BOB DYLAN

 

"Like A Rolling Stone"
Ten legendarny song świetnie obrazuje moje dojrzewanie jako słuchacza. Pamiętam jak w podstawówce słuchaliśmy z rodzicami radiowego rankingu 100 najwybitniejszych rockowych kawałków. Dla niżej podpisanego takie klasyfikacje to była nowość. Wygrało "Stairway To Heaven", co mnie, siedzącego wtedy głęboko w gatunkowej klasyce, kompletnie satysfakcjonowało i wydawało się logiczne: epicki, wieloczęściowy numer, z pięknymi harmoniami, nawarstwiającą się aranżacją, obiekt kultu fanów... Wszystko się zgadza. Ale mama opowiedziała mi, jak wiele lat wcześniej słyszała podobny plebiscyt, w którym zwyciężyło Dylanowskie "Like A Rolling Stone". Nie umiałem tego zrozumieć. Na gruncie czysto melodycznym zwrotka i refren mnie nudziły. Jakiś gość z irytującą manierą wył do mikrofonu o toczącym się kamieniu – nie kupowałem tego.

Ostatnio przypomniałem sobie to zajście i wybuchnąłem śmiechem. Potrzeba było wielu lat żebym pojął doniosłość tej parabolicznej historii o dziewczynie, która miała wszystko, a teraz nie ma niczego i polega tylko na sobie. Jak zawsze u Dylana – choć się do tego nie przyznawał i konsekwentnie zaprzeczał – obcujemy z nadprzyrodzoną diagnozą ludzkiego losu, nie tylko fabularną narracją, która w pierwotnej wersji zajmowała ponoć 24 strony. Problem z opisywaniem wokalnych performansów Dylana od wieków pozostaje ten sam: jak, do cholery, potrafił on zabrzmieć tak przekonująco, pozostawiając wrażenie bezdyskusyjnej, niepodważalnej prawdy. Wierzy się w każdy wers jak w bezwzględną wyrocznię. Instrumentalna oprawa pomaga: nabicie werbla we wstępie ("otwierające drzwi do twojego umysłu" według Springsteena), epokowa partia organów kolesia który na organach teoretycznie grać nie potrafił i słynna elektryfikacja brzmienia (za którą wierni sympatycy mieli często pretensje). A sam autor z uporem podkreślał, że nie jest żadnym wyrazicielem trosk pokolenia, mawiając coś w rodzaju: "ja tu tylko piszę pieśni". Trochę jak Małysz: "ja chcę tylko oddać dwa dobre skoki".
(Offensywa, 2007)

Highway 61 Revisited

"I don't believe in Zimmerman". Ponad pół wieku (człowieku) i tylko jeden Ned Raggett odważył się powiedzieć to wprost: "Dylan fucking sucks". Cóż dodać? Możecie sobie wyciągać amunicję merytorycznych argumentów ("pomyśl o czymś co lubisz – on to wymyślił", "gdy Dylan szedł w elektrykę, wszyscy szli w elektrykę; gdy Dylan szedł w country, wszyscy szli"), doszukiwać (słusznie) się transcendencji w John Wesley Harding i Blood on the Tracks, doszukiwać się poezji niczym pani Lidka u Paktofoniki (tomik "Od Whitmana do Dylana" – na długo przed jakimś przereklamowanym Nobelkiem). A i tak nie odwrócicie biegu historii i nie zmienicie tego, że czysto muzycznie lwia część nagrywek Roberta ukazuje go w roli naczelnego RETARDA świata tzw. "naturalnej muzykalności".

Sprawa się jednak komplikuje, bo nie dość, że braki nutkowe gościu non stop nadrabiał konkretną charyzmą i literackim wkładem z top 10 "dziejów rocka" (w konsekwencji nadając POPULARCE rys autorskiej wypowiedzi artystycznej "na serio"), to jeszcze miewał przebłyski melodycznego GIFTU, którego nie umiał nawet odpowiednio skomunikować tym nieznośnym, zdartym wyciem. Highway to jedyna pozycja w disco Dylana, na której proporcja tych przebłysków do "paździerza" wyraża się w stosunku 9:0. Tracklista to takie jakby "best of", ale nie tyle piosenek, co pamiętnych MOMENTÓW. Opener skipujemy jak "Stairway to Heaven", po czym leci seria pocisków, w tym między innymi "mama's in the factory, she ain't got no shoes, daddy's in the alley, he's lookin' for food", kopiowany po stokroć riff "From a Buick 6", miażdżące "do you, mister Jones?" albo mistrzowsko wyhaczone przez Beastie Boys "I'm going back to New York City, I do believe I've had enough". Plus jakiś biblijny epik na finał. I konsternacja mojego sophisti-ucha: CO JA PACZE.
(2017)