AVALANCHES
Since I Left You (2000)
1. "Prawdą jest, że to jeden z najdoskonalszych concept-albumów. Bo zamiast wspólnej dla wszystkich utworów historyjki mamy tu o wiele więcej – wspólną wizję świata"
2. "...it wants to party. And how does it want to party? (...) It's a reminder, that pop is often at its best when it's being a bit silly"
3. "Ta płyta to manifest wolności twórczej: swobodne przeskakiwanie po muzycznych stylach i gatunkach, kolaże dźwiękowe, szalone prowokacje i całkowite wygłupy"
4. "...wpleciono piosenki. Łagodne, melodyjne, pełne wdzięku. To wszystko tworzy piękną, poetycką całość. Monolit"
5. "The record has enough sonic depth to keep listeners discovering its nuances for a good 20 spins or more"
6. "...połączyli w jedno wszystkie możliwe muzyczne style nadając im jeden wyznacznik – transowy rytm"
7. "Słucham tych kilku utworów i nie mogę się zdecydować, kim tak naprawdę jest ich autor. Geniuszem, który przy użyciu prostych środków tworzy muzykę przyszłości?"
8. "Wyrafinowana muzyka z tego albumu niewątpliwie wyprzedzała czasy, w których przyszło jej ujrzeć światło dzienne. To kamień milowy w historii muzyki pop"
9. "I chyba dobrze, że tak mało słyszymy słów. Muzyka sama tworzy obrazy"
10. "Uwielbiam niespodzianki. Element zaskoczenia jest niezwykle ekscytujący. Nagle odkryte piękno fascynuje. Inność zabija monotonię i nudę"
11. "Mamy tu trochę rocka i popu. Są klimaty jazzowe i soulowe. Jest coś z muzyki klasycznej, a nawet amerykańskiego musicalu. I to wszystko na jednej płycie..."
12. "Puzon udaje syrenę statku. Chodziło o taki soczysty trans – puzon dodał ciemną przestrzeń"
13. "...simply one of the funniest songs I've heard in ages. Hilarious pastiche of phrases like, 'You're a nut! You're crazy in the coconut!'. And some brilliant scratching on a sample of a parrot"
14. "Melancholy is the word"
15. "Music is the greatest of arts for me, because it cuts through everything, needs no aids"
16. "Mówiąc najprościej, są w stanie zmieszać wszystko z wszystkim i nie mieć później najmniejszego kaca"
17. "Znów wszyscy odpływają, a ciągłe zmiany nastroju, tempa, dynamiki, dramaturgii nie pozwalają się nudzić... Napięcie nie spada ani przez chwilę. Wydaje się, że utwór się nigdy nie skończy. I faktycznie, mógłby się nie kończyć"
18. "Do kanonu weszło wiele płyt, ale ta jest lekturą obowiązkową i musi się znaleźć w każdej kolekcji"
*1-W.W., rec. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band The Beatles, TR, nr 2(42), 02/1995, str. 33; *2-S.L., rec. Midnite Vultures Beck, S, 12/1999, str.84; *3-R.G., rec. Rozmowy S Catem Mazzoll, Kazik & Arhythmic Perfection, TR, nr 4(80), 04/1998, str. 54; *4-G.K., rec. Days Of Future Passed The Moody Blues; TR, nr 6(46), 06/1995, str. 37; *5-T.C., rec. 13 Blur; *6-G.B., F.L., 100 P.K.W.Ś., str. 294; *7-R.S., rec. Richard D. James Album Aphex Twin, TR, nr 4(68), 04/1997, str. 66; *8-P.C., rec. Pet Sounds The Beach Boys; TR, nr 1(77), 01/1998, str. 63; *9-M.W., rec. Music For The Jilted Generation The Prodigy; TR, nr 7(47), 07/1995, str. 78; *10-P.K., rec. Bring It On Gomez, TR, nr 7(83), 07/1998, str. 60; *11-G.K., rec. Give My Regards To Broad Street Paul McCartney, TR, nr 5(93), 05/1999, str. 36; *12-M.C., w. dla TR; nr 4(92), 04/1999; *13-M.LM., rec. Since I Left You The Avalanches; *14-D.Q., r. z k. Super Furry Animals, Q, 06/2000, str. 150; *15-R.J.G., kom. do wyd. Bitches Brew Miles Davis, 05/1970; *16-W.S., art. o The Beta Band; B, nr 4(66), 04/1999; *17-M.G., rec. At Fillmore East The Allman Brothers, TR, nr 5(81), 05/1998, w.; *18-H.C., rec. Ella And Louis Ella Fitzgerald & Louis Armstrong; JF, 11/2000.
(Porcys, 2002)
Skoro postmodernistyczny koncept i znaczenie kulturowe zostały już merytorycznie przedyskutowane, to proszę, oto moje top 10 ulubionych momentów na "Since I Left You": 10. budzik w "Etoh"; 9. Raekwon w "Avalanche Rock"; 8. początek zwrotki w "Tonight" (sampel, który nie chce się "ułożyć"); 7. druga minuta w "Electricity" (inny bas pod ten sam wokal); 6. Saian Supa Crew we "Flight Tonight"; 5. gry wideo w pod słowami "tell me is it love?" w "A Different Feeling"; 4. uparcie powtarzane "sending those signals, those digital signals" w "Radio". 3. "lalala..." w "Two Hearts in 3/4 Time"; 2. wejście "Close to You (inna harmonizacja tego samego hooka, ale też modyfikacja akcentów tego hooka!); 1. wyłaniający się około 1:17 refren w "Live at Dominoes".
(T-Mobile Music, 2011)
Co można powiedzieć... 20 lat temu, wiecie co. Ja poznałem w WAKAJKI 2001 i od tej pory w pogodę czy deszcz, w radość i smutek, w tle bądź w skupieniu, we fragmentach lub w całości, w samotności albo na imprezie – gdy smakuję tego albumu, to czuję, że jest częścią mojego krwiobiegu. Jedna z dwóch (obok FSV) płyt, o których podjąłbym się napisania książki, gdyby ktoś taki deal zaproponował – tyleż niewyczerpywalny jest wielopiętrowy, hipertekstualny potencjał tych kompozycji. Ale po latach o wiele istotniejszy wydaje się ich rezonans emocjonalny.
Brent D pisał, że słuchaniu Kid A towarzyszy uczucie "witnessing the stillborn birth of a child while simultaneously having the opportunity to see her play in the afterlife on Imax". Analogicznie "a rebours" SILY to dla mnie muzyczny ekwiwalent doświadczania najpiękniejszych chwil w życiu (z cyklu – zakochanie, spełnienie i szczęście) przy jednoczesnej "świadomości w czasie rzeczywistym", że są tylko wzruszającymi mgnieniami, wspomnieniami z dawno minionej przeszłości. NA KONIEC DNIA imho to właśnie najgłębsza wartość dzieła Australijczyków – dotkliwe studium przemijania jako kluczowej "funkcji tożsamościowej".
(2020)
Wildflower (2016)
Można by na siłę próbować, w ramach ćwiczenia warsztatowego, podejść do Wildflower jako do osobnego bytu, w całkowitym oderwaniu od poprzednika, a tylko i wyłącznie w planie premierowej muzyki z 2016 roku. I w sumie gdybym pisał ten tekst na przykład dla "Dwutygodnika", to taka metodologia – choć dla mnie osobiście niewygodna i sztuczna – miałaby nawet rację bytu na zasadzie "OK, zobaczymy, co mi z tego wyjdzie". Ale piszę w tej chwili dla Porcys i nie chcę nikogo oszukiwać. "Reprezentuję redakcję" – a jeśli mówimy o korzeniach tego serwisu, to "redakcja" jako instytucja i "redakcja" jako "formacja towarzyska" były tu na początku pojęciami niemalże tożsamymi. Dopiero co zakończone skromne obchody 15-lecia Porcys to może dobry moment i pretekst, żeby nakreślić tu adekwatny kontekst. Wprawdzie pierwotnie Since I Left You wyszło pod koniec 2000 roku, ale europejską dystrybucję zyskało kilka miesięcy później i dla wielu z nas było soundtrackiem lata 2001, a potem kolejnego, i kolejnego i jeszcze kilku kolejnych. Dlatego nie mam wątpliwości, że dla tutejszych ojców założycieli to jeden ze świętych artefaktów z epoki, gdy "życie miało sens", przed cywilizacją spektaklu, jeszcze od początków lotnictwa.
Zagadka Since I Left You raczej nie jest do rozwikłania. Nieprędko. A już na pewno nie w formacie recenzji online. Fenomen zakrawa bardziej na książkę, czy raczej grube TOMISZCZE (swoją drogą patrzę na Was, wydawcy cyklu 33 1/3, choć wiem, że każdy potencjalny autor ma cykora, sraczkę wręcz, na samą myśl o rozpiętości tematu). Ale żeby zrozumieć dość bezprecedensowy (przynajmniej w świecie relatywnego "mainstreamu", nawet w świetle Paul's Boutique) język, jakim posługiwali się Australijczycy na swoim albumowym debiucie należałoby się chyba cofnąć do mitycznego już dziś mikstejpu z 2000 roku, zatytułowanego Gimix i rozprowadzanego ponoć w 800 egzemplarzach na kasetach jako coś w rodzaju "materiału promo" przed właściwą wysyłką finalnej wersji albumu. Gimix to jakby Since I Left You od kuchni, na etapie roboczym – ważny dokument pozwalający wniknąć z bliska w genezę powstania tego longplaya. Mimo legend o punkowych korzeniach nie ma chyba wątpliwości, że Avalanches wywodzą się ideowo z tzw. "kultury didżejskiej" i źródła ich cross-samplowej kombinatoryki są mniej konceptualne, niż ich efekty z całym bagażem kulturowych następstw.
Ciężko uwierzyć, że – jak chcieliby niektórzy – tak wyglądałoby Since gdyby udało się wyclearować wszystkie sample, ale mamy tu kliniczny wgląd w moment kiedy z didżejów panowie stają się kompozytorami, aranżerami i producentami albumu. Kreatywność w użyciu "Like A Rolling Stone" Dylana, "Saturdays" De La Soul, "Crosstown Traffic" Hendrixa czy "Girls Just Wanna Have Fun" Lauper (aczkolwiek przyznajmy, Smiths i Beatlesi nie byli tam najpotrzebniejsi) otwiera de facto nowy rozdział w sampledelii, o krok przed cwanym turntablizmem DJ Yody i na kilka lat przed modą na bastard-commercial-pop w wykonaniu Girl Talk. Sekretem sukcesu była nie tylko dekontekstualizacja poszczególnych skrawków, ale i specyficzne, emocjonalne podejście do materii. To jakby mashupy sprzed komercjalizacji tej formuły – to delektowanie się, a nie sprzedawanie na ilość, wirtuozeria jako funkcja serca, a nie dłoni. Taką strategię objęli podczas sesji mikserskich Chater i Seltmann, a za nimi kolejni członkowie ekipy. W rezultacie powstały "nieskwantyzowane do grida", organiczne dialogi 900 lub nawet kilku tysięcy próbek dźwięku (ich precyzyjna liczba nie ma żadnego znaczenia i służy jedynie mitologizacji, uromantycznianiu zjawiska) płynące jak nieskrępowany potok ludzkich wspomnień po paru zimnych drinkach.
Parę tygodni temu rozmawialiśmy z redaktorem Zagrobą o przykładowym użyciu "Tammy" Debbie Reynolds, łzawej ballady z lat 50. Wtem w jednej z nieczęstych (i przez to bezcennych) chwil bezbronnego otwarcia się z własnym zachwytem MZ zagaił znienacka: "Ale jak myślisz... Jak oni to zrobili... MOIM ZDANIEM – i dlatego jest tylko jedno Since I Left You i nie są w stanie tego powtórzyć – całe życie katalogowali swoje doznania artystyczne, że notowali z filmów, z muzyki, i skomponowali z tego arcydzieło, z wynotowanych strzępków. No bo przecież nie mogli sobie nagle przypomnieć, że tu akurat pasowałby fragment melodii piosenki z 1957 roku? Wydaje mi się, że nie może być innej możliwości" (tu dodam od siebie – "prawda doktorze?" – wiadomo skąd cytat). Więc jeśli ta teoretycznie bezczelnie kiczowata w sferze pasma brzmieniowego (milusia, mięciutka, iście muzakowa w "wysokim środku" rejestru) lawina sampli faktycznie przepowiedziała hauntologię z jej wszelkimi konsekwencjami, to wcale nie tylko dlatego, że w gruncie rzeczy pełniła rolę edukacyjną niczym indeks przypisów do surfowania z Wikipedii (tzw. "pełnia życia" – słuchanie i czytanie o tym równocześnie), a jej otoczka narracyjna włącznie z malowniczą okładką (ekscerpt z pracy amerykańskiego ilustratora Fredericka Marsha) niczym szczytowe osiągnięcia exotiki odsyła do konkretnych miejsc i zachęca do odbycia własnej "podróży wyobraźni" nakreślonym przez utwory szlakiem.
Tu idzie o coś więcej – o przeniesienie własnych, namacalnych przeżyć autorów na komunikat tak przyswajalny i "zapraszający", że aż można się w nim wygodnie rozsiąść, swobodnie odnaleźć, zidentyfikować i ostatecznie wpisać swoje skojarzenia do równania. Stąd właśnie wziął się ten nieuchwytny koncept-nie-koncept, jak Sgt. Pepper's który de facto nie miał linearnej "fabuły", ale piosenki spajał wspólny klimat wzajemnych odniesień. Ten background jest też przyczyną wielkiego paradoksu SILY czyli wewnętrznej sprzeczności nastroju między letnio-imprezowo-plażową wibracją, a przyczajoną ciągle w tle tęsknotą za mijaniem w "real time". Uczuciowe pamiątki nawiedzające kolejne tracki są tak świeżą raną, że każdy krok na parkiecie i każdy łyk słodkiego alkoholu tylko pogłębia ich intensywność w czasie rzeczywistym – poza "Dancing Queen" nikt nigdy nie wyraził tej świadomości "aktualnej ulotności" tu i teraz tak sugestywnie, za pomocą wściekle chwytliwych, tryskających humorem, dance'owych groove'ów. Epickie artykuły o pionierskich dokonaniach Schaeffera, sławetny "ontologiczny remontaż" redaktora Jędrasa, nawet wspaniale mroczne, transowe i eksperymentalne Endtroducing - skądinąd sympatyczne i zdecydowanie pożyteczne – zasługują na zaledwie "to były dane statystyczne... uwaga bramka...!" od Zydorowicza. ("Basler.") Avalanches dotknęli tętniącego sedna jaźni. To różnica.
Dlatego właśnie choć naiwnie wierzyliśmy, że oto narodził się osobny genre i już zawsze będzie tak fajnie, to rozmaite kontynuacje od Jasona Forresta przez Quiet Village aż po Air France okazywały się być stylistycznymi ćwiczeniami pozbawionymi wielopoziomowego potencjału rozkminnego. I dokładnie tego typu rozczarowanie dotyka mnie przy Wildflower, któremu w kategorii długo przeciągniętych comebacków (nadal pamiętam ten dreszczyk emocji, gdy remix "A Ray Of Zdarlight" był ponoć teaserem sofomora w 2005) imho zdecydowanie bliżej do niewypału 100th Window, niż olśniewającego, ponadczasowego statementu mbv. Przy czym nie chcę tu rzucać dziecinnych określeń typu "słabe", bo ani ten album na to nie zasługuje od strony warsztatowej, ani też nie mam zamiaru szkalować kolesi, którzy tak otwarcie demonstrują miłość do Beach Boys. (Bo nie oszukujmy się, jeśli ktoś jeszcze ma jakieś wątpliwości, to ten album równie dobrze mógłby nazywać się Sun Honey.) Ale ciężko mi pogodzić się z tym, że mimo udziału paru spośród moich ulubionych muzyków ostatniej dwudziestolatki (Bundick, Dumile, Donahue, Parker) niewykluczone, iż podobnie zatytułowane krążki Toma Petty czy Sheryl Crow zostawiłyby we mnie trwalszy ślad. (Gdybym ich kiedyś posłuchał.)
Szukałem odpowiednio obrazowej metafory na przepaść dzielącą obie płyty. Tę nudność motywiczną i cienkość, transparentność aranżacyjną nowej versus rajskość hooków i nieprzenikniony gąszcz nawarstwionych kolaży starej. A skoro redaktorzy Piechota i Gawroński sięgali już po argumenty "kosmiczne" przy omawianiu debiutu Australijczyków, to teraz taka fikcyjna anegdotka. Wyobraź sobie, że wujek zabrał cię w młodości rakietą na księżyc i z powrotem, co bezpowrotnie zmieniło twoje życie. Nagle 15 lat później wpada do was wujek i mówi: "zapraszam cię, spędzimy znów razem dzień, mam niespodziankę". Więc idziesz, jest spacer po molo, gofry, obserwowanie kaczek pluskających się w wodzie. A potem wracasz do domu i domownicy pytają cię: "no i jak było?". I co masz im powiedzieć? Że fajnie, ale 15 lat temu polecieliście w kosmos? A tym razem pochodziliście trochę nad wodą i zjedliście gofry obserwując kaczki? Innymi słowy – skala przeżyć tak odległa, że wszelkie porównania muszą budzić politowanie. Ten mecz już się skończył. Ta zupa już wystygła, jest zimna. Powtórzę jeszcze raz: wynik płytowy KWW Avalanches to jest jakaś porażka. Nieporozumienie. Zresztą... Szkoda strzępić ryja. Nie warto było.
(Porcys, 2016)
* * *
jest taka scena w sławnej, pierwszej książeczce z serii Tytus, Romek i A'Tomek (pt. "Tytus zostaje harcerzem"), w której Tytus dla żartu nastraszył kolegów z obozu, po czym dostał surową reprymendę: "zrobiłeś coś złego - pokaż, że umiesz zrobić również coś dobrego". i co na to odpowiada Tytus? "dużo dobrych rzeczy umiem zrobić. na przykład mogę usmażyć placki ziemniaczane dla całej drużyny".
dziś recenzowałem tegoroczny albumowy powrót Avalanches, który niestety jest dla mnie jak zanurzenie dłoni w wodzie o temperaturze 36,6: nie czuję przy nim nic. ale żeby nie było, że potrafię tylko narzekać, to postanowiłem zrównoważyć rozczarowanie czymś konstruktywnym i pożytecznym w ramach tego samego tematu. a moimi plackami ziemniaczanymi jest playlista 50 kluczowych sampli (z tych dostępnych) użytych na płycie, którą ubóstwiam od 15 lat.
pomysł zebrania tych pamiętnych cytatów i cytacików próbowałem zrealizować już kilka lat temu, gdy prowadziłem audycję w radiu Euro (ówczesna nazwa Czwórki). ale wtedy w programie zmieściłem bodaj tylko 14 kawałków. z plejką nie ma żadnych ograniczeń poza osiągalnością na Spoti (najbardziej bolesny brak, poza postowanym wcześniej nagraniem VHS z Saian Supa Crew, to dla mnie "Sparkle" Camp Lo). utwory ułożyłem "w miarę" po kolei według pojawiania się na Since I Left You. "w miarę".
ten zestaw dobitnie dowodzi, że na etapie debiutu Avalanches byli nie tylko wielkimi producentami i didżejami, ale nade wszystko wyśmienitymi koneserami muzyki, hiper-inteligentnymi słuchaczami-pasjonatami z otwartymi głowami, zdolnymi jeszcze przed upowszechnieniem internetu znaleźć intrygujący wspólny mianownik między flamenco, sunshine-popem, disco, bossanovą, exotiką, funkiem, kabaretem, rapem, soulem, techno, ye-ye, soft-rockiem i muzyką filmową. I ZA TO IM CZEŚĆ I CHWAŁA.
(2016)