BECK
Mellow Gold (1994, alt-rock / lo-fi) 6.5
Mawiali, że mieszał "wszystko z wszystkim", ale udanie to on raptem mieszał Exile on Main St. z hip hopowym bitem ("Fuckin With My Head"). Pff, też mi mieszanie. Generalnie kolo ma tu słuchacza "z grubsza w dupie", więc nie może ode mnie za wiele wymagać. Choć miałem kiedyś zgrane na kasecie.
One Foot in the Grave 4.5
Rozumiem konwencję, ale relacja dobroci do gówna tutaj... Może nie żartujmy ✂ "Sea Water", "Outcome", "Whiskey Can Can"
Odelay (1996, alt-rock) 8.2
Każdy zna na pamięć, więc co tu się rozwodzić... Słuchając Odelay zawsze kombinuję - ile w tym samego Becka (ulicznego grajka z pudłówką, którego najpierw wciągnęła alternatywa, później hip-hopowy puls, a jeszcze później maksymalistyczny, wielkobudżetowy pop), a ile zasług producenckiej ekipy Dust Brothers. Wirtuozerię w układaniu samplowych puzzli objawili oni już siedem lat wcześniej na Paul's Boutique Beastie Boys i kto wie, czy na Odelay Beck wniósł do tego równania coś poza folkowym marudzeniem? No dobra, przekomarzam się. Super płyta, choć nie zestarzała się jakoś powalająco. Kulturowo na maksa została w połowie lat dziewięćdziesiątych. Podchodzę do niej jak do znakomitego - ale jednak - reliktu tamtej epoki. Tym niemniej ciężko zignorować szereg tak oryginalnych, błyskotliwie napisanych numerów.
(T-Mobile Music, 2012)
Mutations (1998, alt-country/folk-rock) 7.5
Skrywa sporo nieodpartego czaru ✂ "Nobody's Fault But My Own", "Static", "Tropicalia", "Bottle of Blues", "O Maria"
Midnite Vultures (1999, dance-pop/alt-rock) 9.4
Puściłem kiedyś w aucie Midnite Vultures kumplowi-pasjonatowi, który nie znał tego krążka. Facet milczał parę minut, aż w trakcie trzeciej piosenki wycedził: "ej, ale produkcyjnie to jest jakaś masakra...". Cóż, cieszę się, że ktoś jeszcze to docenia. Żałuję natomiast, iż jest nas tak mało - z powodów bardziej kulturowych, niż muzycznych, za szczytowe osiągnięcie Hansena uznaje się powszechnie Odelay. Osobiście bez chwili zawahania nazywam Midnite Vultures apogeum kreatywności Becka na każdym możliwym polu. Ani wcześniej, ani już nigdy później nie napisał on tak zabawnych tekstów, nie wymyślił tak zajmujących piosenek i nie wypieścił ich brzmieniowo z taką atencją w kwestii najdrobniejszych detali. Nie wiem jaka jest świadomość w narodzie, ale chociaż sam dysponuję niewielką wiedzą na temat studyjnej realizacji nagrań, to i tak słyszę, że skala użytych tricków, bogactwo kolorystyczne i zmanipulowane na setki sposobów miksy to robota wypasiona wprost niebotycznie. Jak nie wierzycie, to spytajcie jakiegokolwiek producenta lub inżyniera dźwięku - z miejsca opadnie mu kopara. Albo załóżcie słuchawki i posłuchajcie tego dziełka śledząc każdy pojawiający się i znikający dźwięk. Jakie Odelay, nie żartujmy...
Potocznie określa się Midnite... mianem płyty prince'owskiej, co też ociera się o krzywdzące uproszczenie i dość tanie skojarzenie. "Nicotine & Gravy" nakłada crescendo z "A Day In the Life" na funk-hopowy bit, "Mixed Bizness" puka do drzwi z klasyką disco, "Get Real Paid" w krejzolski sposób kłania się Kraftwerkowi, "Hollywood Freaks" ciepło drwi z imprezowego rapu (i z Hollywoodu), "Beautiful Day" płynie niczym ballada Grama Parsonsa, "Pressure Zone" to czysta Nirvana podrasowana pianinem i elektronicznymi smaczkami, a finałowa "Debra" to najśmieszniejsza parodia R. Kelly'ego jaka istnieje (chociaż akordowo to plagiat z "Win" Bowiego - nawet w tej samej tonacji!). Reszta indeksów jest raczej zbyt dziwna, by łatwo ją sklasyfikować... Prince? Łącznik z Prince'em objawia się głównie w autorskim podejściu do materii. Bo Midnite... to spełnienie marzeń każdego fetyszysty autorskiego popu. Oto potwornie zdolny świr dostaje od majorsa kredyt zaufania i miliony dolarów do wydania. Następnie zamyka się w Soft Studios, zamawia najdroższy alkohol, najlepsze żarcie, zaprasza znajomych i stawkę doborowych muzyków. I tak imprezują okrągły rok, nagrywając dwadzieścia kawałków, w których spełniają każdą artystyczną zachciankę, bez odrobiny skrępowania. Jedenaście najlepszych numerów wchodzi na płytę. Ale mimo takiego budżetu i komfortu pracy, wydawnictwo robi klapę komercyjną - do dziś sprzedało się zaledwie ponad siedemset tysięcy egzemplarzy albumu. Dlatego właśnie ta płyta nie miała kontynuatorów - bo duże labele rzadko popełniają tak błędne (z ich perspektywy) decyzje finansowe.
(T-Mobile Music, 2012)
Co tam się nie dzieje! Nagle trafiamy (albo kumple się wbijają) na dziką, zjaraną imprezkę. "Nicotine & Gravy", "Mixed Bizness", "Hollywood Freaks", "Debra" – trudno mi mówić o tych odjazdach, bo jako jedne z niewielu wpływają na mnie jak narkotyk. Najbardziej podziwiam w tym diabelskim geniuszu, jakim Beck jest, jego naturalność. Jemu nie można nie uwierzyć. Kiedy twierdzi, że chce się bawić, to znaczy, że chce się bawić. Kiedy w "Get Real Paid" śpiewa: "There's so much to do / Before you die", ufam temu szmondakowi na maksa.
(Porcys, 2002)
Sea Change (2002, alt-rock/folk) 6.7
Kłopoty z zaszufladkowaniem Becka jako artysty są sprawą powszechnie znaną. Ten gostek załapał się jeszcze na schyłkowe "pokolenie X", na krótką chwilę przejmując rolę jej lidera, w spadku od mistrzów grunge'u. (Bzdura swoją drogą; coś takiego jak "pokolenie X" nigdy nie istniało, a było sztuczną kreacją żądnych wysokiej sprzedaży korporacji; Nirvana była dzieckiem niezal-rocka, tego od Pixies, a Eddie Vedder nigdy nie był niczyim mesjaszem, capito?) Tak czy siak, wraz z jedną chwytliwą piosenką, o cechach podziemnych wszakże, "Loser", Beck jednocześnie wypłynął na powierzchnię (słynny teledysk w MTV, zresztą, komu ja to mówię), oraz stał się wyrazicielem jakichś tam trosk jakiejś tam publiczności, młodej przeważnie. Debiut długogrający, niejaki Mellow Gold, dość zwariowana mikstura lo-fi, hip-hopu, country i folku, polana schizofrenicznym sosem i wyprodukowana iście punkowo, na czterośladzie, upewnił miejsce faceta w show-buisinessie.
Widzicie, należało mu się, zwłaszcza po tylu latach wytrwałego grania na ulicach. Ale wciąż nikt nie wiedział, o co chodzi. O co chodzi? Mądrale dolepiali go do różnych śmiesznych nurtów; z żadnym z nich nie miał mimo to nic wspólnego. Dla podkreślenia swych balladowych, nudziarskich korzeni, nagrał One Foot In The Grave, manifest równie amatorski co debiut, lecz o zupełnie innym charakterze: zamiast odlotów, zaserwował ich przeciwieństwo. Przyloty? (Chociaż dla niektórych sam głos Hansena jest wystarczająco odlotowy, niezależnie, czy mruczy, czy wrzeszczy.) Od tej pory artysta chadza sobie dwiema różnymi ścieżkami. Pierwszą wytyczyła chęć odkrywania nowego, mieszania, krótko mówiąc, drugą zaś: ukłon w stronę mistrzów kameralnej, akustycznej pieśni.
Odelay powstał wskutek spaceru ścieżką numer jeden. Jakimś niewyjaśnionym sposobem Beck zmieszał wszystko ze wszystkim i wstrząsnął to, co mu zostało. Jak dziecko, które zastanawia się: co będzie jak włożę tu paluszek? Co było? Wybuch. Ale wybuch ten zapewnił Beckowi miano artysty wybitnego, jednego z cudów muzyki popularnej lat 90-tych. Kluczem do całości były sample i sposób ich adaptacji w folkowo-piosenkowej strukturze. Powrót do klimatów spokojnych mieliśmy na Mutations, płycie, na której wspomagał solistę niejaki Nigel Godrich, jeden z najlepszych producentów świata, na co dzień szósty członek Radiohead. Natomiast kontynuacji imprezowo-zjaranej mozaiki z Odelay, poszerzonej dodatkowo o niezbadane wcześniej rejony (electro, disco, funk, soul, psychodelia a la Sierżant Pieprz), dokonał Beck na krążku Midnite Vultures. Prywatnie sądzę, że jeszcze dojrzalszym, bogatszym i lepszym, niż klasyk, ale kłócił się akurat tu nie będę.
Tu dochodzimy do miejsca, w którym Beck osiągnął bardzo wiele, a jednak z chęcią dorzuciłby coś jeszcze. Jak zwykle kolega chce się wypowiedzieć dwugłosowo. Pierwszą odsłonę tego przedsięwzięcia właśnie poznaliśmy. To Sea Change, niemal rodzony brat Mutations, tylko trochę bardziej pochmurny, chłodniejszy, mniej przystępny w rozmowie, większy samotnik i dziwak. Druga odsłona jest w przygotowaniu, ma być bezpośrednim następstwem wydarzeń z Midnite Vultures. Ukaże się prawdopodobnie gdzieś na początku przyszłego roku. Słuchając Sea Change nietrudno odnieść wrażenie, iż Beck chciał tu coś udowodnić słuchaczom, zabrał się do pracy na serio i z pewną dozą przesadnej powagi. Jakby rozumiał doskonałość Midnite Vultures i jej brak na polu balladowym. Chciał to zmienić.
Na Mutations była taka pieśń "Nobody's Fault But My Own", pamiętacie? Całe Sea Change brzmi tak, jakby narodziło się z tamtego jednego utworu. Zarówno w kwestii melodycznej, jak i aranżacyjnej, nowa płyta zaczyna z miejsca, w którym on (notabene: wyborny, mój ulubiony na dysku) się znajdował, by stopniowo zagłębiać się coraz pewniej pod ziemię, w mrok, mgłę, parę wodną, cień, wreszcie dym, deszcz i blady świt na samym końcu. To najmniej kwaśna płyta Becka, najmniej freakowa, najmniej dzika i swawolna. Najbardziej dostojna, klasycyzująca, konserwatywna i zachowawcza. Fani jajcarskiego Becka muszą czekać na dziełko następne, sympatycy łagodnego wcielenia Hansena będą mieli rozkosz w słuchaniu.
Prawda, że jeśli jest tu jakaś rozkosz, to dostarcza jej raczej wspomniany Nigel Godrich. Człowiek (jasne, z polecenia wokalisty, ale jednak on) kreuje tu momentami takie new-age'owe brzmienia, że naprawdę miło się robi. Weźmy absolutnie mistrzowski "Paper Tiger". Przecież te awangardowe smyki są niemal żywcem wyjęte z "How To Disappear Completely" wiadomego zespołu. Albo ta kojąca gitara slide i słodkie dzwonki na początku country-rockowej kołysanki "The Golden Age", w tle – wsłuchajcie się – nieziemska przestrzeń wiatru smagającego twarze pustynnych turystów głęboką nocą. I mnóstwo innych sztuczek, mógłbym długo wyliczać. Trzeba mieć rękę, żeby umieć wszystko razem ze sobą smakowicie wymieszać. Godrich to jest bóg dla mnie.
Co do samego Becka, tego naszła moim zdaniem w czasie nagrań specyficzna, niebezpieczna schiza, która ogarnia zwykle, w pewnym momencie kariery, większość utalentowanych songwriterów. Chciał on mianowicie zamrozić swoje smuty na wieczność, postawić im pomnik, żeby można go sobie było oglądać obok pomników Dylana, Cohena, czy Neila Younga. Stąd momentami przesadne dążenie do naśladowania metod wielkich pieśniarzy sprzed lat. Na przykład "Round The Bend" jest najbardziej efektywną imitacją wczesnego (czytaj: orkiestrowego) Nicka Drake'a, jaką spotkałem. To wierna kopia kultowego "River Man" z repertuaru słynnego Brytyjczyka, ale twierdzę, że udało im się (z Nigelem) wyczarować coś pięknego. Już to sobie wyobrażam, jak Beck podchodzi i mówi: "Ej, Nige, tutaj chcę takie gęste powietrze, zapylone, jak u Drake'a". A Godrich tylko spogląda i coś takiego czyni.
Można się czepiać tych, jakkolwiek miłych, zapożyczeń. Na szczęście jakość samych kawałków jest jak zwykle wysoka. Refren "Guess I'm Doing Fine", subtelne zmiany nastroju w "End Of The Day", czy lekko pijany harmonicznie "Little One" to Beck w najlepszym wydaniu. Dla wielu zabrakło jednak dwóch podstawowych czynników, decydujących o wielkości Hansena. Zabawa, drinki muzyczne oraz imponujący luz, które towarzyszyły mu zawsze, gdzieś zniknęły, a wraz z nimi – to po drugie – zniknęła magia jego bossostwa. (Tylko pod koniec "Sunday Sun" mamy próbkę tego wariactwa, króciutką.) Pan Hansen niby wywnioskował, że w tym wieku należy już dojrzeć i zatroszczyć się o repertuar, który jemu samemu będzie się podobał, gdy przyjdzie mu pilnować wnuki. Zobaczymy, co zapoda na "proper follow-up" do Midnite Vultures. A wy, nie dajcie się zwieść, że jak mainstream to jest to złe, bo Sea Change to robota wykonana porządnie i zasługuje na was, a wasze uszy na nią.
(Porcys, 2002)
Beck wcale nie traci formy, nagrywając wypolerowane, stylowe, lecz nie pozbawione daru przyciągania dzieło. Co bardziej wtajemniczeni wiedzą, że droga artystyczna Becka podąża dwutorowo. Jedna ścieżka wiąże się z nowatorstwem i dźwiękowym szaleństwem, druga z odważną adaptacją najlepszej balladowej tradycji. Sea Change, należy uznać za kontynuatorkę One Foot In The Grave i Mutations, za płytę, wraz z którą Beck bardziej aspiruje do miana wielkiego pieśniarza naszych czasów, niż stara się wyprzedzać nowe trendy w muzyce rozrywkowej. I dobrze gdyż rzecz to wystarczająco udana, by zamknąć usta malkontentom. Złożyło się na to kilka elementów. Po pierwsze, podobnie jak przy Mutations, produkcji podjął się Nigel Godrich. Jego wysmakowane, kunsztowne ozdobniki i aksamitne pogłosy składają się na nieco tajemniczą atmosferę, subtelnie oplatającą poszczególne pieśni. Po drugie, materiał jest spójny, czemu służy nie tylko charakterystyczny głos Becka, ale również wspólny nastrój: szara, jesienna tonacja (data wydania płyty chyba nieprzypadkowa).
Najważniejsze jednak, że podobać się mogą same utwory. Wyzywająco zinstrumentowany (awangardowe smyki) "Paper Tiger", lekko depresyjny "Guess I'm Doing Fine", senny refren "End of The Day", czy rozpływający się w smutku "Lonesome Tears". Wreszcie ukłony w stronę mistrzów. "Round the Bend" wprost, wręcz w postaci hołdu, nawiązuje do stylu Nicka Drake'a (pojawiły się porównania do "River Man" tegoż), a nieporadne, zrezygnowane akordy "Little One" przywodzą na myśl solowy dorobek Syda Barretta. Jest jeszcze egzotyczna melodia "Sunday Sun", zwieńczona nieoczekiwanie kakofonią jakby z innej bajki... Tak więc wierni fani nie powinni w kwestii kupna Sea Change wahać się ani chwili. Ci zaś, którzy tęsknią za imprezowymi odjazdami pana Hansena, też rąk załamywać nie muszą. Artysta już pracuje nad kolejnym wydawnictwem, z tych samplowano-rytmicznych. Ukaże się to ponoć całkiem szybko.
(Tylko Rock, 2002)
Dwie dekady później "the debate continues..." ("virtuoso!" vs "diva!"), ale Sea Change uparcie pozostaje jednym z "esencjonalnych" albumów break-upowych naszej generacji. Sam wciąż mam wątpliwości i też stoję gdzieś pośrodku, choć imho obie strony zazwyczaj stosują w tej dyskusji chybione argumenty. Przecież ani siłą ziomka nigdy nie była "szczerość", ani też "style over substance" w tym przypadku wcale nie jest wadą. Ponieważ nasze rozstaniowe dramy często są właśnie puste w środku. A sam Hansen uosabia funkcję nieuchwytnego kameleona a la Bowie nie tyle stricte muzycznie, co drążąc filozoficzne pytanie – cóż znaczy "bycie sobą", gdy permanentnie "jesteśmy stwarzani" przez multum inspiracji. "Kłamiąc jak z nut" korzysta więc z odwiecznego prawa mimesis i spełnia Cousinsowski postulat "a lie to tell the truth" – podobnie jak na odmiennym stylistycznie Midnite Vultures skutecznie opowiada uniwersalne emocje za pomocą wyrachowanej post-modernistycznej żonglerki estetycznymi konwencjami.
CO-INFLUENCED BY x 5:
💿 Joni Mitchell: Clouds
💿 Scott Walker: Scott 4
💿 Serge Gainsbourg: Histoire de Melody Nelson
💿 John Martyn: Solid Air
💿 Van Morrison: Veedon Fleece
(2022)
Guero (2005, alt-rock) 6.4
Robi niepozorne cuda w hip hopie (tytułowy, "Hell Yes"), ujmująco krzyżuje tropicalię z Homogenic ("Missing"), generalnie jak zawsze swobodnie odnajduje się w klimatach brazylijskich ("Earthquake Weather") i nawet jeśli przynudza w bluesie ("Farewell Ride"), to i tak lubię tego zioma i to jest jego najmniej doceniony krążek w karierze.
The Information (2006, pop/rock) 4.9
Godrich dwoi się i troi ("Soldier Jane", "Dark Star", tytułowy) żeby ukryć niemoc songwriterską Hansena, który lepiej (znów) imituje Stonesów ("Strange Apparition") niż siebie samego. Za długie.
Modern Guilt (2008, alt-rock/pop) 5.8
Kiedyś mister Hansen nagrywał płyty "dwutorowo". Z jednej strony oferował imprezową, luzacką, samplowaną hybrydę rap-rocka i popu - weźmy Odelay, Midnite Vultures czy Guero. Z drugiej zaś zagłębiał się w intymne, kameralne ballady - przykładem Mutations lub Sea Change. Obecnie jest już na tak zaawansowanym etapie kariery i ma na tyle bezpieczne miejsce w leksykonie nowatorów (względnie utalentowanych wizjonerów) muzyki rozrywkowej, że może sobie pozwolić na niezobowiązujące łączenie obu tendencji z przeszłości. Ósmy regularny krążek Becka to rzecz krótka (ledwie ponad półgodzinna) i zgrabna. Czasem podskakująca, bounce'ująca, pełna groove'u (produkcja Danger Mouse'a), ale chwilami - mimo nieobecności współpracującego z artystą wcześniej (chociażby na longplayu poprzednim, The Information z 2006) Nigela Godricha, pokrewna przestrzennym, progresywnym w duchu dokonaniom grupy Radiohead (czyżby zadziałała magia wspólnej wytwórni?). Kilka kompozycji - na przykład "Chemtrails", "Profanity Prayers" czy najlepsza chyba w zestawie, elektroniczna "Replica" - z powodzeniem mogłoby się znaleźć w repertuarze zespołu Thoma Yorke'a, jeśli nie na jego solowej płycie. I mimo tego, że po błyskotliwym otwarciu w miarę upływu czasu napięcie spada, a gościnny udział urodziwej pieśniarki Chan Marshall w dwóch utworach jest praktycznie niezauważalny, to Modern Guilt ostatecznie broni się świetnie swoją przystępnością, konkretem i zaskakującą jak na nienajmłodszy już wiek autora świeżością.
(Clubber.pl, 2008)
Morning Phase (2014, singer/songwriter) 6.1
Sea Change bis, ładnawe i nic mi do tego, ale minęło 12 lat "o heloł". Koleś imitował Bryter Layter 12 lat temu, jakby co, recenzenci, czyli nihil novi.
***
Od ulicznego lo-fi zamulania po wielkobudżetowe superprodukcje, od imprezowych bangerów po kacowe zjazdy, od nerdowskiego humoru po intymne smutki, od kolażowej sampledelii po publikowanie w formie partytur – dyskografia czołowego post-modernisty przełomu MILENIJÓW obfituje w barwnie eklektyczne amplitudy. Na Spoti brakuje kilku rarytasów (smaczne b-strony, remixy, wirtualna epka Beck etc.), ale ta pięćdziesiątka to według mnie esencja jego dorobku. PÓŁ WIEKU CZŁOWIEKU!
Osobiste top 10:
1. Mixed Bizness
2. Nobody's Fault But My Own
3. Debra
4. Nicotine & Gravy
5. Pressure Zone
6. Novocane
7. Hollywood Freaks
8. Paper Tiger
9. Get Real Paid
10. Deadweight
(2020)