ARIEL PINK
#6
ARIEL PINK
Ariel Pink dokonał ostatniej jak dotąd ewidentnej rewolucji w komponowaniu piosenek, a było to około dziesięciu-piętnastu lat temu. Nie chodzi o spekulacje – jak na dłoni widać, że Ariel jest jedynym piosenkowym "Autorem" (w sensie "autorskości") w XXI wieku, który nadaje obecnej epoce w muzyce popularnej sens pod względem pewnych radykalnych innowacji, *przesuwa* tę dziedzinę ludzkiej kreatywności do przodu, ustanawia nowe granice i terytoria. Gdyby nie te zdobycze, my "tu i teraz", jako pewne pokolenie i moment w historii kultury wyglądalibyśmy w sektorze piosenkowym dość blado. Nie mielibyśmy czym imponować dzieciom, wnukom.
Chociaż fenomenem Rosenberga zajmowali się mądrzejsi ode mnie z Reynoldsem na czele, to ich optyka z atemporalnością, lo-fi, chińską sekcją rytmiczną, hauntologią i antycypacją chillwave'u dotyczy raczej sfer estetyki, brzmienia, filozofii grania. Fair enough – to w końcu postać na maksa osobliwa i fascynująca. Warto jednak podkreślić, że przy całym swoim "quasi-awangardowym" anturażu Pink w istocie pozostaje totalnym "piosenkowiczem". Zaryzykuję, że to pierwszy od czasu Beatlesów artysta, który swobodnie sypał "własnymi" (w sensie takiego poczucia "kulturowego prawa" do nich) songami z przekonaniem, że proszę – teraz możemy pisać naszą, współczesną historię pop-rocka i kto nam zabroni.
Jasne, koleś ma oczywistych "antenatów", którzy zresztą tu się już na liście przewinęli. Nieskrępowany strumień świadomości wprowadził Zappa, z surrealizmem melodii vs. akordów igrał R. Stevie Moore, konstrukcyjna i aranżacyjna fragmentaryczność napędzała album Six grupy Mansun. Tylko że Ariel uciekł z tymi patentami w rejony, gdzie nie postała wcześniej ludzka stopa. Jego metoda magnetofonowych dogrywek w ogóle wykluczyła kategorię jakiejkolwiek formalnej "kwantyzacji", przejrzystości budowy. Należy zapomnieć o czymś takim jak "metrum", jak "długość frazy", o standardowych modułach, podwójnych mostkach, klamrach narracyjnych, matematycznych labiryntach – nie. To nie jest intelektualne dekonstruowanie tradycji. To doświadczenie intuicyjne.
Najbardziej bezkompromisowe przykłady piosenek Ariela, te z początku działalności, rozpadają się na naszych oczach, wirują bezwiednie, zapadają się same w sobie, bo nie znajdują żadnego punktu oparcia. Strzępki pijanych pseudo-cytatów z historii muzyki to wchodzą ze sobą w reakcję chemiczną, to pozostają wobec siebie obojętne. Nie wiadomo gdzie jest ich centrum, do czego zmierzają. Dążą do chaosu... Ale chaos nie przychodzi. Były to raczej piosenki, które MUZYCZNIE mówiły nam w twarz: "Życie w latach dwutysięcznych to czysta abstrakcja... Jak to? To już są lata dwutysięczne? Tak szybko? Nie boicie się, co to będzie dalej? A może wcale nie ma lat dwutysięcznych, tylko wszyscy jak jeden mąż jesteśmy na jednym wielkim haju".
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
The Doldrums (2000, lo-fi psych-pop) 9.8
Zapomnijmy na chwilę o lo-fi, o metodzie dogrywek na magnetofonie i o perkusji generowanej za pomocą paszczy. Zapomnijmy że facet jest ekscentrykiem i, jak często się podejrzewa, nie stronił podczas tych sesji od narkotyków - osobiście od zawsze obstawiam LSD. To wszystko szalenie intrygujące i godne odnotowania, ale dla mnie esencją The Doldrums jest coś zupełnie innego. Tu chodzi o to, że koincydentalnie lub nie Arielowi udało się dotknąć jakiegoś niewyrażalnego sedna egzystencjalnego bólu. Bólu, który jest - jak zarzeka sam autor - jego własny i całkowicie prywatny. Ale jako wielki artysta umiał on przetłumaczyć ten stan odrętwienia na język zrozumiały przynajmniej jakiejś części odbiorców. To są trudne do ogarnięcia rozważania na temat dojmującej samotności, niejako z definicji wpisanej w los każdej czującej istoty. Przykładowo kawałek "For Kate I Wait" jest po wierzchu odą do uwielbianej przez Pinka brytyjskiej wokalistki, ale gdy jej słucham - podobnie zresztą jak "Gray Sunset", "Among Dreams", "Strange Fires", "Envelopes Another Day" i innych - to nie mam wątpliwości, że świadomie lub nie dotknięto w nich czegoś, czego nie powinno się dotykać. Wyobrażam sobie wtedy, że Ariel jakoś w 1999 roku zabrnął po północy w ślepą uliczkę i na jej końcu zobaczył coś, czego nikt z nas widzieć nie powinien. On sam próbuje o tym zapomnieć, bo to zbyt straszne, ale mimowolnie to coś w nim siedzi - a przynajmniej siedziało w trakcie nagrywania The Doldrums i przeniknęło do tej muzyki.
(T-Mobile Music, 2011)
House Arrest (2002, lo-fi psych-pop) 9.2
Oddaję głos do studia w Warszawie, a raczej w całym kraju, a raczej rodzimej blogosferze, która z pewnością wielokrotnie omówiła już fenomen tego artysty (Ariel jest "big in Poland"). Dla mnie największym cudem związanym z popowym obliczem Ariela (a to jak dotąd zbiór jego najbardziej chwytliwych kawałków) pozostanie fakt, że tak łatwo przychodziło mu wymyślanie tak trudnych rzeczy, które ostatecznie brzmiały... tak łatwo. Rosenberg wynajduje bowiem na śmietniku popowej historii obrzynki motywów, riffów i melodyjek, których nikt by już nie zechciał, bo dawno zgniły i śmierdzą. Lituje się więc nad nimi, segreguje, obmywa i skleja w wyjątkowe sekwencje, które w efekcie okazują się być najbardziej chwytliwymi piosenkami, jakich nie słyszał mainstream.
(T-Mobile Music, 2011)
Scared Famous (2002, lo-fi psych-pop) 7.6
Jak to u Rosenberga - reedycja niszowego wydawnictwa z 2002 roku, z pozmienianą tracklistą. Nieco mniej znana pozycja z podstawowej dyskografii artysty, Scared Famous to w istocie zestaw pozbawiony słabszych momentów, a zawierający sporo kandydatów do wirtualnej składanki The Best of Ariel Pink - weźmy z brzegu parodię sixtiesowej ballady "Beefbud", bosko szurnięty lejtmotyw w "Politely Declined", okraszony pamiętnym cyrkowym klipem "Are You Gonna Look After My Boys?" czy nostalgiczne pianko w "Girl In a Tree". Ariel Pink grający reggae? Jest. A debata czy więcej w tym Zappy czy R. Stevie Moore'a - nadal trwa.
(T-Mobile Music, 2011)
Worn Copy (2003, lo-fi psych-pop) 8.9
Nigdy nie dowiemy się jak brzmi sam start dziesięciominutowej suity "Trepanated Earth", bo Ariel zastosował fade-in i utwór wyłonił się z niczego. Można obstawiać - że wcześniej było nabicie bębnów, syntezatorowa plama albo riff basu. Głowię się nad tym intrem płyty, bo jest w nim coś tak epickiego, że brzmi jak mityczne narodziny wszechświata, jak wyłonienie z otchłani chaosu Uranosa i Gai, jak geneza nas wszystkich. Któż nie chciałby poznać prawdy - co było na początku? Lecz w wersji koncertowej Pink i jego (skądinąd wyborni) muzycy zaczynają "Trepanated Earth" bezceremonialnie, wszyscy razem. I to właśnie powód, dla którego te domowe nagrania Rosenberga - jak Worn Copy właśnie - są skarbem. Z inspiracji to disco ("Credit"), to miejską balladą ("Life in L.A."), to krautrockiem (canowsko-clusterowski "The Drummer"), powstają niepowtarzalne "artefakty" fonograficzne (że nawiążę do tytułu czwartego kawałka) - po części regularne piosenki, po części sklejone z taśm, oddychające kolaże dźwięków konkretnych. A wszystko przesiąknięte nutą absurdalnej tęsknoty.
(T-Mobile Music, 2011)
Before Today (2010, pop/rock) 7.4
Piotr Metz zapowiedział w Trójce ten album słowami "moi nowi faworyci". Podejrzewam, iż o Haunted Graffiti pisali niedawno w "NME". Before Today to moment, w którym Ariela poznają "normalsi" (as opposed to "szperacze"). I to znakomity meeting point, zaiste. Może mniej spektakularny, niż Merri było dla AC, ale wciąż impresywny. Notowanie odniesień track-by-track nigdy u Pinka nie miało sensu, ale tu akurat startują krautowe bity i dekadencki, zadymiony trans wczesnego glamu Roxy Music ("Hot Body Rub"), później są bezwstydne, acz niewinne anty-hity a la soft-70s (ubiegłoroczny "Can't Hear My Eyes") i 80s ("Fright Night"!) oraz szczypta klasycznego Aeriala w "psych-popowym sosie" z falsetem w dupie (nowa wersja "Beverly Kills"), o wszechobecnym progu (na przykład Genesis circa Lamb marynowane w Cifie = "Menopause Man") nie mówiąc. Całość wieńczy, jak to u Marcusa bywało, hipnotyczny jam, tu zahaczający o mroczny post-punk. Sound już nie lo-fi, ale starannie analogowy, archaiczny, retro. I wsio git, tym niemniej warto pamiętać, że rozpoczynanie swojej przygody z Bowiem od Scary Monsters nie musi być najszczęśliwsze (choć MOŻE, to zależy od słuchacza). Szkoda, że to nie jest Let's Dance - jak już schlebiać masom, to "po całości" (żarcik!).
PS: If you enjoyed the chorus of "Round and Round", you'll probably also like this, this and especially this. Rings a bell, ha.
Mature Themes (2012, psych-pop) 7.5
✂ "Kinski Assasin", "Mature Themes", "Only In My Dreams",
pom pom (2014, pop/rock)
"Black Ballerina"
Jako że Rosenberg od zawsze miał dar do wymyślania melodyjek, które podejrzanie brzmiały jak zagubiona klasyka popu, to kilka przesłuchań zajęło mi skojarzenie skąd zakosił ten riff basu. Szkoda, że cały album był trochę za długi i zaledwie sprawnie rekapitulował poprzednie osiągnięcia typa (choć to i tak poziom dla wielu nieosiągalny).
(2014)
Dedicated to Bobby Jameson (2017, pop/rock)
Wariat w archiwum
Ariel Rosenberg okupuje dość szczególne miejsce na współczesnej scenie. Bez ryzyka hiperboli można go uznać za jednego z trzech najważniejszych wykonawców muzycznych XXI wieku – obok Kanyego Westa i grupy Radiohead. Na przełomie tysiącleci kalifornijski freak popełnił w domowych warunkach mnóstwo nagrań, które później wywarły ogromny wpływ na znaczną część świeżych zjawisk w muzyce alternatywnej ostatniej dekady. Z początku rozpowszechniane na ręcznie kopiowanych CDR-ach, wkrótce doczekały się oficjalnego wznowienia w małej wytwórni Paw Tracks, prowadzonej przez członków szalenie cenionego przez krytyków zespołu Animal Collective. Dzięki szerszej dystrybucji Pink dość szybko zaskarbił sobie sympatię miłośników niekontrolowanego, popowego wariactwa. Pomysł Ariela był wielopoziomowy, oryginalny i bezprecedensowy. Artysta rekonstruował z pamięci strzępki zasłyszanych w młodości piosenek o rozmaitym rodowodzie stylistycznym. Jednak przefiltrowane przez jego schizofreniczną osobowość i analogowy szum taśmy zmieniały się one w dźwiękowe zjawy. Rezonowały niczym nieuchwytne koszmary przeszłości, które nawiedzają miks, by niebawem zeń wyparować.
Krytycy określali tę metodę mianem „hauntologii” i „hipnagogii”, choć terminy owe nie zamykały tematu. Simon Reynolds dostrzegł u Pinka zupełnie nowy, awangardowy sposób flirtu z tradycją, który nazwał „atemporalnością”. To w dosłownym tłumaczeniu „ponadczasowość”, lecz autorowi słynnej „Retromanii” chodziło o coś innego, niż uniwersalne wartości estetyczne. Zwrócił bowiem uwagę na fragmentaryczny i niespójny charakter cytowania przeszłości muzyki. W przeciwieństwie do starannych stylizacji na konkretną konwencję, ściśle przypisaną danej epoce, twórczość Ariela czerpała z wielu źródeł równolegle. W chorym misz-maszu zamazały się wyraźne granice między dawno minionymi modami i brzmieniami Na tę swobodę pozwoliło oczywiście dopiero upowszechnienie internetu. W konsekwencji zmian technologicznych artyści funkcjonują dziś jakby zanurzeni w dwóch porządkach czasowych: „teraz” i w popkulturowym archiwum, które wydaje się studnią bez dna.
Świetnie korelowało z tym podejście Pinka do kompozycji. Jego znak firmowy to rozsadzenie od środka konstrukcji radiowego przeboju. Strumień świadomości, w którym wielowątkowe, skomplikowane rytmicznie i harmonicznie pasaże sąsiadują z naiwną melodyką tanich szlagierów. Efekt końcowy przypominał więc groteskową, jakby zdeformowaną w krzywym zwierciadle wizję historii muzyki pop. I chociaż łatwo wskazać oczywistych prekursorów podobnych eksperymentów (przychodzą na myśl Frank Zappa, R. Stevie Moore czy Gary Wilson), to nikt wcześniej nie nadał im takiej intensywności emocjonalnej. Zabiegi formalne służyły Pinkowi ledwie za punkt wyjścia, środek do celu, którym było odmalowanie zwichniętej kondycji aspołecznego wyrzutka zupełnie nowym, odkrywczym językiem. Dość szybko patent ów w mniej lub bardziej dosłowny sposób podchwycił szereg artystów z kręgu określanego jako chillwave czy glo-fi (James Ferraro, Ramona Gonzalez, Chaz Bundick, Matthew Mondanile, John Maus, Alan Palomo i inni).
Jak dotąd pod względem czysto muzycznym karierę Ariela można było podzielić na dwa wyraźnie odrębne etapy. Pierwszy to wspomniana era „home recordingu”. Artysta praktycznie bez niczyjej pomocy stworzył metodą wielokrotnego dogrywania kolejnych partii na kasetę tak sztandarowe dzieła nurtu lo-fi jak „The Doldrums”, „House Arrest” czy „
„Worn Copy”. Wtedy jeszcze był najpilniej strzeżonym sekretem muzyki alternatywnej – wystarczy odnotować, że jego występ na słynnym barcelońskim festiwalu Primavera w 2009 roku obserwowało raptem kilkanaście osób. Jednak coraz większy rozgłos wokół Pinka wkrótce zaowocował kontraktem z prestiżową wytwórnią 4AD (to etap drugi). Pod jej opieką muzyk przygotował trzy albumy stricte studyjne („Before Today”, „Mature Themes” i „pom pom”), zarejestrowane z towarzystwem znakomitego zespołu, wspierającego go również koncertowo. I chociaż zarzekał się, że nadal hołduje filozofii lo-fi, to jego utwory z tego okresu nie tylko brzmiały znacznie przejrzyściej, ale i często przemawiały prostszym, bardziej przebojowym językiem. Singiel „Round and Round” z 2010 roku zwyciężył nawet w corocznym plebiscycie opiniotwórczego serwisu Pitchfork (który uprzednio traktował Pinka nieco protekcjonalnie).
Zdaniem wielu komentatorów najnowsza płyta to specyficzny zwrot Ariela ku własnym korzeniom. Oto po wielu załamaniach nerwowych bohater powraca tam gdzie jego miejsce – do głębokiej niszy. Miałaby o tym świadczyć nie tylko zmiana wydawcy z prężnego, legendarnego 4AD na mniejszą, acz niesamowicie stylową oficynę nowojorską Mexican Summer. Sam materiał również na oko wydaje się bliższy duchem jego początkom. Przesycony marazmem, lekko odrętwiały, znowu mniej przystępny szerokiemu odbiorcy w sferze brzmienia (węższe pasmo, zamglona selektywność aranżacji) i raczej pozbawiony ewidentnych kandydatów na solidny hit choćby w mikroskali. Aczkolwiek padające tu i ówdzie porównania do tak depresyjnych klasyków w dorobku Pinka jak „For Kate I Wait” czy „Strange Fires” wydają się trochę przeszarżowane. Na tle desperacji „For Kate I Wait" cały premierowy repertuar wciąż mknie niczym zagubiona składanka "evergreenów klasy B” sprzed lat. A zatem jeśli „Dedicated to Bobby Jameson” dokumentuje jakąś zmianę, to nie tyle przełamanie, co pęknięcie w idealnie symetrycznej do tej pory dyskografii Ariela.
Teoretycznie kluczem do pełniejszego zrozumienia albumu powinien być tytuł, nawiązujący do zapomnianego outsidera psychodelicznej sceny Los Angeles z połowy lat 60. Historia Jamesona, którą można postawić obok życiorysów innych szaleńców muzyki pop w rodzaju Syda Barretta albo Skipa Spence'a, zaskakuje tragiczną puentą. Przez trzydzieści pięć lat uznawano go za zmarłego i dopiero w XXI wieku ujawnił się ponownie, przed śmiercią umieszczając jeszcze na YouTube serię filmów, w których opowiadał o swoich trudnych relacjach z przemysłem muzycznym. W wywiadach promujących „Dedicated..." Pink mocno akcentuje, że utożsamia się z postacią Jamesona. Potencjalne analogie biograficzne są oczywiste, ale warto też dostrzec, jak zręcznie Ariel zaadaptował ten kontekst do swojej narracji. Być może nigdy wcześniej nie był tak autoreferencyjny i refleksyjny. Już same tytuły utworów ("I Wanna Be Young", "Time to Live", "Death Patrol", "Time to Meet Your God") sugerują rozwinięte potem w tekstach studium przemijania w perspektywie obranej przezeń drogi i nieubłaganych mechanizmów rynkowych. Jednak inaczej niż James Murphy, który na nowej płycie LCD Soundsystem American Dream” porusza te wątki wprost, Pink konsekwentnie pławi się w serii insynuacji i niedopowiedzeń. Efekt potęguje okładka jawnie nawiązująca do obwoluty The Doldrums – czyli kolejna odsłona jego wiecznego, balansującego na granicy kontrolowanego kiczu flirtu z gotykiem i horrorem.
Ewentualny zarzut wobec „Dedicated...” dotyczyłby mniejszej nośności samych piosenek. To prawda, próżno szukać tu tak chwytliwych refrenów jak "Black Ballerina", "Only In My Dreams" lub "Can't Hear My Eyes". Mimo to artystycznie płyta całkowicie przekonuje, głównie z powodu nadzwyczajnej intuicji Ariela przy pozornie karkołomnych fuzjach gatunkowych. W myśl motta „what's the date again?”, które przyświecało wczesnej inkarnacji grupy Roxy Music, Pink nadal prowadzi ze słuchaczem wirtuozerską grę w zaburzanie porządku odruchowych skojarzeń. Nikt inny nie potrafi tak jak on łączyć ze sobą biegunowo odległych zakątków eksperymentalnego kolażu i komercyjnego bubblegum, rocka progresywnego i yacht-popu, indie rocka i sophisti-popu. Obok pachnącego wysmakowanym synth-popem formacji China Crisis „I Wanna Be Young” mamy głupawą, koślawą wyliczankę dziecięcą „Santa's in the Closet”, a blisko cytującego The Doors nagrania tytułowego – bonusowy, quasi-hard-rockowy track „Revenge of the Iceman”. Zaś wisienką na tym zwyczajowo eklektycznym torcie jest duet z kalifornijskim ambasadorem boogie-funku Damonem „Dâm-Funkiem” Riddickiem w "Acting". To nowa, rozmarzona, piękniejsza wersja wieczornego r&b, które dwa lata temu panowie wykonali na płycie „Invite the Light” Riddicka. W tym kawałku jak w soczewce skupiają się atuty „Dedicated”. To rzecz subtelnie angażująca przypuszczalnie dostarczająca więcej „pokarmu dla myśli” niż kilkadziesiąt innych, głośnych premier z ostatniego miesiąca.
(Dwutygodnik, 2017)
* * *
Wywiad z Arielem Pinkiem
z dnia 16 czerwca 2009
To była niezapomniana noc. I tak, jak dla zaprzyjaźnionego serwisu najważniejszym koncertowym wydarzeniem roku, scalającym tożsamość i poczucie przynależności, była trasa Tigercity po Polsce, tak dla nas w Porcys taką celebracją nieformalnej wspólnoty gustów i przeżyć była wizyta Ariela Pinka. Bo wiecie, każdy w życiu ma jakieś marzenie, czegoś pragnie, o czymś myśli, coś co lubi, co chciałby jeszcze raz zobaczyć, usłyszeć... Porcys jest niezależnym serwisem od wielu, wielu lat. Co jego redaktorzy chcieliby najbardziej usłyszeć? Piosenki Pana Ariela na żywo by chcieli najbardziej usłyszeć. I tak się szczęśliwie złożyło, że mieliśmy Pana Ariela na sali.
A i sam moment był dość wyjątkowy. Z tego co się orientuję, w roku 2009 najważniejszą "nową" tendencją w muzyce niezależnej – analogiczną do garage rock revival w 2001, dance-punka w 2002, freak-folku w 2004 i tak dalej – był niezdefiniowany jeszcze prawidłowo nurt psychodelicznego popu, otagowany w różnych kręgach jako chillwave, glo-fi, technicolor, hypnagogic etc. Rozkminiając meandry tej fascynującej, odkrywczej estetyki, nietrudno było zauważyć, jak wielki dług – mniej lub bardziej świadomy – mają u Pinka wykonawcy typu Washed Out, Toro Y Moi, Neon Indian, Memory Tapes, Nite Jewel, Ducktails i wielu innych. Dodatkowo na scenie stał gitarzysta Kenny Gilmore, a drugi wieślarz to przecież facet Nite Jewel. Ech.
W środku tych epokowych okoliczności przyrody miałem zaszczyt spotkać się oko w oko z samym artystą – przez jednych uważanym za geniusza, przez innych za totalnie przegiętego freaka (a myślę, że w obu tych diagnozach jest ziarenko prawdy; LOL jaki "kasztan"). Na dwie godziny przed koncertem, w pokoiku na zapleczu klubu Kamieniołomy zasiedliśmy po dwóch stronach małego czarnego stolika i rozpoczęliśmy konwersację. Pamiętam, jak mój były kolega z zespołu, Kuba, opowiadał, że miał ciarki widząc na MySpace informację "Ariel Pink przyjął twoje zaproszenie". "Czułem powiew historii", wspominał. I ja ten powiew poczułem podczas poniższej rozmowy, ale na szczęście Ariel okazał się być miłym, serdecznym, entuzjastycznie nastawionym kolesiem – choć plotki o jego lekkim zbzikowaniu, w takim pozytywnym sensie, nie są zupełnie pozbawione podstaw.
* * *
Cześć Ariel, przeprowadzę ten wywiad w imieniu serwisu Porcys – czołowego polskiego portalu o muzyce niezależnej. Pisaliśmy o Worn Copy w 2005 roku!
Świetnie, bardzo mi miło, witaj.
Jak dotychczas znajdujesz Polskę?
Podoba mi się. Smakowały mi pierogi... Tak się wymawia? Pierogi? Właśnie. To wasze regionalne danie. Przypomina mi chińskie pierożki. Taaaak, na razie mi się podoba Polska. Fajne samochody, fajne dziewczyny...
Jesteś artystą, który fascynuje w wielu aspektach swojej twórczości, ale dla mnie najważniejszym z nich pozostaje twój songwriting. Masz niezwykle wyjątkowy, oryginalny styl pisania piosenek. Chciałbym spytać o to, jak go wykształciłeś...
Mój styl wziął się z wielu inspiracji, które wchłaniałem od dziecka. Najważniejsze jest właśnie to, że było ich mnóstwo i przez te wszystkie lata bardzo się przemieszały. Najpierw było MTV – leciało u mnie w domu na okrągło i jako mały berbeć ekscytowałem się kawałkami popowymi. Mówię tu u wykonawcach w rodzaju Michaela Jacksona, Madonny i tak dalej. Potem dochodziły inne wpływy, na przykład na pewnym etapie zainteresowałem się muzyką poważną.
Podasz konkretne nazwiska kompozytorów?
Jasne, na przykład Stockhausen. Bardzo ważny dla mnie. Ale w sumie najważniejsi byli ci absolutni klasycy. Bach, Mozart, Beethoven. [Później, w niezobowiązującej pogawędce po koncercie, w bocznej Sali klubu Kamieniołomy, Ariel dorzucił jeszcze parę nazwisk ulubionych kompozytorów, jakby chciał zatrzeć wrażenie, że w wywiadzie wskazał tylko tych najoczywistszych – padł więc wtedy bodaj Messiaen, Bartok czy Wagner, LOL – przyp. bd]. Niby banalny wybór, ale wiesz dlaczego uważam ich za najważniejszych? Bo oni nie tylko robili wielką muzykę, ale też stanowili pewien punkt odniesienia, istotny kontekst dla następnych pokoleń. Kompozytorzy żyjący po nich – sto, dwieście lat później – chcąc nie chcąc musieli się do nich odnieść. Fascynuje mnie to. Że wiesz, kolesie ustawili poprzeczkę na pewnym poziomie, zarządzili pewne zasady, jak rzeczy będą odbierane, postrzegane i, tego…
Ja rozumiem.
Ale poważka była później! Wcześniej, po tym wspomnianym okresie popowym, nastąpił czas podjarki metalem.
Metalem?
Tak! Metal odegrał tu sporą rolę w moim przypadku.
A wymień swoich ulubionych wykonawców?
Metallica, Entombed, Morbid Angel, Methods of Mayhem...
Trzeba przyznać, że spory rozrzut stylistyczny.
Tak. Ale czekaj, nie wspomniałem jeszcze o Zappie. Jego Mothers of Invention to kluczowa też dla mnie kapela...
Nie, ale Ariel. Bo widzisz, mnie to ciekawi na maksa, twoje inspiracje – ale moje pytanie dotyczyło czegoś innego. Mi chodzi o *metodę* twojego songwritingu. Forma twoich piosenek znacznie różni się, delikatnie ujmując, od standardowego schematu zwrotka-refren.
Owszem. I jest to efektem techniki, którą stosuję przy pisaniu kawałków. Pracuję z magnetofonem ośmiośladowym. Wygląda to tak – coś nagram, stopuję, cofam, puszczam, coś wymyślam, mogę chwilę poćwiczyć, pograć na sucho i wreszcie dogrywam do tego co leci kolejną ścieżkę. Potem znów cofnę, pogram, w końcu dogram i tak ciągle. To mnie nie ogranicza. Ja jestem… nagrywaczem [śmiech]. Oto i cała tajemnica mojego oryginalnego stylu [śmiech]. Przewijanie, dogrywanie, pauzowanie, ćwiczenie, przewijanie, stopowanie, przewijanie, nagrywanie...
Wybacz egzaltację, ale jeśli nie ściemniasz, to ten, kurczę, jakim cudem wychodzą ci w większości utwory wręcz *idealne*, gdzie każda dziwna melodia, która teoretycznie jest od czapy – ma sens, gdzie każda zmiana rytmu, zmiana metrum, zmiana aranżacji – sprawia wrażenie kapitalnie kontrolowanego chaosu, meta-narracji, gdzie te elementy są złożone po prostu *i-de-al-nie*, o co chodzi...
Ja wcale nie uważam, że moje utwory są idealne. A wiesz dlaczego? Bo w ogóle nie uważam, że może być coś takiego, jak idealny utwór muzyczny. To zawsze tylko zapis świadomości autora, w danym momencie – chwilę później jest już inna, a w ogóle to ciągle ewoluujemy, odkrywamy nowe rzeczy i kategoria "ideału" dla mnie nie istnieje.
Jak oceniasz zjawisko zwane Internetem? Więcej ma pozytywów czy negatywów, twoim zdaniem?
Pozytywów, chociażby z tego powodu, że ja praktycznie nie zaistniałbym jako artysta gdyby nie Internet. Mnie – jako muzyka – nie ma bez Internetu! Ludzie mogą wejść, przeczytać, posłuchać, dowiedzieć się. Nie ma w ogóle dyskusji – Internet to fundament w tej chwili.
Bardzo będziesz się gniewał, jeśli zadam pytanie o narkotyki w twojej muzyce? Jeśli nie chcesz o tym gadać – spoko, luz, zapominamy o sprawie...
Ależ skąd, śmiało!
Bo wiesz, są tacy – również twoi fani – którzy podejrzewają, że bez wsparcia specyfikami tego typu muzyka jak twoja nie mogłaby powstać. To prawda?
Nie, to nieprawda! Gdybyś był mną, to byś zrozumiał, że *można* robić taką muzę bez dragów. Cały sęk w tym, że chodzi o mnie. Z tym się absolutnie zgadzam. Nie będąc mną, nie da się tej muzyki zrobić i dlatego właśnie robię ją ja, a nie ktoś inny. To nie narkotyki wpływają na to "coś", co mam – jakkolwiek by tego nie nazwać. Nie ma takiej zależności. Od tego czy wziąłbym narkotyki nie zależy, czy powstałaby lepsza czy gorsza muzyka. W tej chwili kiedy z tobą rozmawiam jestem totalnie trzeźwy... No, wyłączywszy to jedno piwo, które kończę [śmiech]. Wszystko jest we mnie, rozumiesz.
Którą ze swoich płyt uważasz za najlepszą?
Ja wiem... Chyba The Doldrums.
No proszę, wielu z nas też uważa Doldrums za twoje opus magnum, twój klasyk. Co możesz powiedzieć o procesie powstawania tej płyty?
To był rok 1999. Był to etap w moim muzycznym rozwoju, kiedy postanowiłem wyrzucić za siebie wszystko, z czym identyfikowałem się, co robiłem – za siebie. I spróbowałem czegoś kompletnie innego. Celem było coś, czego wcześniej nie stworzyłem. Ale również coś, czego sam wcześniej nigdzie nie słyszałem i czego nie lubiłem.
Jak byś w maksymalnym skrócie skomentował swoje główne dzieła?
The Doldrums to najdziwniejszy z moich albumów. Worn Copy to z kolei rzecz najbardziej eklektyczna. Takie "wszystko", takie "po trochu wszystkiego". Natomiast House Arrest to rzecz najbardziej w klimacie lat sześćdziesiątych.
Jesteś fanem Kate Bush?
Uwielbiam ją!
Napisałeś dla niej piosenkę, "For Kate I Wait".
Tak, i ona jest też w teledysku. Poza tym, człowieku... Nazwała swój album Aerial [identyczna wymowa, jak imienia artysty – przyp. bd].
A, fakt [śmiech]. Tylko pisownia była trochę inna.
No, dlatego podpisałem się w ten sposób na płycie Scared Famous.
Co w niej lubisz najbardziej? Piosenki? Głos? Niesamowity urok?
Wygląd! Jest bardzo ładna. Nie wiem, poznałem jej twórczość kiedy pracowałem nad The Doldrums i bardzo mnie zainspirowała.
Jest pewnie z tuzin twoich numerów, o których mógłbym powiedzieć, że są moimi "ulubionymi", ale na chwilę obecną wybrałbym "Strange Fires". Pamiętasz, jak powstała ta pieśń?
Czekaj... Szczerze? Średnio pamiętam. Prawdopodobnie proces był ten sam, jak zwykle u mnie – to, o czym ci już mówiłem. Magnetofon. Nagrywanie, przewijanie, słuchanie, kombinowanie co by tu dograć, w końcu dogranie tego. Technika warstw. Warstwy, warstwy, warstwy... Tak powstało pewnie "Strange Fires".
"Credit", gdyby nagrać w jakimś profesjonalnym studio za dużą kasę, mogłoby się stać wielkim hitem, bo przecież nawiązuje do przebojowej, wręcz dyskotekowej, twórczości spod znaku Bee Gees chociażby...
A właśnie, że wcale nie. Powiem ci czemu – bo sposób, w jaki aranżuję numery, pasuje tylko i wyłącznie do mojej technologii rejestracji dźwięku. Podam przykład – wiesz, że perkusję imituję paszczą lub swoim ciałem – rękoma...
Wiem – dla wielu fanów moment, w którym się o tym dowiedzieli był szokiem...
No właśnie, i teraz pomyśl sobie, jak by to zabrzmiało w sterylnym nagraniu zrealizowanym w ekskluzywnym, profesjonalnym studio? No fatalnie. I nikt nie chciałbym tego nigdzie grać, więc hitu by nie było. Te moje sztuczki z udawaniem perkusji paszczą działają tylko w warunkach lo-fi. [Przyznaję, że w pierwszej chwili lekko mnie zamurowało, ale po paru sekundach załapałem, że kolega Ariel kieruje się po prostu nieco inną logiką, niż ja – przyp. bd]
Ale ten twój nowy kawałek – "Can't Hear My Eyes" – jest o wiele bardziej wypolerowany, niż cała wcześniejsza twórczość. Nie jest to już lo-fi...
Jest lo-fi! Może nie tak ekstremalne, jak dotąd, ale to nadal brzmi jak Ariel Pink! Nie ma tu mowy o profesjonalnej realizacji dźwięku.
"Can't Hear My Eyes" kojarzy mi się z Fleetwood Mac z popowego etapu. Lindsey Buckingham mógłby napisać taką piosenkę.
Ciekawe spostrzeżenie, ale akurat w tym przypadku chciałem nawiązać do Steely Dan… To, jak pracują tam klawisze – czyste Steely Dan.
O czym są twoje teksty?
Cały mój dorobek od zawsze dotyczy smutku i szaleństwa, ale opowiadam o tym w stylu poezji z szóstej klasy. Kumasz? Dziewczyna jest daleko i... No, w każdym razie bardzo, bardzo młodzieńcze ujęcie tematu. Teksty piszę bardzo szybko. Wcale nie myślę o słowach, nie rozważam ich, nie analizuję, w trakcie powstawania tekstu. A potem, kiedy już je śpiewam, zastanawiam się, co miałem na myśli. Owszem, napisałem też parę tekstów o głębszym znaczeniu. Nawet na samym początku – moje pierwsze kawałki były bardzo głębokie. [pauza] A potem w wywiadach dziennikarze pytają mnie o narkotyki – i to dopiero zabawne, co?
A co powiesz na taką teorię – że twoja muzyka w jakiś sposób wyraża paranoję współczesnego świata.
E tam, ja nie wiem o co chodzi ze światem. Ja mieszkam w Los Angeles i czuję, że to miejsce jest centrum świata. Ale jest tak tylko dlatego, że tam mieszkam! Dla kogoś takim centrum może być Białystok [! – przyp. bd] albo Warszawa – i to jest centrum ich świata, nie mojego. Wiesz, ja nigdy nie opuściłem Los Angeles. Ale teraz, kiedy trochę podróżuję po świecie, zaczynam rozumieć, że może istotnie wyrażam paranoję świata [śmiech].
A propos podróżowania – podobno wracasz z Tallinna. Mam zamiar się tam niebawem wybrać. Polecasz?
Zdecydowanie! Warto pojechać, ładne miasto, ładna starówka.
Co dziś zagrasz? Widziałem twój koncert na festiwalu Primavera w Barcelonie – czy to będzie podobny set?
Raczej tak, bo mamy z zespołem przygotowanych około dwudziestu piosenek i rotacja może dotyczyć tylko tego opracowanego materiału. Wiesz, moje kompozycje nie są proste – zdecydowałem się odtwarzać na żywo każdy detal, nic nie upraszczam – więc muzycy z mojego zespołu i tak wykonali ogromną pracę, żeby się tych wszystkich niuansów nauczyć.
Czyli mamy nie prosić o kawałki, bo jest duża szansa, że ich nie umiecie zagrać?
Dokładnie. Zagramy pewnie wszystko to, co możemy.
Powodzenia zatem!
Dzięki!
* * *
A potem był niesamowity występ pełen magicznych chwil, następnie spontaniczna pogawędka z wyjątkowo rozmownym i pogodnym artystą, który postanowił nieco się wyczilować w klubie, a na koniec after w "dekadenckiej części Warszawy", a więc w jednym z "pawilonów" na tyłach Nowego Światu, z ciężkimi rozkminami i debatami w rodzaju "TS: kompozycja vs ekspresja" i takich tam. Niezapomniana noc, indeed.
(Porcys, 2009)
Wstęp do pierwszego koncertu finalnego dnia Primavery miałem przecudowny, więc przeciskając się przez zadziwiająco zatłoczoną już o tej porze widownię pod samą scenę byłem w fantastycznym humorze i wszystko nagle wydało mi się z grubsza nierealne: falujące morze w tle, okropnie prażące słońce (mokra koszulka po kilku minutach) i absurdalnie paradujący przez zebranym zgromadzeniem Ariel, w prowokacyjnym damskim wdzianku i makijażu (nasz grafik, Klaudia, wykorzystała tę fotkę w planszy zamieszczonej u góry strony). Jeśli ktoś był miesiąc później w warszawskich Kamieniołomach, to kataloński set był taki sam, tylko z konieczności okrojony, bo tam ktoś "mądrze" umieścił tego czołowego artystę globu o 17:30 przed takimi tuzami muzyki jak Th' Faith Healers, Herman Dune lub The Secret Society i musiał się on, ogólnie rzecz ujmując, streszczać. Kolorytu dodało zdarzeniu niespodziewane pojawienie się na scenie panien z Vivian Girls, które spontanicznie wykonały z Pinkiem (ponoć jego dobre koleżanki) ze dwa kawałki. Vivian Girls kompletnie mnie nie interesują muzycznie, ale wizualnie dawały RADY. Zaraz zerknę w necie i wam powiem, która tam daję radę... O, Kickball Katy. Ktoś tam rzucał potem Arielowi kasetę (ach ten revival) z własną radosną twórczością, Ariel był totalnie naćpany (może sobie ściemniać w wywiadach, spoko) i reasumując było sympatycznie. A przy "Trepanated Earth" nie wiedziałem czy to pot od słońca, czy łzy.
(Porcys, 2009)
* * *
a więc dzisiejszym JUBILATEM, inżynierem Karwowskim ("...Olivierem Bierhoffem, Fernando Hierro polskiego futbolu...") jest jeden z dwóch (obok Kanyego) obiektywnie najważniejszych (pod względem JEDNORĘCZNEGO wpływu na bieg historii i ewolucję gatunków) artystów w muzyce XXI wieku (a przy okazji #6 na mojej liście prywatnie ulubionych songwriterów ever).
o jego dorobku sporo już kiedyśtam napisałem, więc teraz tylko NADMIENIĘ, IŻ wybór 40 nagrań był jak droga przez mękę, bo ten dorobek to przecież piosenkowe KŁOPOTY NAJMANA, a raczej bogactwa :| ostatecznie PRZYSZEDŁEM z takim top 10 i od samego patrzenia na tytuły mam EMOCJONALNEGO ZEZA ;(
1. Trepanated Earth
2. For Kate I Wait
3. Helen
4. Gray Sunset
5. Credit
6. Black Ballerina
7. Menopause Man
8. The Drummer
9. Mature Themes
10. Flying Circles
(2018)
Przerzuciłem tę plejkę z YouTube na Spoti, bo ostatnio pojawiły się tam klasyczne dzieła Rosenberga. Najpierw oryginalne wersje, a kilka dni temu remastery, które notabene PÓKI CO niespecjalnie mnie przekonują (zwłaszcza w słuchawkach różnice są wyraźne – sami zdecydujcie, czy na korzyść). Dodatkowa okoliczność to mijające dwudziestolecie upublicznienia limitowanego "handmade CDR" z płytą, bez której mapa gatunkowa alternatywnej muzyki XXI wieku byłaby ZGOŁA ODMIENNA.
(2020)