APPARAT ORGAN QUARTET

 

Apparat Organ Quartet (2002, electronic rock/psych-rock) 6.5

Wiele ziaren przesypało się w klepsydrze, zanim Apparat Organ Quartet dorobili się pełnowymiarowego albumu. Byli nawet tacy, którzy przepowiadali fiasko ambitnych starań muzyków. A tu proszę: jest. Zespół najpierw wywołał niemały zamęt swoją piosenką "Stereo Rock & Roll" ponad rok temu (otrzymała tytuł singla tygodnia w kilku znaczących magazynach). Krytycy chwalili nagranie za trudny do sklasyfikowania styl, niepodobny ponoć do niczego innego. Na fali entuzjastycznych komentarzy (w związku z jednym kawałkiem!) wzrosło zainteresowanie długogrającym debiutem pochodzącej z Islandii formacji. Ta jednak długo zwodziła głodnych dużej płyty słuchaczy. Data wydania była kilkakrotnie przekładana. Aż wreszcie, zupełnie niepozornie, przy właściwie żadnym poklasku ze strony dziennikarzy, końcem mijającego właśnie roku ukazał się self-titled album. Niewątpliwie godny poświęcenia mu paru słów.

Po pierwsze, ciężko przyzwyczaić się do brzmienia preferowanego przez Apparat Organ Quartet. Sam skład jest absolutnie unikatowy. Czterech kolesi obsługujących analogowe syntezatory i jeden zwyczajny rockowy perkusista. (Tak, tak, ten quartet to w rzeczywistości quintet.) Przyznajmy, że zbyt często się z takim układem nie spotykaliśmy, jeżeli w ogóle. Zestaw ów prowokuje do jakichś awangardowych środków wyrazu, kameralnej muzyki klasycznej, lub odjechanych projekcji minimalistycznych. Nic podobnego! Bo bardziej jeszcze, niż przydział instrumentów, zaskakuje tu sposób ich wykorzystania. Pięciu panów zupełnie się nie przejęło i postanowiło stworzyć zespół czysto rockowy. Tak więc jedne organy zastępują bas, drugie grają akordowo, prowadząc harmonię. Pozostałe dwa keyboardy zajmują się wygrywaniem drobnych motywików, melodyjek solowych. Zupełnie niczym gitary. No i mister drummer – kiedy mu pozwalają, zachrzania ostro po bandzie.

Efektem tak dziwnego przetasowania są dźwięki, których na co dzień nie uświadczycie w radiu. Na oficjalnej stronie w necie, ktoś opisał twórczość kapeli jako mieszankę Stereolab i Kraftwerk. Coś w tym cholera jest. Już na sam początek zapodają "Romantikę", energetyczną fuzję popowych naleciałości i transowego klimatu. Napędza wszystko krautrockowy beat, mechaniczny, powtarzalny, niezmordowany, przywołujący na myśl legendarną pierwszą płytę Neu!, albo właśnie wczesne Stereolab. (W końcu wiadomo przecież, w kogo był zawsze zapatrzony Tim Gane.) Przetworzony komputerowo głos kojarzy się dokładnie z Kraftwerkiem okresu Die Mensch Machine. Osławione "Stereo Rock & Roll" to rzecz odrobinę wolniejsza, bardziej wyważona, oparta na dwóch nutach basowych (riff podstawowy) i miłym motywie cienkich klawiszy. Charakterystyczne, jak w tę futurystyczną kołysankę wpleciona jest sprytnie bluesowa harmonika. Głosik zostaje ten sam, co w "Romantice"; akordy fajnie mieszają się nawzajem.

Następny w kolejności "The Anguish Of Space-Time" jest zdecydowanie najlepszym z całego krążka. Chociaż tytułowa "udręka czaso-przestrzeni" jest tematem na szersze rozmyślania, mnie ta historyjka kojarzy się z jakąś dziwną bajką. Na przykład o małej dziewczynce zagubionej w lesie podczas zbierania kwiatków. Albo tym podobne pieprzenie. W pierwszej części utworu niemalże słyszymy, jak ona te kwiatki sobie zbiera i nuci przy tym "la la la". Lecz to dopiero wprowadzenie. Druga, liryczna odsłona, ukazuje nam wewnętrzne rozterki naszej siedmioletniej bohaterki, rozważania nad własną samotnością i tak dalej. Wszystko bez słów, jedynie za pomocą zmian melodii. Napięcie narasta, sięgając zenitu przy niespodziewanie brutalnym, przesterowanym riffie, jakby wariacji na temat "Children Of The Revolution" T.Rex. To chyba gróżny wilk wyszedł z ukrycia, by nastraszyć naszą milusińską. Tym, co dzieje się podczas sześciu minut trwania kawałka, obdarzyć by można parę innych płyt.

I tu rozczarowanie: niestety Apparat Organ Quartet należy do tej kategorii albumów, które po trzecim numerze "siadają". To straszne. Co by się działo, gdyby poziom pierwszego kwadransa został utrzymany? Tymczasem dostajemy mniej satysfakcjonujące, niemal metalowe "Cruise Control" i czar pryska. Później jest różnie. Odniesienia do dorobku znanych krajanów (Sigur Ros w "Ondula Nova", Múm w "Sofdu Litla Vel") są interesujące, choć nie dorównują oryginałom. Jednak potem, gdy kończy się cała płyta, uświadamiamy sobie, że za koncept, za oryginalny pomysł i brawurową – momentami – realizację tego eksperymentu należą się panom Eldjarn, Bragason, Kristinsson, Johannsson i Omarsson pochwały. Jak na moje oko, za mniej więcej osiem miechów usłyszycie o nich w Polsce.
(Porcys, 2003)