BUILT TO SPILL

 

There's Nothing Wrong with Love (1994, indie rock) 8.8

Nie było mi łatwo dekadę temu przekonać do BtS kolegów-muzyków, którzy uczyli się podstaw rocka od strony warsztatowej – na ćwiczeniu, za przeproszeniem, pentatonik bluesowych z tutoriali telewizyjnych Leszka Cichońskiego. "Przecież ci goście kompletnie nie umieją grać!", bulwersowali się niektórzy kumple. Co ciekawe "dziś sam jestem dziadkiem" i akurat wracam do nagrań Built to Spill okazjonalnie, od święta. A tymczasem ci sami kumple (jeszcze starsze dziadki ode mnie) są wyznawcami Douga Martscha znacznie bardziej oddanymi niż ja. Bo na dłuższą metę melodie Douga uzależniają niezależnie od środowiska, backgroundu, przyzwyczajeń. Wpierw można się trochę podśmiewać z tego, jak niedokładnie, niby-amatorsko i ogniskowo są wykonane te kawałki. Ale potem ktoś z towarzystwa mówi na serio – ej chłopie, weź wymyśl lejtmotyw "Distopian Dream Girl", wymyśl refren "Reasons", wymyśl wstęp do "Cleo" (najprawdziwszy "riff" bębnów i potem ta gitarka pod słowami "What a sound straight through my spine..."). Że proste? Może i proste, ale weź wymyśl coś tak prostego i tak doskonałego zarazem. No właśnie. Martsch umiał zmieścić w dwuipółminutowej kapsułce "In the Morning" więcej pomysłów na super piosenkę, niż większość kapel odchowanych na pentatonikach bluesowych przez całą karierę. Amen.
(T-Mobile Music, 2012)

Perfect from Now On (1997, indie rock) 8.6

Doug Martsch jako pierwszy porwał się z motyką na słońce, dobre trzy lata przed The Moon & Antarctica Modest Mouse. Postanowił objąć cały wszechświat z perspektywy niepozornego zespoliku ze stanu Idaho. Czyli postawił przed sobą dość ambitne zadanie. To dobrze, że album rejestrowano aż trzy razy, bo największą siłą tych utworów nie są ani wyjęte z kontekstu frazy, ani odsłaniane pojedynczo riffy czy melodyjki, ale to, jak one stopniowo ewoluują w ramach grupowych jamów. Te classic-rockowe suity nawiedzają incydentalne chwile olśnienia – dygresyjne spiętrzenie w finale "Randy Described Eternity", wejście werbla pod koniec trzeciej minuty w "Stop the Show", bajeczne przebudzenie na 3:20 w "Made Up Dreams" ("I'm already gone now / You were outside just waiting")... Doug aspiruje w nich do bycia Neilem Youngiem pokolenia indie rocka, który zgłębia nieskończoność poprzez długie gitarowe solówki i łkające najścia wiolonczeli.
(T-Mobile Music, 2012)

Keep It Like a Secret (1999, indie rock) 8.9

Jakoś tak wyszło, że There's Nothing Wrong With Love i Perfect From Now One są zwykle wymieniane w różnych rankingach lat 90., a Keep It Like a Secret się raczej pomija. Cóż, chyba krytycy za bardzo sobie wzięli do serca tytuł płyty! Dla mnie wszystkie części tej trylogii to mniej więcej ten sam poziom, a ich uszeregowanie według jakości zależy od dyspozycji dnia. Ale ostatnio niespodziewanie właśnie Keep It... wysunęło się na prowadzenie. To punkt przecięcia popowych instynktów There's... z epickim rozmachem Perfect..., choć ma ten album również coś swojego: jasność miksu (wysokie rejestry gitar), lekkość, treściwość, dynamikę. Najmniej bluesa i solówkowych skłonności w BtS lat 90., a w zamian najwięcej powyginanych, acz bardzo przystępnych hooków (pamiętna trygonometria riffu "Center of the Universe"). Kiedy Martsch skondensował ten swój kosmiczny patos do trzyminutowych winietek (w "Time Trap" jakby chciał opowiedzieć całe Perfect... na przestrzeni jednego tracka), to zaczął oddziaływać z jeszcze większą siłą. Jest tu wreszcie chyba moja ulubiona piosenka BtS czyli "Carry the Zero" z cocteau-twinsowymi arpeggiami, nad wyraz emocjonalnym budowaniem wokali na tym samym pochodzie 4 akordów i oczyszczającym, gitarowym zwieńczeniem.
(T-Mobile Music, 2012)

jak kilkanaście lat temu poznawaliśmy "z ziomami" BtS, to cała "trylogia" wydawała się "z urzędu" (na podstawie rozmaitych publikacji typu listy 90s PFM i Nude As The News) nietykalnym kanonem/fundamentem US indie, a Perfect wśród tych trzech płyt był z miejsca otaczany największym kultem. to zapewne kwestia indywidualnej optyki, ale ja powiedziałbym przekornie, że to właśnie epickie formalnie i filozoficzne tekstowo Perfect miało wówczas dla nas największy potencjał na rodzaj jeszcze trochę "licealnej mistyki" po linii "Radiohead i Sigur Ros" (czyli przysłowiowe płakanie w poduszkę przy każdym słowie zaśpiewanym przez Douga – a propos komentarzy wyżej). z kolei dopiero po latach odkryłem, że wśród tych trzech niezaprzeczalnie wspaniałych albumów najbliższy jest mi Keep It przez pewien rodzaj meta-songwritingu, takiej post-muzyki (swoiste poczucie "odpowiedzialności" za "melodię i słowo" – jakość trudna do zdefiniowania, acz wyczuwalna tam). ale może to kwestia młodzieńczego backgroundu, bo Perfect poza oczywistymi skojarzeniami z Youngiem wpisywano też czasem w kontekst floydowski – takie przesadne doszlifowanie każdego dźwięku, GESTU muzycznego, które od pierwszej minuty krzyczy "arcydzieło!" do ludzi choć odrobinę "wychowanych na Trójce".
(2017)

Doug Martsch: Now You Know (2002, folk rock)

Solowy debiut lidera legendy niezależnego rocka. Built To Spill byli jednym z najważniejszych zespołów lat dziewięćdziesiątych. Klasycznymi dziś płytami There’s Nothing Wrong With Love, Perfect From Now On i Keep It Like A Secret stopniowo wyznaczali drogę rozwoju gitarowych kapel z kręgu alternatywnego popu. Ich znaczenie po prostu nie podlega dyskusji. A największą w tym zasługę miał właśnie Doug Martsch, kompozytor o nieprawdopodobnym talencie, wokalista o ujmującej prostocie wyrazu, gitarzysta pięknie nawiązujący do klasyki amerykańskiego rocka, mózg całego projektu. Kiedy więc potencjał grupy wypalił się wraz z krążkiem Ancient Melodies Of The Future, Martsch postanowił zrealizować album solowy.

Now You Know prezentuje artystę od surowszej i łagodniejszej zarazem strony. Brak jest tu typowych dla Built To Spill potężnych wioseł, skomasowanych riffów, czy efektów pogłosowych. Właściwie fani zespołu mogliby być tym wydawnictwem rozczarowani, gdyby nie sam Doug. Jego wrażliwość, rozpoznawalna na kilometr, jego głos, który trudno pomylić z jakimkolwiek innym, wreszcie charakterystyczny, nieco zrezygnowany nastrój – to wszystko decyduje o poziomie Now You Know. Dominują akustyczne, oszczędne, wręcz ascetyczne w klimacie ballady, sytuujące się gdzieś między tradycyjnym alt-country a przesiąkniętym wczesnymi latami siedemdziesiątymi folkiem. Teksty – znów można się zasłuchać i zamyślić. Now You Know nie zastąpi wprawdzie nowej, wielkiej płyty Built To Spill, ale nie ma co narzekać; Martsch świadomie nagrał rzecz suchą, pozbawioną fajerwerków i należy to uszanować.
(Clubber.pl, 2003)

There Is No Enemy (2009, indie rock) 6.4

Spotkanie z tą płytą jest jak wizyta dawno nie widzianego wujka: ożywają wspomnienia, pojawia się szacunek, tęsknota za latami młodości i nawet mikro-podjarka, ale po kwadransie skrycie czekasz już, aż wujek sobie pójdzie. I to wcale nie jest wina wujka, bo wujek się prawie w ogóle nie zmienił (no, gdzieniegdzie czupryna mu się pokryła siwizną i ma szpetny wzorek na swetrze), ba, nawet wygląda lepiej niż ostatnio; to ty się zmieniłeś. "Takie jest życie".