BIRD AND THE BEE
#44
GREG KURSTIN
"Bo tam były pieniądze", jak mawiał Henryk Kwinto. Należy zrozumieć, w jakich czasach żyjemy, jak zmieniła się sytuacja na rynku, jak ewoluowały chartsy, muzyka pop i popkultura generalnie. W latach 60. czerpiący garściami z musicali, lounge'u, klimatów bubblegum i jazzu Kurstin zapewne mógłby być drugim Bacharachiem – równolegle spełniać się artystycznie, powodować opad szczęki profesorków od kształcenia słuchu i... zgarniać z tego grube, grubaśne worki hajsu. Nasza planeta powędrowała jednak w rejony dość mroczne dla kompozytorów aspirujących do czegokolwiek "pod prąd", trudniejszego, wymagającego podjęcia nawet minimalnego wyzwania. Dziś hitem zostaje raczej stopa na 4/4 + jakieś buczenie w tle + melodeklamacja z powtarzanym uporczywie tytułem + obowiązkowo klip z rozebranymi małolatami. Nie żebym miał coś do samych klipów, ale skoro golizna, to już lepiej FTV włączyć, gdzie notabene oprawa muzyczna nigdy nie zawodziła.
Greg akceptuje te brutalne reguły gry mainstreamu, a skoro "wie w co gra", to godzi się na przykrawanie jego rzemiosła do potrzeb inwestorów. W tej branży nikt nie zwraca uwagi na kunszt i wykwintność – liczy się opłacalność. Jeśli masy łykną, to jesteśmy w domu. Równie doskonały songwriter, co producent (to spod jego ręki wyszedł być może najwspanialej ukręcony lead vocal w XXI wieku – mowa o "Wow" Kylie), Kurstin – mimo jasno określonego "zakresu obowiązków" w swojej TYRCE – regularnie porywa się na przemycenie pierwiastków "artystycznych" do nudnej jak flaki z olejem konwencji pt. "nie wychylaj się, bo przeszkodzisz debilom w napawaniu się debilizmem i jeszcze zaczną MYŚLEĆ, a tego byśmy chyba nie chcieli?!". W wolnych chwilach reaktywuje też swój autorski band, duet z Inarą George, w którym oboje dają wyraz swoim retro obsesjom i kłaniają się w pas mistrzuniom z ubiegłych dekad – z czasów, gdy "dobry numer" oznaczał... *dobry numer*.
(100 Songwriterów Wszech Czasów, 2015)
* * *
The Bird and the Bee (2007)
Już pod koniec 2006 powiało morskim oddechem, taką bryzą nowej odmiany popu – na singlach. Album wynagrodził inwestycję uczuć w Inarę i Grega. Żadnych indie-klisz, gitar czy innych bzdur. Sama treść. Niekonwencjonalne, jazzujące melodie z serii "nie wiesz co się stanie za sekundę", musicalowy przepych i wodewilowy – wszystko składnie zaadaptowane do klawiszowej elektroniki. Ktoś tak grał wcześniej? Chętnie posłucham!
Najlepszy utwór: "La La La" – niewiarygodna rzecz się dzieje w refrenie, te harmoniczne oszustwa za drugim obiegiem, ach ach.
(Offensywa, 2008)
Strona A to przebieżka po samych arcydziełach piosenki - "Again & Again", "Birds and the Bees", "Fucking Boyfriend", "I'm a Broken Heart" i "La La La" po prostu nie zdradzają wad. Strona B trochę rozmywa pierwotny szok, ale broni się z analitycznego punktu widzenia - nikt inny nie zmieszał musicalowego kanonu Ameryki, dziwactw Briana Wilsona, francuskiego ye-ye, Musica Popular Brasileira i brytyjskiego sophisti-popu. Cóż, koktajl wyszedł z tego wyśmienity. Jeśli ktoś szuka wyrafinowanych kawałków o lekkości puchu i nie zna tego longplaya - niech szybko nadrobi zaległość. A ja nie przestaję wierzyć, że Greg i Inara jeszcze to kiedyś przeskoczą (potencjał mają).
(T-Mobile Music, 2011)
"Fucking Boyfriend"
Cytowanie wpisów z YouTube to tani chwyt, ale że rzadko po niego sięgam, to voila, bo ten post mnie serio wzrusza:
so, I was too nervous to ask my crush out face to face, I sent him the link to this video one night when we were talking..the next day he said " of course I'll be your fucking boyfriend!"
we're still together ^_^
THANK U BIRD AND BEE!!!
Tyle w kwestii tekstu. Muzycznie, "Fucking Boyfriend" to post-jazzowa wariacja Kurstina na motywach nowoczesnego klawiszowego popu, który wcale nie przejmuje się ani swoją nowoczesnością, ani klawiszowością – jest jakby "ponadto". I w tym tkwi świeżość – a raczej całe pokłady pieprzonej morskiej bryzy, którą można się zachłysnąć i zakrztusić. Mógłbym zacząć tu rozpisywać jak się ma magiczna sekwencja czterech funkcji w refrenie do linii wokalnej i pełzającego w tle nierealnego arpeggio syntezatora – ale wiem, że większość czytelników to znudzi, więc podkreślę tylko, że POMIMO wyrafinowania godnego szkoły trzeciego stopnia można ten wałek puścić osobie średnio zorientowanej w muzycznej teorii i też jej "zażre". A to już w zasadzie spuścizna McCartneyowska, chociaż kunsztowne, arystokratyczne, pełne gracji wydechy Inary do mikrofonu też nie pozostają niewinne.
(Porcys, 2010)
Please Clap Your Hands (EP) (2007)
Po rewelacyjnym albumie para superbohaterów new-new-new-popu nie zwalnia tempa, ujawniając cztery nowe, kontynuujące wątek kawałki i śliczną przeróbkę najlepszego numeru z Saturday Night Fever. To się nazywa kondycja. I o ile lepsze od jakiegoś Clap Your Hands Say Yeah! Plus Joey Waronker na bębnach. Najlepszy utwór: "Man" - czułość i czujność melodyczna refrenu. Takie rzeczy to tylko u nich.
(Offensywa, 2008)
One Too Many Hearts (EP) (2008)
Wydana na Walentynki EP-ka w formacie mp3, zawierająca najładniejsze tegoroczne piosenki miłosne autorstwa jednej z moich ulubionych muzycznych par damsko-męskich.
(Clubber.pl, 2009)
Ray Guns Are Not Just the Future (2009)
Chwalę Grega Kurstina przy każdej możliwej okazji, ale co poradzę - jestem fanatykiem talentu tego gościa. A osobowość Inary George też nie pozostawia wiele do życzenia (przekaz "Diamond Dave" - polecam). The Bird and the Bee pozostają zespołem niezrozumianym, pozbawionym targetu i chyba pomylili epoki. W latach osiemdziesiątych ich kunsztowne kawałki kładłyby na łopatki jakieś dziesięć razy więcej słuchaczy, niż teraz.
(T-Mobile Music, 2011)
Recreational Love (2015)
"Los Angeles"
Ponarzekałem sobie na Recreational Love, ponarzekałem... że Kurstin inkasując miliony za Adele nie odważył się na coś bardziej "pod prąd", że piosenki są bezpieczne i letnie, a w ogóle to gdzie jest TEN numer? Mimo zrzędzenia (wynikającego z wysoko ustawionej poprzeczki) NA KONIEC DNIA muszę uczciwie przyznać: Inara śpiewająca pod bity Grega to nadal gwarancja jakości, uwielbiam okładkę albumu, a regularnie wracałem zwłaszcza do singlowego "Los Angeles", który z miejsca wskakuje do galerii uroczych utworów poświęconych miastom, tuż obok "Takiej Warszawy" Kozidrak. Czuć też, że przepracowanie całego zestawu coverów Hall & Oates nie poszło na marne. "I'm from L.A., la la la la la, living in L.A., la la la la la".
(2015)
"Lifetimes"
Kto mnie zna, ten już po kilku sekundach skuma, że w kategorii #boryscore niełatwo będzie to przebić za rok 2022... Ociekające septymami gitary w których w ogóle nie chodzi o żadne gitary, studyjny meta-rock na szczęście pozbawiony vibe'u "rocka", dysonansowy topline jak zwykle czarującej głosikiem Inary, sprytne mrugnięcie do fanów w postaci mini-mostka autocytującego "Again & Again"... Efektem post-piosenka, którą odruchowo dodałem do trzech plejek na Spoti – 2022 *rolling*, REPEAT i SOUNDS KINDA LIKE... 12 Rods. Ponieważ tak sobie nieśmiało myślę, że pan Ryan i pan Greg mogliby się totalnie dogadać na linii songwritersko-producenckiej – i to przy całym albumie. "Panie Lebiedź, ja tylko panu mówię...".
(2022)