BLACK REBEL MOTORCYCLE CLUB
B.R.M.C. (2001, alt-rock) 6.5
Kalifornia też sprawia niespodzianki. Zespół z tamtych stron prezentuje album, który brzmi bardziej brytyjsko, niż niejedna produkcja w Wysp. A co najważniejsze, od początku do końca słucha się go z wielką przyjemnością. Dla wielu słuchaczy debiutancka płyta Black Rebel Motorcycle Club może być pewnego rodzaju nostalgiczną podróżą wstecz. Ci, którzy kilkanaście lat temu zakochali się narastającym wówczas brytyjskim rocku dysonansowym, odnajdą w muzyce młodych Amerykanów echa podobnej stylistyki. Najczęściej wymienianym porównaniem przy komentowaniu poczynań grupy jest Jesus And Mary Chain, ale za inspiracje posłużyły również dokonania Ride, wczesnego Verve, Boo Radleys, a ze starszych rzeczy Stooges, czy T.Rex. Powstała mieszanka, która udanie kompiluje pełne uroku melodie z gęstą warstwą gitar i mocną sekcją rytmiczną.
"Love Burns" jest rzeczą znakomitą na otwarcie: potężny numer z przesterem gitarowym, niemal wylewającym się ze słuchawek. Wszystko trzyma jednak chwytliwy refren i właśnie takie kontrasty decydują głównie o wartości kapeli z San Francisco. Przejmujących motywów nie brakuje ("Red Eyes And Tears", "Awake", "Too Real"), a im dalej w las, tym robi się bardziej nastrojowo i psychodelicznie. Sporadycznie panowie Hayes, Turner i Jago zagrają coś ostrzejszego, jak "Whatever Happened To My Rock ‘N’ Roll (Punk Song)", czy wczesno stonesowski "Spread Your Love". Dominują jednak dziwne w swym wyrazie ballady – majaczące, lecz nasycone dźwiękiem do tego stopnia, że zdają się bardziej pobudzać, niż usypiać słuchacza. To spora sztuka, żeby nie zmarnować tak obiecującego riffu basowego, jak "As Sure As The Sun". W tym akurat utworze linia wokalna przypomina nieco "Barrel Of The Gun" Depeche Mode, z którym to wpływem także należy się liczyć przy opisywaniu B.R.M.C.. Jednak bardziej w kategorii klimatu, niż instrumentacji – płyta, jako się rzekło, jest wybitnie gitarowa. Trochę rozmywają wyrazisty obraz całości dwa ostatnie kawałki: "Head Up High" i "Salvation". Ale po godzinie słuchania nic nie męczy, bo na szczęście brak tu wysilonych, kombinowanych minut.
(Teraz Rock, 2003)
Przy pierwszym zetknięciu z muzyką Black Rebel Motorcycle Club człowiek myśli sobie: nareszcie Brytyjczycy wrócili do rodzimych brzmień sprzed dekady – świdrujących gitar, hipnotycznej sekcji i natchnionych wokali. Jednak zespół o tajemniczej nazwie nie pochodzi wcale ze Zjednoczonego Królestwa, lecz ze słonecznej Kalifornii.
Podczas ostatnich kilkunastu miesięcy formacja porządnie namieszała wśród sympatyków transowej, gitarowej muzyki. Dziennikarze interesowali się nią jeszcze zanim ta mogła pochwalić się jakimkolwiek wydawnictwem. Firmy płytowe same zgłaszały się do członków grupy z propozycjami kontraktów. A jej nazwę wymieniają regularnie wśród swoich ulubionych wykonawców takie sławy, jak Johnny Marr, Jim Reid, Noel Gallagher, Courtney Love, Strokes, Charlatans, Dandy Warhols, czy Waterboys (koncerty ostatniej trójki chłopaki supportowali). Nieźle, prawda?
Historia Black Rebel Motorcycle Club zaczyna się siedem lat temu, w San Francisco, gdzie w jednej ze szkół średnich trafili na siebie Robert Turner i Peter Hayes. Szybko stali się najlepszymi przyjaciółmi. „Peter i ja znamy się od zawsze. Wspólnie dorastaliśmy, przez pewien czas mieszkaliśmy pod jednym dachem. Rozumiemy się bez słów. Jesteśmy niemal jak bracia”, wyjaśnia Turner. Wkrótce zaczęli też dzielić muzyczne fascynacje. Pod wpływem Roberta, Peter poznał kwiat gitarowych kapel brytyjskich z końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, na czele z Jesus And Mary Chain, My Bloody Valentine, Ride, Stone Roses, czy Verve. Czuł się nimi, podobnie jak Robert, oczarowany. A inspiracje owe miały w niedalekiej przyszłości określić stylistyczne ramy ich własnej twórczości.
Ojciec Turnera, Michael Been, był liderem nowofalowej formacji The Call. Syn dość szybko poszedł w jego ślady i mniej więcej od momentu, w którym spotkał Hayesa, zaczął szukać szczęścia w miejscowych amatorskich grupach. Podobnie zresztą czynił Peter. I choć koledzy nie grali razem, zawarli ze sobą swoisty układ. Jeśli projekty, w które się angażują, nie wypalą, wtedy panowie połączą siły. Do realizacji zamiarów doszło w 1998 roku. Basista Robert i Gitarzysta Peter (obaj śpiewający) zdecydowali się wreszcie zrobić coś wspólnie i na poważnie. Potrzebowali jednak perkusisty. Poszukiwania trwały na dobrą sprawę aż dwa lata. Bezskutecznie. Aż los zesłał im Nicka Jago.
„Znaliśmy Nicka z kilku klubów”, wspomina Turner. W końcu zadzwoniliśmy do niego w celu umówienia małej próby. Przyszedł, jamowaliśmy chyba z sześć godzin. I od razu było oczywiste, że jest tym, czego szukaliśmy”. Co ciekawe, Jago to Anglik, który studia kończył u siebie, a do Kalifornii przybył zaledwie dwa lata wcześniej. Pozostali triem. „Dzięki temu jesteśmy mocniejsi jako muzycy – każdy z nas ma jedną trzecią przestrzeni dźwięku do zapełnienia. To mobilizuje do ciężkiej pracy”.
Nazwali się The Elements, ale szybko spostrzegli, że tak samo uczyniło wiele grup przed nimi. Trzeba więc było wymyślić coś innego. „Pewnego dnia oglądaliśmy klasyczny film z Marlonem Brando – The Wild Ones. Członkowie gangu, o jakim opowiadał, mieli na plecach wypisane Black Rebel Motorcycle Club. Spodobało nam się – najpierw zatytułowaliśmy tak jedną z piosenek, a potem zaadaptowaliśmy jako nazwę zespołu”.
Regularne koncerty zapewniły BRMC status „najbardziej znanego z nieznanych nowych zespołów” na Zachodnim Wybrzeżu. Następnym krokiem było zarejestrowanie kilkunastu kawałków wersji demo i rozprowadzanie taśmy na występach... Dość niespodziewanie o Black Rebel Motorcycle Club zaczęto mówić i to najczęściej nadzwyczaj pozytywnie. Przełomem była sławetna recenzja demówki w magazynie BAM. Nagle okazało się, że współpracę z zespołem planuje kilka wytwórni.
Umowę chłopaki podpisali z Virgin, ponieważ, jak sami przyznają, firma gwarantowała im pełną niezależność artystyczną. „Oni po prostu rozumieli o co nam chodzi”, mówi Hayes. „Dlatego im zaufaliśmy”. Album zatytułowany B.R.M.C. ukazał się na początku kwietnia 2001. Przyniósł godzinną porcję intensywnej, psychodelicznej, emocjonalnej muzyki, w której ściana dźwięku łączy się naturalnie z wyrazistymi melodiami. Teksty to nieraz raptem kilka zdań, powtarzanych w tę i z powrotem. „Nie chcemy interpretować naszych piosenek. Sądzimy, że ich właściwie zrozumienie leży w gestii słuchaczy”, mówią. Wszystko to pogłębiło porównania z wyspiarskimi bandami, zwłaszcza z Jesus And Mary Chain. Kiedy więc w styczniu 2002 płyta doczekała się edycji brytyjskiej, spotkała się z ciepłym przyjęciem prasy.
Przyszłość należy do nich, choćby z tego powodu, że Peter, Robert i Nick dopiero co wkroczyli w swe „lata dwudzieste”. Obecnie pracują nad drugim albumem, ale również sporo koncertują. „Trasa jest dla nas czymś niezwykłym. Dotąd właściwie graliśmy tylko w San Fransisco. I bardziej była to nauka poprawnej gry na instrumentach”, przyznaje Jago. A co do rosnącej popularności? Panowie wydają się dość mocno stąpać po ziemi. „Wcale nie jesteśmy ulubieńcami mediów. Nie jesteśmy The Strokes. Połowa krytyków nas kocha, ale połowa nienawidzi”.
(Tylko Rock, 2002)