęściej wymieniany w opisie wokalu Giry), a Toma Verlaine, ale to chyba ze względu na skradzenie paru nut ze zwrotki "Marquee Moon". "Kosinski" za to operuje tak nieporadnym palcowaniem na akustyku, że aż przypomniał mi o pewnym dawnym znajomym noszącym to nazwisko, którego starałem się nauczyć techniki trącania w struny, co jednak wychodziło mu zgoła miernie, gdyż zwykłym amatorem wtedy był. Nie, no niby potrafił zaserwować parę standardów rodzimego rocka – "Nie Płacz Ewka", coś Oddziału... Ciekawe, jak radzi sobie dzisiaj?
Sporadycznie udaje się Michaelowi wjechać na tory formy tak doskonałej, że aż nie sposób zaakceptować jej autorstwa, mając w pamięci wymioty z debiutu Swans. "What Will Come" spaja mroczne balladowe projekcje z dźwiękową oprawą drugiej strony Low Eno i Bowiego. "Nations" w finale przeistacza się w ceremonialne meloskandowanie, idealnie zgrane z chórkami i zmierzającym do decrescendo podkładem. Z tyłu digipacku Gira umieścił fotografię swojego pokoju, wyłożonego okładkami płyt. Wprawne oko znajdzie tam Yanqui X.U.O. Godspeedu i jeszcze wyraźniej rysuje się w tym kontekście hipnotyzujące narastanie oraz aranżacyjna wielowymiarowość "Sunset Park". Utwór jest perfekcyjnym jednozdaniowym wyznaniem, prowokującym sensacyjne pytanie o potencjalną ewolucję zespołu Shat. W jakim kierunku podąży Wood? Lirycznym? Trzymajmy kciuki za tę najbardziej odrzuconą przez rynek kapelę. Widać wszystko jest kwestią czasu. A Everything? Cóż, White Light to nie jest, ale na własnych prawach zasługuje na umiarkowane uznanie.
(Porcys, 2003)