ARMANDO SUZETTE
Calendar (2013) 8.9
Podstawowa wartość jaką do polskiej sceny niezależnej wnosi Mateusz Tondera – pomysłodawca, lider i koordynator krakowskiego projektu Armando Suzette – polega na piekielnie wyrafinowanej sferze kompozycyjnej jego utworów. Proszę jednak w tym miejscu nie mylić pojęć. Mieliśmy już w kraju wielu songwriterów, którzy ładne piosenki wzbogacali kilkoma niebanalnymi zmianami tonacji, metrum czy tempa – nadając im przez to nieco szlachetności czy intrygi. Z tym, że te dodatki wydają się niewinną igraszką przy radykalnej metodzie Tondery. Jest on bowiem bodaj pierwszym autorem piosenek z kręgu polskiej alternatywy, który z komplikacji kompozycyjnych uczynił nie tyle ozdobę, co esencję swojego stylu. MT zbudował z nich swój autorski, natychmiast rozpoznawalny język, chwilami zadziwiająco przyjazny i przystępny słuchaczowi, ale zwykle biegunowo odległy od dawno wytartych, popowych schematów.
Mateusz to dziś jeden z niewielu melodyków na świecie, który rozwija temat w sposób autentycznie pokrewny Brianowi Wilsonowi. Jego fraza przypomina raczej fuzję muzyki rozrywkowej i poważnej – powyginana, pęknięta i błądząca, unikająca przewidywanych powtórzeń i oczywistych rozwiązań. Z kolei na polu harmonii Tondera dość bezczelnie rzuca wyzwanie akademickim specom od partytur, żonglując tonacjami jak szalony i sięgając po akordy, których próżno szukać u jakichkolwiek innych wykonawców na rodzimej scenie. Warto podkreślić, że rozmach i skala tego eksperymentu stawiają Armando Suzette w jednym rzędzie ze skrajnymi reprezentantami nurtów noise, free czy industrial. Różnica tkwi jedynie w stylistyce, w środkach wyrazu, w wybranej konwencji, którą artyści demolują, wywracają do góry nogami. Odwaga i bezkompromisowość pozostają te same.
To jednak nie koniec atrakcji. W warstwie literackiej pięć fragmentów Calendar spaja wspólny wątek. Główny pomysł polega na opisaniu roku poprzez odniesienia do istotnych (kulturowo, tradycyjnie, a nawet religijnie) punktów. W tej narracji indywidualne przeżycia odnajdywane są poprzez ogólne i cykliczne wydarzenia. Z tekstów wyłania się idea zakorzenienia w tym co zewnętrzne, odziedziczone, wrodzone, obiektywne (czas, miesiące, miejsca, nabyci sami z siebie znajomi, rodzice) i nie tłumi osobowości.
Calendar zaczyna się w sposób niezwykły – od modlitewnego przywołania jesieni we wstępie utworu "September". Delikatny, natchniony falset Tondery do złudzenia przypomina tu najbardziej uduchowione wokalizy Thoma Yorke'a. "All Hallows Eve" to pięciominutowa, wielowątkowa opowieść – z początku zasępiona i tajemnicza, a od połowy skupiona na wielokrotnie powtórzonym, chwytliwym refrenie. Ten stopniowo narastający i finalnie wybuchający szlagwort stanowi najbardziej dynamiczny i "festiwalowy" moment podczas występów Armando live. "Advent Mists" sprowadza do wspólnego mianownika marzycielski, ejtisowy sophisti-pop spod znaku Prefab Sprout, Scritti Politti czy China Crisis (zwrotka) oraz idiosynkratyczny, kalifornijski art-pop The Beach Boys z lat 70. Ewidentnie singlowy "Music School (Spring Dilemma)" to w warstwie tekstowej nawiązanie z przymrużeniem oka do piosenki "Barock" Kukiza i Piersi, a muzycznie to wielogłowa bestia (kocioł w którym zmieszano Steely Dan, Ariela Pinka, Queen i Bóg jeden wie co jeszcze) sprowadzona do nieco ponadwuminutowej pigułki. Tracklistę wieńczy hipnotyczne "Oldschool Summer", udanie lawirujące między paranoicznym post-popem Kenny'ego Gilmore'a i klasycyzującym smooth-jazzem Pata Metheny, a w iście narkotycznej kodzie (gdzie padają nazwy Pearl Jam i Led Zeppelin) muzycy zuchwale i dość niepostrzeżenie bawią się… minimalistyczną techniką Steve'a Reicha.
Tajną bronią Armando Suzette jest nieoceniony wkład pozostałych muzyków grupy. Anielskie chórki Gosi Zieliińskiej są dla śpiewu Tondery tym, czym Wendy Smith dla Paddy'ego McAloona na płycie Steve McQueen Prefab Sprout. Jazzujące, oszczędne, pełne czaru i elegancji partie gitary Rafała Pacha to staranny kontrapunkt wobec przewodnich motywów wygrywanych przez Tonderę na klawiszach. Obsługujący bas Olek Margasiński odpowiada też za programowane bity, realizację i produkcję całości. Dzięki jego perfekcjonistycznym skłonnościom materiał brzmi spójnie i klarownie, nie zatracając sporadycznej barokowej ornamentyki. Margasiński to postać kluczowa dla środowiska młodych, obiecujących zespołów z Krakowa, skupionego wokół nieformalnego tygla pod nazwą Stajnia Sobieski.
Ostatecznie dojrzałość i wysmakowanie epki Calendar polegają jednak nie na eksponowaniu niezaprzeczalnej wirtuozerii w utrudnianiu piosenek, lecz wręcz przeciwnie – na umiejętności sprowadzenia ich do esencji, na świadomym poskromieniu progresywnych tendencji. Mimo tak wielu udziwnień i niespodziewanych zakrętów utwory z "Calendar" dążą bowiem do błogiej równowagi, do skromnego balansu. A przy tym nie zatracają pierwiastka ludzkiego, niewymuszonego ciepła i serdeczności. Wydaje się, jakby Tonderę i jego kompanów interesowało pełne trudu i poświęcenia dążenie do harmonii idealnej, której sięgnięcie miałoby gwarantować rodzaj pewnego metaforycznego zbawienia. Słuchając Calendar łatwo uwierzyć, że to możliwe.
(press release DRAW Records, 2013)