CAFÉ TACUBA

 

Cuatro Caminos (2003)

Dla popowca Meksyk naprawdę jawi się dość osobliwą krainą. Ci kolesie są u siebie instytucją, a podbój USA wdrożyli w 1999 z Reves / Yosoy. Najnowszą propozycją wypłynęli na szerokie wody alternatywnych środowisk. Dawno nie trafiłem na oryginalną w wyrazie mieszankę ska-punku, avant-popu i rodzimego gorącego folkloru. Dochodzi język hiszpański, którego serio nie podejrzewałem o taki urok. A "Puntos Cardinales" to cudowny brylant dyskotekowej melancholii, czyli mówiąc krótko: hit moich marzeń.
(Clubber.pl, 2004)

"Puntos Cardinales"
Meksykańcy neo-popowcy debiutowali dwanaście lat temu, ale nie zyskali powszechnego rozgłosu poza swym krajem (w którym skądinąd bezapelacyjnie rządzą) przed podwójnym wydawnictwem Reves / Yosoy z 1999. Wówczas zainteresowała się kwartetem alternatywna Ameryka i oczekiwania na oficjalny follow-up stopniowo wzrastały. Ekipa nie zawiodła, dostarczając pod koniec 2003 Cuatro Caminos, wyborną mieszankę punku, ska oraz zapamiętywalnych szlachetnych hooków, podbarwionych łagodną elektroniką i smagającą aurą latynoskiego folkloru. (Dodatkowo, dla środkowoeuropejskich uszu język hiszpański zatrąca unikalną egzotyką.) Pojawiły się komentarze przebąkujące o "jednej z najlepszych grup świata".

Pośród przeważnie bezbłędnie sformatowanych piosenek, "Puntos Cardinales" wybija się rozkosznym zestawieniem dwu elementów: parkietowego blichtru i cudownej melancholii. Dziwaczny, komputerowy brzdęk otwiera tę jazdę, po chwili ustępując miejsca wokalowi Elfego Buendia. "Amor y dulzura / Fuerza y coraje / Cuatro puntos cardinales / Con los que navega". Ci nie rozumiejący tych mądrych słów docenią grację podania. Bicie zmienia się niepostrzeżenie z "i" na "raz". Oddzielne melodyjki gitary i plumkającego synth-basu zmierzają do refrenu tak zaraźliwego, że wprost nie sposób się od niego odkleić. Klawiszowa przestrzeń sięga horyzontu. Klimat "The City" Dismemberment Plan skrapla powietrze. Harmonie są niebiańsko czyste, doskonałe, stąd przypuszczam, iż takie kawałki lecą na dyskotece w niebie. Hm, całkiem spoko zatem. Nice place, if you can get there.
(Porcys, 2004)
PS: Btw kapitalny skecz na wstępie, jak wokalista zdecydował że jednak będzie śpiewał na "raz", a nie na "i". Jakby się wpierw źle WBIŁ. Spontan skity!
(Musicspot, 2011)

 

CAFUNÉ

 

"Don't You Forget"
Ta mantra nigdy się nie kończy, "ten obraz wciąż nie ginie". Z mojej perspektywy mijający rok, podobnie jak kilka(naście...?) ubiegłych, obfitował w dziesiątki (setki..?) popowych "sztosów na papierze" – kawałków nienagannych wręcz od strony warsztatowej. Coraz ciężej jednak o to, by w parze z niezaprzeczalnym rzemiosłem szło "to coś", jakiś błysk, dzięki któremu organizm błaga o repeat zanim jeszcze to przeanalizuje i "doceni". Nowojorczycy dają wyjątek od reguły. Refren "Don't You Forget" nasuwa oczywiste skojarzenia z The Bird and the Bee nie tylko dlatego, że też gra tu duet damsko-męski z dziewczyną obdarzoną lekkim jak piórko głosikiem przy mikrofonie. Poprowadzenie melodii i dźwięczny, chwytliwy sam w sobie bit wydają się żywcem wyjęte z Ray Guns Are Not Just the Future. Ale ich tajną bronią jest podejrzanie math-emo-prog-indie-rockowy mostek na 7/4 (kojarzy mi się tu jakiś, ja wiem, stary dobry Pinback? EDIT: to również w pewnym sensie czyste Diogenes Club), któremu nie oparł się nawet Pharrell. "Bridges are like everything for me", skwitował. I kiedy od 2:44 wokal z mostka zostaje pod innymi akordami, to muszę przyznać, że "zamigotał świat tysiącem barw". A potem powraca moduł refrenowy a la Bird/Bee, równie sztucznie doklejony, co logicznie wynikający z brydża. Na takie sekwencje czekam codziennie.
(2016)

CAMEO

"Candy" (1986)
Czy mówiłem już, że pop lat osiemdziesiątych (zwłaszcza z rozdania r&b) miał ogromny wpływ na następne dekady? Czy dopiero co wspominałem, że zacierały się ścisłe definicje poszczególnych stylów i nurtów? "Candy" to nie tylko (obok choćby Control LP Janet) rytmiczny blueprint "staccato" dla raczkującego wtedy New Jack Swingu. To również w zwolnionym tempie wyśmienity fundament wyluzowanej, imprezowej odmiany g-funku (vide "All About U" 2Paca, gdzie – trzeba uczciwie przyznać – Nate Dogg zajebał hooka jeszcze chwytliwszego, niż Cameo). Nagranie okrasza tenor sax samego Michaela Breckera, zaś kolażowy klip wyreżyserował "nasz", pojawiający się tu po raz kolejny, Zbigniew Rybczyński. A wszystkie te konteksty wynikają przecież z nieco niepozornego, synth-funkowego zapełniacza parkietów.
(2019)

 

CAPTAIN BEEFHEART & HIS MAGIC BAND

 

Trout Mask Replica

Przez kilka dekad ten szalenie celebrowany skarb undergroundowego community zdążył obrosnąć w mnóstwo ledwo-wiarygodnych mitów. Czy rzeczywiście Van Vliet skomponował wszystkie utwory podczas jednej, ośmiogodzinnej sesji przy fortepianie – instrumencie, z którym nie miał wcześniej żadnej praktyki? Czy faktycznie z tak aleatorycznej metody wyszło mu "post-Cage'owskie studium tonalności"? W sensie – ktoś "z papierami na muzykologię" to weryfikował, a może dumnie brzmiąca fraza podawana jest z pokolenia na pokolenie bez żadnego analitycznego sceptycyzmu? I wreszcie – czy sam proces aranżacji tych kompozycji na zespół, a nastepnie przećwiczenia ich przez zespół, istotnie trwał aż osiem miesięcy i był aż tak wycieńczający, jak podają "pewne źródła"? Don jako guru sekty, znęcający się fizycznie nad głodującymi członkami grupy? Ale naprawdę, dorośli ludzie takie coś? Nie wiem i chyba nigdy nie dowiemy się "na stówę". Wiem natomiast, że legenda "piekielnie trudnej w odbiorze" i "niesłuchalnej" płyty w moim przypadku kompletnie się nie sprawdza. "Może jestem nienormalny, za krótko byłem w wojsku", ale w przeciwieństwie do wielu innych longplayów Beefhearta te kakofoniczne, polirytmiczne, groteskowe w ekspresyjnym przerysowaniu i dadaistyczne literacko trawestacje bluesowych wzorców z Delty wydają mi się centralnie chwytliwe i nucalne. Dla mnie to są może i anty-, ale jednak hooki. Jedną z gitarowych melodyjek podkradłem kiedyś nawet w nigdy nieopublikowanej piosence wczesnego TCIOF.
(2017)

Lick My Decals Off, Baby

Mój "problem" z Van Vlietem jest kurczę taki, że chociaż powątpiewam w domniemaną genialność przecenianego imho Safe As Milk, to po monumentalnym Trout Mask "niestety" ("stety, niestety...") wcale nie przytrafiły mu się żadne skuchy, żadne wymęczone rzeźbienie, żadne wykalkulowane bzdety. Wręcz odwrotnie – facet pozostał wizjonerem (nierzadko dość trudnej w odbiorze) muzyki aż do momentu, gdy porzucił ją dla malarstwa, tak jak Duchamp sztukę dla szachów. A ja niespecjalnie mam ochotę na takie klimaty. Dopiero gdy się przełamię, to... WOW. Pomimo stękania, że produkcja samego Dona lekko niedomaga, wciąż Lick My Decals pozostaje chyba jego najłatwiejszym materiałem "do połknięcia" przez "normalsa". I apeluję o zwrócenie uwagi, że poza oczywistymi następcami typu Pere Ubu, Fall, Tom Waits, Primus czy Fiery Furnaces, kanciasty frenetyzm i wyszukana artykulacja tych labiryntowych konstrukcji położyły podwaliny pod intelektualnego post-punka z funkowym groove'em – wczesne Scritti, Pop Group, James Chance/White, GoF, A Certain Ratio... Serio, przedrzyjcie się przez gąszcz 4 A-Sides, toż to otwarty hołd dla wybryków Kapitana!

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=4CNFKtQIEVU (evocative moment: non stop wrażenie jakby ktoś nałożył na siebie trzy skądinąd całkiem miłe i zdrowe na umyśle kawałki)
(2018)

CARLY RAE JEPSEN

"Call Me Maybe" (2011)
No wszyscy pamiętamy – był taki okres, że "amok opanował społeczeństwo" ("to nie są kibice, to jest dwunastoletnie dzieci..."), a miliardy (...wyświetleń i odtworzeń) na kontach Kanadyjki pozostały. Mnie tu zwłaszcza kręci produkcja jej rodaka, Johna Ramsaya, który tymi plastikowymi smykami przemienił folkowy szkic w futurystyczny hit, jeden z pierwszych naprawdę brzmiących niczym zdjęcie z nałożonym Insta-filtrem.
(2020)

CARS

Jeśli nigdy nie zakochałem się w KARSACH, to pewnie z dwóch powodów. Po pierwsze ich albumy (włącznie ze skądinąd istotnym historycznie debiutem) zawsze wydawały mi się tyleż zajmujące, co materiałowo nierówne. A po drugie często miałem wrażenie, że gdzieś tak połowa repertuaru grupy to w kółko powtarzany jeden numer – ten sam miarowy MONOPOP na 4/4, tylko z lekko modyfikowanym tekstem, tempem i aranżem. Niemniej z całej kariery mogę spokojnie wykroić 20 kawałków (równowartość CD o długości 80 minut), w których nawet PODŁUG moich kryteriów dzieje się naprawdę sporo.

Songwriter, śpiewający gitarzysta i producent, zmarły przedwczoraj pan OSESEK zasłużył niewątpliwie na miano rockowego POLIMATA i całkowicie opanował gramatykę gatunku, zanim jeszcze przystąpił do jej rewitalizacji. Podobnie jak czasem u pokrewnych wykonawców (Cheap Trick, The Quick, Elvis Costello, The Police), dorobek The Cars jawi się więc pomostem między wystudiowanymi manewrami z podręcznika "classic rocka", a odważnymi nowofalowymi innowacjami zapowiadającymi estetykę kolejnej dekady (choćby te sławne – trafnie to ktoś ujął – "klawisze, które nie mogą się już doczekać lat osiemdziesiątych").

Sporadycznie przełamując "geometrię zależności" rytmu od melodyki i sprytnie adaptując patenty podpatrzone u tak osobnych artystów jak Roxy Music, Queen, Ramones czy Suicide, zespół uzyskał zgrabną syntezę słodyczy i dysonansu, która inspirowała potem przeróżnych następców – od Prince'a ("When You Were Mine") i Lady Pank (refren "Du du" vs zwrotka "Just What I Needed"), przez Fountains of Wayne ("Stacy's Mom") i The Strokes (Room on Fire na czele z "12:51"), aż po Top One (a przynajmniej chciałbym wierzyć, że "I'm Not the One" to zaczątek No Disco No. 1 🤔 ). ALL MIXED UP, całkiem niezła PANORAMA, nieprawdaż?

Moje top 5:

1. Just What I Needed
2. Heartbeat City
3. Bye Bye Love
4. Since I Held You
5. You Wear Those Eyes
(2019)












CEE-LO

 

"Let's Stay Together"
Chłopaki przygotowali dwa numery na przebojowy sofomor Cee-Lo. Ten drugi, "The Art Of Noise", porywa mniej, bo choć stosuje żywe bębny, to w rezultacie kończy jak w miarę tradycyjny "dynamiczny" track Neptunes. Tu dzieją się historie mniej stereotypowe. Podmuchy digitalnej quasi-harmoszki tkają tło dla przewodniej partii Fender Piano, a wokale poukładano na różnych poziomach głośności, z leadem w postaci przekonującego jęku Cee-Lo. Na papierze wygląda może zwyczajnie; w praktyce całość podejrzanie wiruje i osiąga stan kontrolowanej schizki, jeśli takową rozważamy w ogóle na letnim albumie r&b. Kolorowe.
(Porcys, 2006)

 

CELINE DION

 

"Because You Loved Me"

W podstawówce nazwisko Marii Klaudetty kojarzyło mi się z rodzajem kaszaniarstwa, które zatruwało świat i zabierało w mediach dokładnie tę przestrzeń, jakiej potem brakowało zacnym "artystom" (ważne rozróżnienie wtedy). Pamiętam, że miałem w klasie całkiem ładną, acz totalnie mdłą osobowościowo koleżankę, która generalnie była ROZGARNIĘTA JAK KUPA LIŚCI i bardzo akcentowała fakt, że SELIN DIĄ to jej ulubiona artystka. "Uwielbiam jej wszystkie piosenki i rozumiem teksty", chwaliła się, co zresztą nie było bez znaczenia z tym rozumieniem, wszak pochodząca z Kanady solistka legitymuje się dwiema płynącymi równolegle dyskografiami: anglojęzyczną i francuskojęzyczną. Z tego co się "na radar" orientuję, to koleżanka, absolwentka psychologii, od paru lat oferuje online kompleksowy pakiet usług po linii "zrozum siebie", "zmień swoje życie" i zarzeka się, że tam coś ci pomoże, jak ci się nie układa. Co albo wiele mówi o absolwentach psychologii, albo o podobnych biznesach internetowych...

...albo też o dokonaniach muzycznych Celine Dion, które oczywiście odbierałem wówczas jak koszmar o estetycznych właściwościach porównywalnych ze smakiem podsmażanej mielonki pośledniej jakości bądź ciepłego serka homogenizowanego. Nic więc dziwnego, że przystępując do serwisu Porcys traktowałem Dion jako wroga ("ludzie walczyli i umierali, aby nasze pokolenie mogło słuchać czegoś lepszego… ok, więc umierali z przedawkowania i ginęli w wypadkach samochodowych… ale przynajmniej mieli duszę"). I w sumie z grubsza niewiele się w tej kwestii zmieniło, natomiast przez kilkanaście lat zmianie uległa nasza OPTYKA, zaś pewne uprzedzenia i stereotypy uległy przewartościowaniu. Takim testem było tutejsze podsumowanie singli lat 90., gdzie pewna piosenka z repertuaru Celiny zajęła niespodziewanie wysokie 110. miejsce i otarła się o publikowaną setkę.

Chodzi o "(If There Was) Any Other Way" z 1990 roku, na które o dziwo głosowało aż 4 redaktorów. Ale ja akurat nie, bo ten skądinąd sprawny warsztatowo dance-popowy numerek imho przekracza granice dobrego gustu w plagiatowaniu jednej z moich ukochanych sophisti-perełek czyli "Shattered Dreams" formacji Johnny Hates Jazz. Ale ten wynik świadczył o traktowaniu w naszych szeregach Kanadyjki na serio, więc czemu nie sprawdzić jej całych albumów, pomyślałem kiedyś. Zwłaszcza że Carl Wilson (nie ten, inny) polecał milionowy pod względem sprzedaży anty-klasyk 90s Let's Talk About Love w jednym z ostrzej kontrowersyjnych odcinków słynnego cyklu 33 1/3. Nie czytałem, ale zawsze takie coś zachęca do bliższej "inwestygacji". W sensie, a może, a może, a może Celine Dion miała jakąś wypasioną płytę, szkoda żeby mnie to ominęło.

Ostatecznie promowany m.in. niesławną balladą z Titanica longplay okazał się w moich uszach ledwie solidnym rzemiosłem muzyki środka, podobnie jak jego poprzednik czyli inny wielki hit wydawniczy (diamentowo-platynowy do urzygu) tej wykonawczyni Falling Into You. Na którym to odnalazłem po latach radiowy szlagier "Because You Loved Me" autorstwa takiej kobieciny, co to zgarnęła trochę Grammy za takie złote przeboje jak m.in. "Nothing's Gonna Stop Us Now" Starship czy "I Don't Want to Miss a Thing" Aerosmith (oba rasowe w swojej klasie). Owszem aranżacyjnie i ekspresyjnie jest to obła stylistyka "bezpiecznej anteny" post-"Rush Rush", ale Diane Warren miała rękę do takiego rozwiązywania pozornie banalnych łańcuszków harmonicznych, że jak w refrenie wykańcza na słowach "you gave me faith, cause you BE-LIEVED", to ja jej wierzę w to "LIEVED". Wierzę.
(Porcys, 2015)

 

CEO

 

White Magic (2010, synth-pop) !5.2

No to jest side-project Tough Alliance, czyli: nie czepiam się, ale też nie doznaję.

 

CEZARY DUCHNOWSKI

 

Triady (2002)

Gdy myślę o swoim nastawieniu do tego utworu opublikowanego chyba tylko w ramach kompilacji "Warszawskiej Jesieni 2002", przypomina mi się to, co powiedział Piotr Stelmach o konferencji "Muzyka a Biznes": "nie znam się ani na muzyce, ani na biznesie – ściskam w pasie tych, co się znają i pozdrawiam". Tak więc ja nie znam się ani na tym utworze, ani na muzyce poważnej, ale od pierwszego przesłuchania zakochałem się w nim i tak mi zostało. Potem miałem nawet fazę i szperałem w archiwach popularnej "Jesionki" z minionej dekady. Sporo ciekawych rzeczy napotkałem, ale nic mnie tak nie ruszyło, jak to.
(T-Mobile Music, 2011)


CHAIRLIFT


"Ghost Tonight" (2012)
W ostatnich latach co druga śpiewająca panna z kręgu alternatywy imitowała Kate Bush. Sukces odnosił oczywiście znikomy odsetek pretendentek. Caroline Polachek się udało. Dlaczego? Posłuchajcie refrenu.
(T-Mobile Music, 2013)


CHARLEMAGNE PALESTINE


Strumming Music

W ramach odbywających się w Polsce chyba co tydzień rozmaitych wariantów "przeglądów muzyki okołożydowskiej" nie wyeksploatowano jeszcze tego dziełka Chaima Moshego Tzadika, które ktoś sprytnie nazwał bardziej komunikatywną wersją "The Well-Tuned Piano" LaMonte Younga. W skrócie: siedzi facet przy pianinie i jak najęty "brzdąka" bez przerwy przez pięćdziesiąt minut. Ale nie tylko "rzępoli" przyjemnie i przytomnie – serwuje też pewien paradoks poznawczy. Otóż ta płyta może pełnić rolę pointylistycznego minimalizmu albo impresjonistycznego AMBIENSU. Wszystko zależy od kilku stopni różnicy na waszym pokrętle głośności. Ja najczęściej słucham cicho i z drugiego pokoju – osmoza dźwięku otula wtedy ucho niczym ciepły jesienny PLED.

highlight – (nie ma dużo do wyboru) https://www.youtube.com/watch?v=bulibjyaQ0s (evocative moment: 44:17 – obczajcie harmonie z "Hallogallo")
(2018)

 

CHARLES IVES

 

Serenity (1919/1922)

Ponownie odcinek w "telegraficznym skrócie", bo mijający tydzień upłynął mi głównie pod znakiem Spring Breaka, ewentualnie dwudziestolecia klasycznego albumu YLT, no i wgryzania się w Narkopop. Ale był też drobny akcent "partyturowy". Zapytano mnie, jaką płytę zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę – z prośbą, by potraktować to zadanie dosłownie i "praktycznie". Odparłem, że nie oszukujmy się – na bezludnej wyspie nie ma odtwarzacza płytowego, nie ma prądu i nie ma jak słuchać nagrań. Dlatego wybrałem 69 Love Songs – ponieważ pozwalam sobie uważać to dzieło za bodaj najwybitniejsze literacko w całej historii fonografii. Trzypłytowy album, w boxie teksty wszystkich pieśni oraz książka zawierająca obszerną (zresztą dość specyficzną – kto widział, ten wie) rozmowę z Merrittem. 

A więc byłoby co poczytać na "desert island" ("...where you can laugh aloud" – haha, GOTCHYA, ale Holiday zabiorę raczej na retro wakacje). Teksty to niewybaczalna, bezlitosna seria genialnych igraszek z konwencją "piosenek o miłości", które zwykle "są takie banalne" i dlatego ten wielopiętrowy, intelektualny, post-modernistyczny eksperyment to poetycki tomik wielokrotnego użytku, gdzie wkład czytelnika okazuje się z roku na rok i z dekady na dekadę coraz istotniejszy dla efektywności samej dekonstrukcji. A kiedy zaczniemy czytać wspomniany wywiad, to dość szybko wpadniemy na fragment, w którym Stephin wyjaśnia skąd w ogóle ta szalona idea tak przepastnego cyklu songów. Okazuje się, że bezpośrednią inspiracją byli tu nie tyle goście w rodzaju Cole'a Portera, lecz modernista Charles Ives i jego potężny ilościowo zestaw 114 Songs, skompilowany między 1919, a 1922, do którego kiedyś jeszcze chętnie wrócę. Dziś ledwie teaser – słynna "piosnka" Ivesa, kompozytora przez wielkie K – i KONIA Z RZĘDEM temu, kto odnajdzie jej echa u Magnetic Fields.
(2017)


CHARLI XCX


"SuperLove" (2013)
Wyczuwam następującą genezę – mamy super refren, a ze zwrotką... jakoś to będzie. Ekipa zwleka więc z decyzją do samego końca, aż za pięć dwunasta wymyśla jakieś bzdury, zapychacz pustych miejsc w sesji. Ale wiecie co? Ten rześki refren i tak dźwiga "SuperLove" do czołówki roku, bo tak błyskotliwie podszywa się pod późną Kylie, że gotów byłbym uwierzyć.
(T-Mobile Music, 2013)

W rankingu płyt były tak naprawdę 102 pozycje – bo uwzględniłem trylogię Pilot Talk Curren$y'ego jako jeden album. Tu też trochę naciągnę reguły – podobno "są po to, by je łamać". Otóż lubię obie te piosenki, ale... po połowie. "No Tears..." za podniecającą, pełną erotycznego napięcia zwrotkę – wysilony refren a la "diva" jest dla mnie zbędny. A "SuperLove" za euforyczny, prędko TERKOTANY głównie na dwóch nutkach refren – tylko z kolei nie wiem, co tam robi ta banalna zwrotka. Gdyby więc skleić zwrotki "No Tears..." z refrenami "SuperLove" to powstałby według mnie commercial-popowy singiel idealny, którego Kylie nie powstydziłaby się w swoim artystycznym peaku, czyli circa Body Language. "Nk" mashup, pasowałoby "opór".
(2018)


CHEAP TRICK


Cheap Trick (1977)

Napisałem kiedyś, że wszystkie piosenki Cheap Trick są fajne – i nadal to podtrzymuję. Ba, wszystkie płyty zespołu z lat siedemdziesiątych zasługują na oklaski. I ta którą rozpoczyna "Surrender", i ta gdzie na okładce są przebrani za "policję", i ta uważana za jedną z najmocniejszych koncertówek ever... Ale debiut grupy Zandera i Nielsena ma pewną cechę, której inne pozycje w ich dyskografii nie posiadają: jest nieredukowalny. Praktycznie każdy z dziesięciu kawałków ma jakiś na tyle zapamiętywalny element, że nie wyobrażam sobie bez niego tracklisty – chodzi mi o takie "drobnostki", jak marszowy "hejnał" w "ELO Kiddies", dziwnie rozwiązany mostek w "Hot Love" czy progresywny "zawijas" w zwrotce ballady "Mandocello" – no, tak mogę wymieniać... Nic dziwnego, że oryginalny winyl nie zawierał "strony B" – była tylko "strona A" i "strona 1". To nie zarozumialstwo, ani nawet nerdowski humor – a zaledwie realistyczna i uczciwa ocena własnego materiału. Archetyp powerpopowego zestawu zawiera melodyczne łakocie PODLANE hard-rockową energią – co z grubsza wypada jak rokendrolowy McCartney na sterydach (i to wystarcza). Ale diabeł tkwi też w szczegółach – poszerzanych akordowo momentach "przestoju" na jednym dźwięku basu, no i misternie rozpisanych dwugłosach wokalnych. Wielki duchowy antenat i wzorzec dla Blue Albumu, I Should Coco czy Mass Romantic.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=rp_qMbDmB8Y (evocative moment: wjazd refreeenu – takie muzyczne "jesteśmy w domu" i "nasi tu byli", aż się miło na sercu robi ilekroć to słyszę)
(2018)

 

CHER

 

"Love and Understanding"

Mój KEJS z "Love and Understanding" jakby "nie jest niepodobny" do opisywanej dwa odcinki temu sytuacji z Omarem i jego "There's Nothing Like This". Przebój zasłyszany gdzieś we wczesnej podstawówce długo nie chciał mi wyjść ZE ŁBA, ale gdy przyszło do remanentów przed podsumem lat 90. – niestety diabeł przykrył go ogonem. Jest to o tyle paradoksalne, że gdzieś w podobnym okresie fragment refrenowej frazy mimowolnie inkorporowałem do jednej ze swoich piosenek – to zresztą najmocniejszy dowód na to, że wiodący hook wrył mi się głęboko w podświadomość. A teraz, co by nawiązać do wielkanocnej symboliki, dzięki istniejącej dokładnie w tym celu rubryce Suplement odradza się, powraca do żywych i – pozostaję w nadziei – unieśmiertelnia w mojej "operacyjnej" pamięci.

Pisałem już kiedyś na tych stronach (łamach? SERWERACH?), że Cher wcale nie miała w talii aż tylu porywających piosenek-asów, jakby się mogło wydawać po jej bądź co bądź ikonicznym statusie popkulturowym. Abstrahując od miłych skądinąd popłuczyn po Def Leppard w "If I Could Turn Back Time", rasowym coverze "Shoop Shoop Song" i futurystycznym "Believe" przepowiadającym Kanyego, Drake'a, Future'a czy (jak widać również) Kendricka – reszta jej szlagierów to jednak nie ta skala przeżyć. Poza tym cukiereczkiem, skomponowanym przez Diane Warren – hollywoodzką rzemieślniczkę, która pisała chyba dla wszystkich i wszędzie, zgarniając stos nominacji do każdej możliwej nagrody branżowej. A przy okazji etatową współpracowniczkę Cher, odpowiedzialną za prawie trzydzieści jej kawałków.

Z cyklu nieznana historia Porcys – przed lat Wojtek miał zamiar ruszyć z anty-rockistowską, poptymistyczną rubryką roboczo nazwaną "Piosenka na 10.0". Zdaje się, że chcieliśmy wystartować od omówienia "Sowing the Seeds of Love". Cóż, "Love and Understanding" to może nie jest arcydzieło tego kalibru w kategorii wielowątkowości i suitowości komercyjnego pop-rocka (co jest, anyway?), ale to zdecydowanie przykład singla z przełomu 80s i 90s, który aż błaga o uważną analizę muzykologiczną. Barokowe adult contempo obfitujące w symfoniczne akcenty (chwilami serious "Eleanor Rigby" vibes z tymi smykami), zmiany metrum (intro!) oraz triumfalną, nienachalną modulację, sprytnie przeprowadzoną przez BRYDŻ. Progresywność w mainstreamie to coś, za czym tęsknię. Smacznego jajka i mokrego dyngusa.
(2017)

 

CHER LLOYD

 

"I Wish"
Ponieważ koleżanka napisała mi ostatnio coś w stylu "jak na pop, Cher jest ok" i wcale nie miała na myśli Cherilyn Sarkisian, to uznałem, że najwyższa pora zastanowić się głęboko nad tym od kogo i od czego "I Wish" jest lepsze. Bo to już nie przelewki - niepostrzeżenie "Cher" przestała znaczyć ">>Cher<<", tzn. wyobraźcie sobie sytuację, że nasze dzieci zaczną mówić o jakiejś wokalistce per "Britney" i będzie im chodzić o jakąś siksę, która się jeszcze nie narodziła. Siksę rocznik 2018. W ogóle ostatni raz widziałem Cher kiedy poszliśmy się zresetować do kina na Burleskę. Oglądanie Cher było wtedy dość surrealistycznym doświadczeniem, głównie z powodu pewnego dysonansu poznawczego pomiędzy jej zoperowanym wyglądem i imidżem, a wiekiem (przypomnę, że miała wtedy, w momencie premiery tego wiekopomnego filmomusicalu, 82 lata. Przepraszam Państwa, oczywiście chodziło mi o 73 lata. Przepraszam najmocniej, oczywiście chodziło mi o 94 lata. [Ryszard Rembiszewski]). I tu niestety muszę zmienić tok narracji, albowiem muszę wspomnieć o Teresie Werner, otóż Terrresa Werrrnerrr, prawdziwa ŻYLETA, rocznik 1958, od 1991 występowała w zespole pieśni i tańca Śląsk, ale niedawno rozpoczęła solową karierę.

Obok odkrycia, że tytuł koncertowego krążka bohaterskiego Czesława Mozila walczącego o kreatywność polskiego popu brzmi Grać, Nie Srać i zetknięcia z presskitem formacji BOKKA, w którym napisano że "debiutancki album projektu to jednolita mieszanka nowoczesnego myślenia, oryginalnych kompozycji i odważnego eksperymentu", istnienie Teresa Werner jest dla mnie jednym z najbardziej wstrząsających objawień 2014. A mamy dopiero połowę stycznia. Ach, właśnie, Cher. Chodzi mi o to, że "I Wish" jest lepsze od "I Got You Babe", od "The Beat Goes On", od "Gypsys, Tramps & Thieves", od "Dark Lady", od "If I Could Turn Back Time" i od (doh!) "Believe" oraz "Strong Enough". Jest też lepsze od wielu tak samo zatytułowanych piosenek: od Skee-Lo, od Gabrielle… W sumie z całego tego towarzystwa musiałbym się zastanowić nad "Shoop Shoop Song" i nad "Wild Wild West", bo może to ten sam poziom, ale ostatecznie chyba i tak wolę numer Lloyd. Co chcę przez to powiedzieć to to, że ubiegłoroczny hicior Cher Lloyd nie jest kolejną piosenką z podsumowania Porcys, o której wszyscy zapomną za miesiąc, tylko najnowszą ŻYLETĄ w historii popu, jednolitą mieszanką nowoczesnego myślenia, oryginalnej kompozycji i odważnego eksperymentu, walczącą o kreatywność brytyjskiego popu. I biorąc pod uwagę nie tylko to, jak laska pożera mikrofon, ale też to jak w wieku 20 lat wygląda, jak "skubana szuka obiektywu" i jak się prowokacyjnie ubiera, zakładam, że jeszcze się spotkamy, "wieczorem, na plaży", w tej rubryce.
(Porcys, 2014)

 

CHICAGO TRANSIT AUTHORITY

 

Chicago Transit Authority

Spotkałem się z taką opinią, że ten epicki album (podwójny debiutancki – wtedy ewenement) to dzieło owszem może i imponujące rozmachem, acz wtórne, bo bezczelnie kopiujące styl formacji Blood, Sweat & Tears. Cóż, dla mnie "to jest jakieś... nieporozumienie". I przy okazji "kliniczny przykład" leniwego dziennikarstwa, tak często dziś występującego pomylenia syntezy z analizą, "błąd przesunięcia kategorialnego". Z całym szacunkiem dla Ala Koopera i spółki – "nie mieszajmy myślowo dwóch różnych systemów walutowych, nie bądźmy peweksami". Pomijam już taką drobnostkę, że mniej więcej połowa (!) dwóch pierwszych krążków BST to adaptacje cudzych utworów, a gitarzysta Terry Kath i pianista Robert Lamm poza singlowym coverem "I'm a Man" Spencer Davis Group (pióra Steve'a Winwooda) wręcz PYSZNILI się skillsami kompozytorskimi. Ale przede wszystkim chodzi o "skalę przeżyć". Może i BST faktycznie pierwsi wpadli na pomysł UPSTRZENIA i tak już barwnego blues-rocka big-bandowymi wtrętami dęciaków (...a może wcale nie – ponoć Chicago rozwijali tę koncepcję równolegle, tylko później wydali efekty na płycie). Może produkcją zajął się ten sam James Guercio od SOFOMORA grupy Koopera. Może na rzut ucha są pewne podobieństwa "audialne" i etykietka "jazz-rock". Natomiast zestawienie na szczeblu materiałowym – to już trochę nokaut. 

Sorry, ale jedna ponadsześciominutowa uwertura "Introduction" (ciekawe czy KRAJAN Larry Heard nawiązywał...?) zabija dyskusję na ten temat. Jest to bowiem idealny reprezentant zjawiska w muzyce określanego czasem jako "czysty wpierdol na gołą dupę" (nie moje, ale kradnę, GDYŻ pasuje PERFEKT). To taka sytuacja, kiedy przychodzi paru gości, rozstawia graty i bossowskim gestem oznajmia: "dobra, dzieciaki, pokażemy wam teraz, jak to się robi PRO". Zaczyna się więc od konkretnego szczękopadu, od trzęsienia ziemi i do końca napięcie nie spada – ewentualnie z wyłączeniem trzech bluesiorów, nieco obniżających "wrażeniowość" (choć i tak zagranych z wyczuwalną dojrzałością i kompetencją Cream czy późnych Doorsów). Patos i precyzja wykonawcza chwilami nawet zbytnio przytłaczają (wkrada się lekki "cyrk"), a eklektyzm bywa wyzwaniem (długie, hendrixowsko-reedowske sprzężenia "Free Form Guitar", zaś obok szczypta studenckiej polityki i bezwstydne cytaty z Beatlesów). Ale spektakularne, sunshine-popowe melodie, popisowe żonglerki rytmiczne i giętkie modulacje dają dużo frajdy, przy okazji dosłownie projektując lata siedemdziesiąte w rozrywce – wirtuozerski soft-rock Steely Dan, fanfarowe, żywe disco Earth, Wind & Fire, progresywny pop E.L.O., a z naszego podwórka wybryki Wodeckiego, Alex Band albo orkiestry Henryka Debicha.
(2017)


CHIEF KEEF


"Citgo" (2013)
"Zabłądziłem po północy na Southcie w Chicago". Dwa sztandarowe projekty tego niewątpliwie wpływowego TRAPCIA – Back From the Dead i Finally Rich – definiują dla mnie kategorię dzieł tyleż frapujących, co niekompletnych. Ale "mordy wiedzą", że na wersji deluxe tej drugiej płytki tkwi wyborny singielek z trójwymiarowo rozmytym biciwem polskiego producenta Young Ravisu. Radosław Sobieraj (BO TAK SIĘ NAPRAWDĘ NAZYWA) odczytuje "wojny opiumowe" jako "wojny chillwave'owe" i czyni alkaloidowe dziwactwo Sosy lekkostrawnym. Soulja Boy meets Animal Collective.
(2020)

 

CHIHEI HATAKEYAMA

 

Minima Moralia (2006, ambient) 7.2

Saunter (2009, ambient) 6.2

No kolego, to samo gramy co na poprzedniej płycie. Z jednej strony nie mam pytań, bo mi się ta kopia Whitmana podoba; z drugiej niepokoi mnie zachowawczy gust odbiorców tej muzyki, bo istnieje przecież tysiąc sposobów na uzyskanie takiego klimatu...

 

CHLOE MARTINI

 

"Get Enough"
Rozejrzyjcie się wokół. Według twórców "Gazety Magnetofonowej" krajowa muzyka jeszcze nigdy nie miała się tak dobrze jak obecnie. Po raz pierwszy polski album trafił (i to dość wysoko) do wciąż prestiżowego zestawienia "The Wire", nie ustaje też miłość serwisu Quietus względem nadwiślańskiego undergroundu. Wreszcie w recenzji płyty Dumplings na Onecie czytamy, że "musiało minąć ćwierć wieku od 1989 roku, do głosu musiało dojść pokolenie nieobciążone peerelowską skazą, Polska musiała zostać włączona w światowy krwiobieg popkultury. Nareszcie" [sic!] .

Jednak dla mnie w kategorii rodzimej twórczości muzycznej która w 2015 roku świadomościowo i estetycznie nie tylko uczestniczyła pełną gębą w uniwersalnej narracji globalnej ale i została tam dostrzeżona, wygrywa obdarzona kapitalnym wyczuciem producentka Anna Żmijewska. Na wydanej przez francuski label epce Private Joy nieskazitelne inspiracje (m.in. Prince, Jacko, EWF, Spice Girls etc.) przemieniła ona w 90s-owy r&b/soul jakiego nie powstydziłyby się tuzy tamtej epoki. Szczególnie "Get Enough" z gościnnym wokalem niejakiej Alyss zaczarował mnie na długie tygodnie. M.I.Ó.D.
(2015)


CHRIS REA


"Josephine" (1988)

Grajek dość niesłusznie zbagatelizowany przez aktualnie obowiązujący kanon. Zwłaszcza intryguje mnie jego skłonność do przerabiania własnych kompozycji – i to "arguably" czasem z lepszym efektem, niż za pierwszym podejściem. Temat jeszcze powróci w dalszej odsłonie zestawienia, natomiast skupmy się na tej perełce. Wersja z Shamrock Diaries – pretty, lovely, fine, fair, pleasant... forgettable. Mijają trzy lata... Akcentacja na "i" (unikam słowa na "r"), niebywałe ciepło głosu Krzysia, dotkliwe dwa warianty harmonii pod refren... "Czysto było Krzysiu, foremnie", skwitowałaby pani Ela. Coś niezapomnianego.
(2019)

"On the Beach (Summer '88)" (1988)


Skala bossostwa pana Krzysztofa o włosko-irlandzkich korzeniach przerasta w tym nagraniu dopuszczalne normy. Umiejętność krytycznego spojrzenia na własną twórczość to ogólnie zaleta niecodzienna. Ale żeby wyciągnąć z takiej analizy sensowne wnioski, a następnie wprowadzić je w fonograficzne życie – to już dar dostępny nielicznym. W 1986 roku to był naprawdę miły, tytułowy na longplayu snuj. Ponoć uwiecznił ślub i "konsumpcję" małżeństwa artysty na wyspie Formentera. Sęk w tym, że ani nie brzmiał jak małżeństwo, ani jak jego konsumpcja, ani tym bardziej jak wczasy na Balearach. Brzmiał co najwyżej jak smooth-popowa, BAROWA ballada Toma Waitsa po niezbyt dokładnym prysznicu i goleniu.

KRZYSZTOF RYJA rozkminił tę sprzeczność dość szybko i na wakacje dwa sezony później przygotował nową wersję, włączoną do programu składaka pod znamiennym mottem New Light Through Old Windows. Zarejestrował kawałek szybciej, ze lżejszym, wyluzowanym feelingiem. Ale przede wszystkim okrasił kompozycję JEBANIUTKIM, lakonicznym hookiem gitary na soundzie klarownym jak woda w Morzu Balearskim (SZYJĘ, jeszcze tam nie byłem). Gdybym miał do czegoś porównać tę melodyjkę – nie wiem, jakiś Jeff Parker na TNT? Tym zabiegiem facet wpuścił nowe promienie słońca przez stare okna, ale pamiętajmy, że w rezultacie wyszedł mu archetyp letniaka dla wrażliwców. Albowiem jak we wszelkich podobnie "skalibrowanych" wytworach (od Summer Days po Since I Left You), plażowy chill RYJI podszyty jest jednym z najbardziej kruchych i delikatnych uczuć w historii gatunku ludzkiego, a mianowicie "intuicją nostalgii".
(2019)

 

CHRISTOPHE BERTRAND

 

Aus (2004)

Nastał kalendarzowy OPAD, więc dziś będzie o Warszawskiej Jesieni. Niestety mimo szczerych chęci nie udało mi się dotrzeć na choćby jeden event w ramach tegorocznego festiwalu. Szkoda o tyle, że program jubileuszowej, sześćdziesiątej edycji na papierze przedstawiał się całkiem zacnie. Zwłaszcza żałuję kilku imprez towarzyszących w rodzaju konferencji poświęconych Boulezowi (przypomnę, że od tego zmarłego w 2016 "demiurga nowej muzyki" zaczynałem w styczniu niniejszy cykl) oraz dyskusji pt. "Awangarda dzisiaj?", poświęconej bieżącej interpretacji trudnego do zdefiniowania terminu-wytrychu. 

Natomiast w kwestii oferty koncertowej miałem zamiar skorzystać trochę z podpowiedzi prezenterów radiowej Dwójki. I tak natknąłem się na postać francuskiego kompozytora, który w 2010 zginął śmiercią samobójczą w wieku ledwie 29 lat. Tego rodzaju informacja zawsze zostaje w pamięci i prowokuje do internetowego researchu. Co ciekawe tragiczne odejście Bertranda nie zostało w sieci ograne w tabloidowy sposób – brakuje szczegółowego info. Pozostaje wiele pytań bez odpowiedzi i pewnie nieco infantylne, ale jednak odruchowe i szczere zdumienie z cyklu "przecież na zdjęciach wyglądał na kogoś, kto nigdy by czegoś takiego nie zrobił". 

Jednak casus Bertranda utwierdza w przekonaniu, jak błędny, mylny i uproszczony obraz artystów z kręgu "poważki" mają tzw. "zwykli przechodnie". Stereotypowo rozpatruje się akademickich kompozytorów jako nudnych dziadków w garniturkach, którzy dożywają 90 lat i pozostawiają po sobie tony partytur skierowanych do jakiegoś śmiesznego promila populacji. Za to rokendrol – tu są dopiero namiętności, igranie na krawędzi, seks i narkotyki, osobiste dramaty i "klub 27". Wystarczy pobieżne, powierzchowne liźnięcietematu – i już widać, jak bzdurne są podobne klisze. Szczęśliwie nikt publicznie nie drąży samych okoliczności decyzji Bertranda, a artykuły poświęcone jego osobie to głównie analizy samych dzieł.

Z dwóch prac wykonanych w ostatnim tygodniu na WJ upodobałem sobie siedmiominutowe "Aus" z 2003 na świetnie dobrany skład – saksofon sopranowy, klarnet basowy, fortepian i altówkę. W kolejnych fragmentach tej żywej, nieuchwytnej impresji mam rozmaite skojarzenia nie-poważkowe z lat 70. – a to Harold Budd circa Pavilion of Dreams, a to spiralnie krążące intro "Spiegelsaal" Kraftwerk, a to wreszcie free-improv Evana Parkera. Aczkolwiek dopiero lektura niesamowicie treściwego wprowadzenia samego Bertranda uzmysławia jak wiele środków wyrazu, technik i mikro-pomysłów zawarł w tym "bądź co bądź" przyswajalnym utworku. Dopisuję go więc do krótkiej listy prywatnych highlightów WSPÓŁCZECHY XXI wieku i idę spać, dobranoc państwu.
(2017)

 

CHROMA KEY

 

Graveyard Mountain Home (2004) 4.6

Pierwszy raz usłyszałem Chroma Key w radiu, pięć lat temu przy okazji albumu You Go Now, w obszerności prezentowanego na antenie Trójki. Brzmiał on tak, jak gdyby załoga astronautów w drodze na księżyc nagrywała sobie rozlazły, mroczny trip-pop przesycony tęsknotą za coraz bardziej oddalającą się planetą matką i silnie frasował moje licealne uszy. Więc kiedy Mike podrzucił mi ich nową płytkę, wspomnienia powróciły i bardzo się ucieszyłem, ale dodatkowo dostałem też back-up w postaci debiutu projektu, Dead Air For Radios z 98 (okazało się bowiem, iż You Go Now to sofomor) i brzmiał on tak, jak gdyby ta sama grupa astronautów dwa lata wcześniej ćwiczyła swój kosmiczny lot w symulatorze. Wreszcie zapuściłem Graveyard Mountain Home i ze zdziwieniem stwierdziłem, że brzmi ona tak, jak gdyby ta sama ekipa po szczęśliwym powrocie na Ziemię postanowiła nagrać soundtrack do edukacyjnego filmu Age 15 z roku 1955, na którym zejdą się wszystkie inspiracje, z jakimi zetknęli się jako słuchacze. "Come On To Bed" imituje lo-fi post-roczek od strony Mogwai. "Radio Repairman" balansuje między złowrogim ambientowym pyłem "Onions Wrapped In Rubber" Tortoise, a zechowaną pulsacją Selected Ambient Works Aphexa. Kawałek tytułowy celuje w tradycyjne alt-country/folk. "Before You Started" flirtuje z pokręconym IDM. Plus trochę plenerów, "co wy, muzyki filmowej słuchacie?" oraz wieńcząca na nutce nadziei bitowa ballada. Niezły (głównie instrumentalny) miszmasz, co? Niestety, mniej udany od dwóch poprzednich. Chcecie śmieszny morał? Liderem tego przedsięwzięcia jest niejaki Kevin Moore, były klawiszowiec Dream Theater. Lol.
(Porcys, 2005)

 

CHROMEO

 

Business Casual (2010, funktronica)

Myślę, że hasło "Daft Punk dla ubogich" uczciwie streszcza tę propozycję i nikt nie powinien czuć się obrażony. Pozornie numery Chromeo porywają do tańca składnymi syntezatorowymi bitami i efektownymi melodiami, ale przy bliższym oglądzie okazują się... idealnie przeźroczyste. Wystarczy spojrzeć pod światło i... tam po prostu nie ma piosenek. Właściwie nie ma nic. Tym niemniej nóżka sama chodzi – to coś w sam raz do niezobowiązującego podrygiwania w ramach zakończenia festiwalu na optymistycznej nutce.
(T-Mobile Music, 2011)

White Women (2014, funktronica) 6.4

✂ "Come Alive", "Over Your Shoulder", "Frequent Flyer"

 

CHUCKII BOOKER

 

"Games"

Przy okazji odgrzebywania nieco zapomnianych czasem tracków, analizuję tu sobie różne możliwe warianty "przeoczeń" – na czym polega i z czego bierze się mechanizm (podświadomego?) "umykania" nam konkretnych nagrań przy układaniu rankingów, które potem zostają online na wieki wieków. "Z niewiedzy", prychnie ktoś złośliwie, co zresztą zabawnie nawiązywałoby do kultowego skeczu ZDCP z Ministrem Rybołówstwa (który publikował pod pseudonimem JOHANN STRAUSS i był internowany przez enerdowskie kanonierki). Ech, gdyby to było takie proste, to życie byłoby nudne. Weźmy "Games" Chuckiego Bookera. Czy znałem ten numer 5 lat temu? 

I nie, i tak. Jak to możliwe, spytacie? Trochę niczym w tej "bajce narodów ZSRR" (nie pamiętam, której republiki – btw ten zbiorek, jaki to był "sztos" mojego małolactwa) – "przyjdź o świcie jednocześnie ubrana i naga", więc laska założyła sieć rybacką (co chyba było zakamuflowaną przed dziećmi-czytelnikami aluzją do kabaretek?). Podobnie tutaj. Nie znałem samego "Games" w 2012. Ale znałem (jak każdy) "Return of the Mack" Marka Morrisona, które W GRUNCIE RZECZY jest po prostu ZWOKALIZOWANYM mashupem dwóch utworów – mitycznego bitu "Genius of Love" oraz akordów RODESA przeklejonych właśnie z "Games".

Bez disrespektu dla kogokolwiek. "Return..." miałem na miejscu 121. listy singli 90s, a to dość wysoko. I naprawdę "uważam, rze" melodie, które MM dorzucił do zbitki wspomnianych loopów są mega rasowe, raczej bezbłędne. Post-talkingheadsowej rytm-maszyny, której pulsem tętni kilka innych hitów dekady, dyskutować tu nie będę. Ale kto wie, czy oryginał Bookera nie wyszedł jednak obronną ręką, pozostając niepokonany. Protegowany swojego ojca chrzestnego Barry'ego White'a i szef muzyczny na trasie "Rhythm Nation" Janet, produkujący i śpiewający tu Chuckii serwuje taki SMOOTH chorusik, że rozpływam się, lewituję.
(2017)


CHUCKY73


"Brazilera"
Post-dominikański sztos do galerii minimalistycznej hipnozy na rapsach, zostawia mnie "niepiśmiennym analfabetą".
(2020)


CLANNAD


"Robin (The Hooded Man)" (1984)
Kontynując wątek filmowy (a właściwie telewizyjny) i miniserialowy... Chociaż w dzieciństwie podziwiałem aktorstwo Kevina Costnera, to z Robin Hoodów retrospektywnie wybieram jednak Robina z Sherwood, na którego odcinki w TVP czekałem z jeszcze większym zniecierpliwieniem, niż na kolejne epizody Opowieści z Narnii. Cała baśniowa fantastyka tego kiczowatego acz wciągającego kilkuletniego mnie dziełka została wiernie oddana w tym de facto DŻINGLU z czołówki. Irlandczycy zaklętą miksturę celtyckiej tradycji, dyskretnego ducha Canterbury i syntezatorowego liryzmu spuentowali aforystycznym anty-hookiem, znanym w mojej klasie jako "Raaabyn... tudududu".
(2019)


CLASS ACTION


"Weekend (Larry Levan Mix)" (1983)

"Well, well, well...". Znaczna część tej listy dokumentuje wykrystalizowanie się za Oceanem zjawiska potocznie zwanego post-disco. A gdyby jakiś młody ADEPT muzyki tanecznej poprosił o wytłumaczenie, na czym polegało przejście od disco do post-disco, to wkazałbym właśnie produkcyjną metamorfozę numeru "Weekend" (tak jak, załóżmy, najprościej zobrazować drogę od punka do post-punka na przykładzie artystycznej ewolucji Lydona). W obu wariantach głosu udzieliła Christine Wiltshire, ale istotniejsze były ruchy za konsoletą. Przy projekcie Phreek pracowały takie tuzy jak Leroy Burgess czy Patrick Adams – efektem zacne, choć nieco zagonione DICHO ze smykami i jamującym, żywym vibe'em w instrumentacji (rok 1978). Class Action to już autorska, studyjna wizja Larry'ego Levana, poproszonego o przeróbkę oryginalnego "Weekend". Ten zwolnił całość, osadził groove na syntezatorach i odpalił rozmaite dubowe efekty. Wyzyskał maksimum chwytliwości, eksperymentując z teksturą i miksem. Maestro.
(2019

 

CLASS ACTRESS

 

Journal of Ardency (2010, synth-pop) !6.3

Elizabeth Harper śpiewa chłodny, krystaliczny klawiszowy pop - think JB na Goodbye (title track) czy Sally Shapiro ("Adolescent Heart") - urozmaicony nieraz spogłosowanym indie-popem ("Let Me Take You Out"). Słyszeliśmy to milion razy, ale dziewczyna ma ucho do tune'ów, więc poczekajmy co dalej.

Rapprocher (2011, synth-pop) !5.2

8>< "Let Me In".


CLEAN BANDIT


Clean Bandit feat. Jess Glynne "Rather Be" (2014)
Kojarzycie jeszcze to uczucie? Ciepły letni wieczór, spotkanie z ziomkami outdoor, pierwszy drink na poprawę nastroju, beztroski chill z lekkim skrętem w stronę parkietu, bryza świeżego powietrza, "grzywka wymykająca się spod kontroli". Good times. Nie? To zapuśćcie ten numer po pięciu tygodniach lockdownu, bo uchwycił te wibracje w 100%. Zwiewny żeński wokal który – przysięglibyście na lekkim rauszu – śpiewa najładniejszy popowy refren ever, a do tego "smyki wrzynające się w pamięć jak stringi w dupę absolwentce technikum fryzjerskiego", jak mawiał pewien legendarny writer. Lecę do baru, co Wam wziąć?
(2020)


 

CLIVE TANAKA Y SU ORQUESTA

 

Jet Set Siempre 1? (2010, post-pop) !5.3

Strona "For Dance" nie robi mi nic, wolę zdjąć z półki zakurzone składaki Italo ściemnionej oficyny ZYX. Strona "For Romance" miło częstuje smolikowym demo-szkicem bez wokalu ("Skinjob") i namiastką balearicowego Washed Out ("Lonely for the High Scrapers"), ale jeśli tak amatorskie (i nie mówię o jakości technicznej) nagrania mają generować jakiś buzz, to sorewicz, chyba coś się komuś pomyliło.


COCHISE

The Inspection (2022)

"Znasz Cochise'a?". "A może go chcesz poznać, co? Też nie bardzo? Co nie bardzo, kurwa?! W chuja walisz? Przecież ja wiem, gdzie mieszkasz, kurwa – długo Cię znajdę?". Warto było obstawić typcia. Jak słusznie zauważył redaktor ŁŁ, w konkurencji "maślanego sophisti dla mieszczańskich grubasów" Terrell Cox w tym sezonie nie miał sobie równych. I jebać hejterów, że niby naśladuje WLR. Discipline też było po Remain In Light i kogo to dziś obchodzi. (EDIT: Die Lit też, ogólnie Playboi między tymi albumami przejął na siebie rolę Kanyego)
(2022)

COLDCUT


"People Hold On" feat. Lisa Stansfield (1989)
Paradoks tego klubowego hymnu polega na tym, że pochodzi z pionierskiego dla tanecznej elektroniki, niezwykle eklektycznego albumu "samplowych terrorystów", pełnego rozmaitych, w tym dość szorstkich, kolaży dźwiękowych. Ale jako "jedyneczka" na trackliście faktycznie uosabia ETALON diva-house'u z tym podróżującym w panoramie repetytywnym pianinem, pełną gamą perkusjonaliów i efektów oraz wiecznie młodą Lisą serwującą nieśmiertelne "give a little light, give a little love".
(2019)

 

COLOSSEUM

 

Valentyne Suite

Dobra, łaskawie oszczędzę Wam kombatanckich wspomnień, jak to w połowie 90s, jeszcze "pacholęciem będąc", zasłyszałem kulminację tytułowej suity u wujka "na wieży" i dowiedziawszy się, że to grupa Colosseum, natychmiast "zamówiłem przegrywanie" CD na czysty MCR w kultowym Digitalu, naprzeciwko Muzeum Narodowego. Reszta jest historią – głównie moją prywatną historią, bo kto by sobie w 2017 roku zawracał głowę jakimś Colosseum. Pardon – parę lat temu świat odrobinę zrecyklował nazwisko Jamesa Litherlanda, gdy ten okazał się ojcem Jamesa Blake'a. Litherland (gitarzysta i śpiewak) mniej lub bardziej oficjalnie odpowiada za krótsze nagrania ze strony A opus magnum angielskiej formacji. Ich dramatyczna misja to wyciśnięcie pozornie nieskończonych zasobów ze szkieletu dwunastotaktowego blues-rocka. Efekty (z jednym wyjątkiem – read on) nie miażdżą żelaznym warsztatem, ale za to porażają wynalazczością – i mówię to ja, raczej estetycznie biegunowo odległy od "Manniaka Niedzielnego". Obce kanonowi rozwiązania harmoniczne, rozbudowane aranże, transowe zapętlanie motywów – panowie tego bluesa podpalają i demolują, ale on nadal pozostaje bluesem.

Luz blues – killerski riff "The Kettle", boogie-fusionowy przodek "Roxanne" Police w "Elegy", niepokojący horror na zakończenie "The Machine Demands a Sacrifice" – to tylko przystawki przed daniem głównym. Strona B to zespołowe, pseudo-klasycyzujące "Valentyne Suite" w trzech odsłonach. Dość szybko organista Greenslade dokonuje niemożliwego – ten jeden, jedyny raz kopie w dupę Chicago Transit Authority i de facto projektuje esencję ELP, gdy serwuje trójwymiarowy riff mieniący się istotą pojęcia "sama treść". Zawsze żałowałem, że powraca on tylko dwukrotnie. Całość puentują kolektywne, orgiastyczne bachanalia (proto-Dungen z Ta Det Lugnt), przypieczętowane wzmiankowaną na wstępie, monumentalną kulminacją. Ogólnie kolażowo posklejane rozmaite tropy i kontrasty stylistyczne budzą zachwyt, a wszechobecne dęciaki stanowią realny kontrapunkt dla rockowego ansamblu, nie zaś tylko pokolorowanie obrazków dla hecy. Ale po wielu latach dostrzegam, że tak naprawdę tajną bronią tej ekipy był bębniarz Jon Hiseman. Za samo to, co wyprawia w "Elegy", należy mu się status niemasturbatywnego wirtuoza, a to ledwie przykład z brzegu, bo akurat tego właśnie se słucham.
(2017)

 

COMMODORES

 

"Lady (You Bring Me Up)"
Ci z kolei goście są odpowiedzialni za tuzin gorących funk/pop/balladowych płytek, przebój "Easy" (po latach skowerowany przez Faith No More na Angel Dust) oraz wypromowanie wieloletniego lidera Lionela Richie. "Lady" pochodzi z 1981, kiedy to właśnie Lionel wybrał drogę solową ("Hello", anyone?) i później doczekał się z tego powodu recitalu na polskim festiwalu, nie pamiętam jakim. T.S. – "Lady" Commodores VS "Lady" Modjo? Co mi się podoba, to że wytwórnia Motown, wiązana zwykle z firmowym soundem lat 60-tych, potrafiła tak długo trzymać poziom. Smaczki produkcyjne, puls i mnogie hooki – cisną.
(Porcys, 2006)

 

CONSTANCE DEMBY

 

Novus Magnificat (1986)

Gdyby mi ktoś siedem lat temu wywróżył, że będę w takiej oto rubryce mówił pozytywnie o kluczowej pozycji z dorobku "muzyki kosmicznej", to "wziąłbym pałę i napierdalał", jak Windykator Z Łukowa. Zresztą postać kategorii "new age", że niby sooo gay. A jednak jestem trochę niczym pewien krytyk, który swego czasu tak komentował solowy album Roberta Frippa – "ja sam po przesłuchaniu muzyki, której towarzyszą filozoficzne rozważania na temat stworzenia, upadku człowieka, a wraz z nim całego jego świata oraz odkupienia za grzechy, nie bardzo czuję się na siłach, by poddać ją analizie". Swoją drogą Wielki Sztu mi ostatnio śmieszną anegdotę zapodał o Frippie – jak podczas koncertu na Torwarze lider King Crimson ośmieszył dwie inne gwiazdy tamtego wieczoru, Satrianiego i Vaia. Przez cały show Joe i Steve błyszczeli popisowymi solówkami, a ten siedział gdzieś z boku i coś mędził jak kaleka. Aż w pewnym momencie podgłośnił instrument i wykurwił taką partię, że ludziom szczęki opadły. Po czym znów wrócił do pedalskiego mędzenia. Fripp, to dobry gamoń jest. Aha, Constance Demby. Na zdjęciu we wkładce wygląda jak 55-letnia nauczycielka muzyki w podstawówce – siedzi przy "kibordzie" i drapie się za uchem. Mimo to, M83 inspirowali się nią na Dead Cities. W ogóle miałem o Rachmaninowie pisać, ale słup się obalił na Marchlewskiego i nie idzie przejechać. Z tyłu po prawej stronie.
(Porcys, 2009)

 

CORAL

 

A teraz coś z zupełnie innej beczki. Przynajmniej w pewnym sensie. Mówimy tu głównie o odrodzeniu ostrego, naładowanego energią, rock’n’rolla. Tymczasem The Coral są jakby kontynuatorami zjawiska, które swoje najlepsze chwile przeżywało na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w Manchesterze. Stone Roses, Happy Mondays, Inspiral Carpets – podkreśla się, że płyty tych wykonawców zajmują prawdopodobnie sporo miejsca na półkach sześciu młodych Liverpoolczyków (dokładnie pochodzą z Hoylake) z The Coral. Okładki ich wydawnictw, zarówno albumu The Coral (2002, Sony Music), jak i singli Skeleton Key, czy Goodbye, przypominają zwariowane kolorowe kolaże, kojarzące się właśnie z obwolutami płyt artystów nurtu „madchesterskiego”. Coś z psychodelii, folku, oraz radosnej popowej wibracji drzemie w chwytliwych piosenkach zespołu, w skład którego wchodzą: śpiewający gitarzysta Jason Skelly, perkusista Ian Skelly, gitarzysta Lee Southall, klawiszowiec Nick Power, gitarzysta tudzież trębacz Bill Ryder-Jones, oraz basista tudzież saksofonista Paul Duffy. Oj, sporo ich do pieczenia chleba, a co za tym idzie, inspiracje grupy są niezmiernie rozległe. Wymieniają ich mnóstwo, od Oasis, przez Boba Marleya, aż po Chucka Berry i Dusty Springfield. Niełatwo więc zaszufladkować to, co grają. A w jaki sposób doszli do tego, co mają teraz? Ciężką pracą i, między innymi, rezygnacją z nauki. „Każdy z nas chodził do college’u i każdy w pewnym momencie dał sobie z tym spokój. Nie podobało nam się tam. Naprawdę nie było tam nic ekscytującego”. Skoro metoda przyniosła rezultaty, to warto pogratulować odważnej decyzji. Z drugiej strony, kto by teraz myślał o szkole, kiedy raz po raz The Coral określa się mianem nadziei brytyjskiej muzyki. Są wyluzowani, nieprzewidywalni i niewiarygodnie młodzi. Jason skończył już wprawdzie dwadzieścia jeden wiosen, ale reszta to dopiero nastolatkowie...
(Tylko Rock, 2003)


COSMIC JOKERS


The Cosmic Jokers

True confession time: raz jeden uczestniczyłem w nocnym, mocno nietrzeźwym jam session. Była to okrutna LIBACJA i o poranku zostały z nas ZWŁOKI, ale gdy gospodarz wielkiego domu koło trzeciej nad ranem zaprosił całe, solidnie już UBZDRYNGOLONE towarzystwo do mieszczącego się w piwnicy studia, dał nam instrumenty i rozkręcił wzmacniacze, to przez chwilę mieliśmy złudzenie uczestniczenia w czymś mistycznym. Szczęście, że facet tego nie rejestrował, bo efekt naszych starań skwitowałbym raczej hasłem: PIŁEŚ, NIE GRAJ.

Zupełnie odwrotnie z Cosmic Jokers, których wielogodzinne, ostro SKWASZONE sesje nie tylko nagrano, ale i potem opublikowano – z czysto MERKANTYLNYCH pobudek, bez zgody (ba, nawet wiedzy!) efemerycznego dream teamu (Göttsching, Schulze, Grosskopf i kilku innych). Może i więc nielegal (poszły pozwy sądowe w stronę cwaniakowydawcy, te sprawy), ale po pierwsze "trzeba było nie ćpać", a po drugie w ich pozornie niezobowiązującym, randomowym free improv czaiło się zaskakująco dużo thrillerowego napięcia.

Z pięciu wykrojonych albumików zwłaszcza otumania pierwszy, rozpięty między psychodelicznym transem (pomyślcie o "Set the Controls..." Floydów, space rocku Ash Ra Tempel albo kraut-fusion Can circa Soon Over Babaluma), a amorficznymi pejzażami, prognozującymi telepatyczną komunikację Supersilent. W sumie nie ma w tym nic żartobliwego, a jeśli jest kosmos, to nie w znaczeniu berlińskich arpeggiatorów, lecz ewentualnie zapasowego soundtracku do pierwszej połówki Photonu Normana Leto.

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=hyNpuh192JA (evocative moment: 14:26-17:44 – dyskretnie skradający się Manuel niespodziewanie KANALIZUJE w sobie Pata Metheny'ego z kilku lat WPRZÓD :| )
(2018)


COYOTE CLEAN UP


2 Hot 2 Wait (2013)

Christian Jay Sienkiewicz to producent z Detroit, który lubuje się w zamglonych house'owych pejzażach. Skłonność do melodycznej łagodności i przestrzennej produkcji sytuuje te nagrania blisko dokonań chillwave'owców, acz z wyrazistszym pulsem bitu. To jakby mieszanina deep house'u i dream-popu – dla draki można pokusić się o etykietkę dream-house. Idealna rzecz do schłodzenia głowy w letnie upały.
(T-Mobile Music, 2013)


CRAB INVASION


Wow, lubelska grupa Crab Invasion skończyła z żartami. Nowy numer "Margin of Order" to zdecydowanie najlepsza rzecz w ich krótkiej karierze. Nareszcie młodzi polscy rockowcy zaczynają uprawiać songwriting ze świadomością lat teraźniejszych - próbują wymyślać motywiki takie, których jeszcze nie było, przy zachowaniu wyrazistości oraz kombinują z przebiegiem piosenki. Produkcja nieśmiało mruga do Revolvera (1:48), a za tym mikrodysonansikiem na 1:26 i 3:05 mógłby stać Drivealone. Brawo, to mój wymarzony kierunek rozwoju grupy! Zresztą tu do odsłuchu oba numery z singla - "Lesson 01" bardziej w duchu LSF circa Go Forth, też świetny. Trzymam kciuki za chłopaków - ich ewentualny longplay może być jedną z rodzimych sensacji 2012 - zwłaszcza skoro lider za idola ma Partridge'a, a wśród ulubionych bandów wymienia Genesis z przełomu 70s/80s. 
(2011)

"Caps"
Numer tak pode mnie, że aż mi głupio chwalić, ale nie mogę się powstrzymać... Wyczuwam wibracje roku 1980: Duke Genesisów, Remain In Light, Dirty Mind, Real People Chic. Szkoda tylko, że w naszym kraju mało kto czeka na orzeźwiający new-wave/prog/disco pop, którego przebiegu nie sposób ogarnąć za jednym zamachem.
(T-Mobile Music, 2012)

"Dart"
W przededniu wydania debiutanckiego longplaya grupa dowodzona przez Jakuba Sikorę gotowa jest na podbicie kraju. Główną bronią kwartetu podczas tego najazdu będą właśnie takie, singlowe, hymniczne petardy. Chociaż gdy wsłuchać się w to nagranie, przestrzenny miks odsłoni przed nami wiele aranżacyjnych drobiazgów...
(Gazeta Wyborcza, 2013)

Czyli co, poza ziomkami z INXS dopisujemy też Jakuba Sikorę do kompozytorów "Break My Heart"? 😎Przebieg melodyczny ośmiu dźwięków IDENTIKO – i to nawet w tej samej tonacji 😳 Halo policja, proszę przyjechać na YouTube. Przecież to jest jakaś prowokacja ("Waldek jest super inteligentny gościu, a to jest jakaś prowokacja").
(2020)

Tresspass (2013)

Jeśli impulsem do stworzenia tego materiału była potrzeba wymieszania wszystkich fascynacji kwartetu - od prog-rocka, przez post-hardcore, vintage funk z lat 70. i ejtisowy pop, aż po longplay Pala formacji Friendly Fires - to eklektyzm efektu końcowego był nieunikniony. Spójność zwykle oznacza nudę i tyle.
(T-Mobile Music, 2013)

 

CRAIG ARMSTRONG
 

As If to Nothing (2002, elektronika/muzyka współczesna) 4.0

Czasem ponadgodzinna porcja jednostajnej muzyki nie owocuje, mimo całego swojego uroku, wielką płytą. Craig Armstrong jest uznanym autorem muzyki filmowej (stworzył między innymi ścieżki dźwiękowe do filmów Romeo I Julia oraz Moulin Rouge). Współpracował również jako producent i aranżer z wieloma artystami światowej sławy, jak choćby U2, Madonna, czy Massive Attack. W wytwórni Melankolic, prowadzonej przez tych ostatnich, wydaje natomiast swoje solowe płyty. Płyty, które – co nie jest przecież żadnym zaskoczeniem – również sprawiają wrażenie muzycznych podkładów do filmów. Z tą różnicą, że obraz powstaje jedynie w głowie słuchacza. Gdyby pokusić się o wykreowanie takiego obrazu, który współgrałby idealnie z zawartością As If To Nothing, byłby to z pewnością film mroczny, z przewagą ujęć wieczornych i nocnych, opowiadający o zmaganiach się bohaterów z ogólnymi problemami istnienia, podniosły, mimo wszystko pełen nadziei i wiary w miłość. Armstrong stara się wytworzyć specyficzną atmosferę, łącząc monumentalną oprawę smyków i fortepianu z sennymi elektronicznymi rytmami. Pojawiają się znani goście: np. w "Miracle" grupa Mogwai, w "Hymn 2" Photek, a w pieśni U2 "Stay (Faraway, So Close!)" śpiewa Bono. "Starless II" jest remixem (niestety, mało inspirującym) klasycznej kompozycji King Crimson. Obecność wykonawców z różnych kręgów gatunkowych nie wpływa jednak na ogólny klimat albumu: dominują posępne, refleksyjne i chóralne dźwięki. Nie da się ukryć, że słuchając As If To Nothing za dnia, łatwo się znudzić i zniechęcić już po dwudziestu minutach. O wiele lepsze wrażenie nowe dzieło Armstronga robi nocą. I chyba takie było zamierzenie artysty.
(Tylko Rock, 2002)

CRISTINA

Cristina (1980)

Trudno w sumie rozwinąć i udoskonalić szalenie wyczerpujący blurb tego materiału, który popełnili hen dawno na Porcys redaktorzy Zagroba i Kinowski. No bo tak... Postać głosu, osobowości i twarzy projektu, czyli unikalnej Cristiny Monet jako "the opposite fantasy, the porcelain art school doll whose confusion you never understood" – check (a od siebie dodam jeszcze prognozę takiej stylówy i DIZAJNU "effortlessly wyfiokowanej nerdki"). Postać muzycznego wizjonera, architekta i producenta, czyli genialnego "unsung hero" Augusta Darnella – check (przy czym innowacyjność polega na przeniesieniu patentów Dr. Buzzarda na wokalistkę popową w ramach "poligonu doświadczalnego" przed wybrykami Kid Creole and the Coconuts). Powiązania rodzinno-biograficzno-towarzyskie z labelem ZE i sceną MUTANT DISCO – check (dodam tylko, że łącznik z erą około-DFA dość ewidentny – choćby bridge w "Blame In on Disco" który brzmi jak strummingowe wyczyny Out Hud i !!!). Więc niby co ja tu mam wnosić, panie (i panowie)?

Może warto zaakcentować, że idea "high brow disco divy" miała wyraźny podtekst parodystyczno-satyryczno-krytyczny wobec popularnego wtedy nurtu. Plus abstrahując od całego przebiegłego konceptu i dopracowanej identyfikacji wizualnej, to w kategorii "przedinternetowej meta-ironii" chwilami teksty przepoławiają nowofalowym dowcipem ("I won't share you with another mate / I'm not that liberal and you're not that great" – SHIEEEEEET, a z tego kawałka nawet sam kiedyś podkradłem jedną frazę, ale ciii). Ogólnie grywało się na imprezach Disco Intimissimo "La Poupée Qui Fait Non" i "Don't Be Greedy" właśnie ("szmacianeczkę się kopało, klubik się zakładało, a okupant tylko hände hoch!"), bo Monet uosabiała w naszych oczach jedną z definicji pojęcia "the coolest girl". Innymi słowy, parafrazując kolejnego klasyka – armed with a glorious vintage attitude, Cristina shows all the Aguileras, Milians and Ronaldos of the world what "class" is (i swoją drogą pewien wspólny mianownik z humorystyczną lekkością, intelektualnym przymrużeniem oka Esselink też dostrzegam).

highlight – youtube.com/watch?v=Fm4PztaLKAk (evocative moment: paranoiczność wielogłosów w intro tuż przed wejściem fanfar)
(2023)

 

CRYSTAL CASTLES

 

Crystal Castles (2010, electronic) !5.7

Die-hardzi będą marudzić, że nie ma "dobrego elektro", "liczy się pierdolnięcie" i "jesteśmy niegrzeczni, jeździmy na Openera", pt. 2. Powiedzą: "co to za miękkie cipki, jakieś avant-popy jak z Morr i ufoludkowe synthy jak z BoC?". Ale z mojej perspektywy dopiero w tym rozdaniu zaczyna się "muza". Inna sprawa, że drugiego "Alice Practice" nie widać. Coś kosztem czegoś. Albo rybki, albo akwarium.

III (2012, elektronika/dream-pop) !5.0

"Recorded in Warsaw", wtf...


CRYSTAL WATERS


"Gypsy Woman" tak wysoko ustawiło poprzeczkę w kategorii jazzowego wysmakowania harmonicznego w housie (dysonanse basowe słyszane tylko na słuchawkach bądź bardzo dobrych kolumnach – miazga), że do dziś nikt jej nie strącił. To konstrukcja misterna, z półtonowymi przesunięciami nieszablonowych akordów i kosmicznymi nutami basu – rzecz iście wykwintna. Na nic się to jednak zdaje w polemice z rockistami, bo dla nich to zaledwie upośledzone "larari, larurau, larari, larurau" – gdzie tam jakiejś Crystal Waters do prawdziwej, godnej zaufania muzyki (czyli rocka). Pfff.
(T-Mobile Music, 2011)

PS: Pomnikowy utwór inspirował i nadal inspiruje rozmaite sample czy interpolacje – od sławnego użycia w "Why You Wanna" T.I., przez komicznego "Typowego Janusza" Tedego i Sir Micha, po odkrycie DJ-a Czubaka sprzed paru miesięcy czyli urocze "Bajo Jajo" kids-rapowego projektu MŁYN. 

INFLUENCED BY x 5:
🎵  Inner City: "Do You Love What You Feel"
🎵  Technotronic: "Pump Up the Jam"
🎵  Black Box: "Everybody Everybody"
🎵  Adamski: "Killer"
🎵  Madonna: "Vogue"

INFLUENCE ON x 5:
🎵  CeCe Peniston: "Finally"
🎵  Robin S: "Show Me Love (Stonebridge Club Mix)"
🎵  Gala: "Freed from Desire"
🎵  Herbert: "The Audience"
🎵  Robyn: "Between the Lines"
(2021)

 

CUBAN LINK

 

"Still Tellin' Lies"
Kontrowersyjny kubańsko-portorykański raper, ex-członek Terror Squadu, sięga tu wyżyn w krzyżówce ulicznej, off-bitowej z deczka nawijki ("zostający" tekst poza wersem) i przebojowego, słonecznego vibe'u (aksamitne wokale i przyjemne micro-arpeggio w tle). Generalnie receptura poweru ta sama co w "Southern Hospitality" – dajemy stukające drumsy i rap na wierzchu, a z oddali dobiegają pozostałe skrawki aranżacji, co powoduje efekt zdystansowanej głębi. Numer nie trafił na żadnego longplaya; długogrający debiut Felix Delgado wydał dopiero w 2005.
(Porcys, 2006)


CUPCAKKE


"Duck Duck Goose" (2018)
Ktoś powie, że kolejna na tej liście reprezentantka Wietrznego Miasta epatuje tu skrajną obleśnością, a ktoś inny – że manifestuje nieskrępowaną i wyzwoloną kobiecą seksualność. "Macie słuszność, wszyscy właściwie macie słuszność, z tym że oczywiście wynika ona z NIEWIEDZY", gdyż jest to otwarte nawiązanie do tradycji dosadnych nowoorleańskich bounce'ów. Ale zostawmy kontrowersje tekstowe i popatrzmy, co tu odjebał na bicie niejaki Domagoj Knezović z Chorwacji (raperzy z SZIKAGO ewidentnie szukają podkładów u ex-demoludów). Otóż Domagoj domaga się ustawowego ożenienia bounce'u z jazz-house'ową harmoniką (Crystal Waters, anyone?) najwyższej próby (z rytmiką BICIA KLAWISZY zresztą też – jak podpowiada mi Muzyczny blog Glebogryzarki ztj. Afrojax). Polecam stestować koniecznie w słuchawkach, bo na moich kolumnach niektóre "wysokie alikwoty" umykają pod bezpardonowymi uderzeniami sekcji. A, no i Liz Harris ujeżdża, gwałci, morduje ten bit jak w Nagim Instynkcie. Taaak – panna w dowodzie ma identycznie nazwisko, co Grouper. "A jeśli nie wiedziałeś, to teraz już wiesz".
(2020)


CURTIS MAYFIELD



Superfly

Top 10 ulubionych sampli wziętych z Superfly:

10. https://www.youtube.com/watch?v=kjQ9RQLkojY (Total)

9. https://www.youtube.com/watch?v=D9Yc3pv-uI0 (Nelly/Xtina)

8. https://www.youtube.com/watch?v=IOv0nC3npeg&t=27s (Snoop)

7. https://www.youtube.com/watch?v=Xk8w5rWo-WU (Mary J. Blige)

6. https://www.youtube.com/watch?v=Z8qSL9qi2gs (Snoop)

5. https://www.youtube.com/watch?v=lJZq9rMzO2c (Erykah)

4. https://www.youtube.com/watch?v=SOetUcowpQE (Molesta)

3. https://www.youtube.com/watch?v=ecv09TI_tV4&t=30s (Biggie)

2. https://www.youtube.com/watch?v=5x5NCDYB1Lc (Beasties)

1. https://www.youtube.com/watch?v=vvgkkJPouD8 (Snoop)

DZIENKUJE DOBRANOC :|

highlight – https://www.youtube.com/watch?v=HJkjVfOcIxs (evocative moment: "Didn't have to be here... You didn't have to love for me")
(2018)

 

CUSTOM BLUE

 

All Follow Everyone (2002, dream pop) 5.2

Wyobraźmy sobie typowy dla współczesnej sceny gitarowej zespół brytyjski, który bardzo upodobał sobie nowoczesne instrumentarium. Custom Blue to duet debiutantów, którzy, reprezentując charakterystyczny ostatnio nurt akustycznych, smętnych ballad, postanowili nadać mu nowy wymiar. Kluczem w tym zabiegu okazała się elektroniczna oprawa piosenek: spora ilość klawiszowej przestrzeni i programowane rytmy. Mimo tego, All Follow Everyone nie jest tworem mechanicznym, odhumanizowanym. Wręcz przeciwnie. Dwanaście zawartych tu fragmentów to rzeczy nazbyt aż uczuciowe i ckliwe. Być może przyczyniają się do tego częste partie orkiestry ("Iowa", "Keep It Down", podniosłe interludium w "Structure"). Panowie Alex Pilkington i Simon Shippey są niewątpliwie utalentowanymi twórcami. Piszą piosenki zapadające w pamięć. I choć niejednokrotnie mamy do czynienia z ogranymi schematami, warto kilku z nich poświęcić nieco uwagi. Nowofalowa melancholia bijąca z "Now" styka się po chwili z samplowanym beatem i akustyczną gitarą. "So Low", chyba najbardziej udana tu kompozycja, prowadzi subtelnym motywem pianina elektrycznym do świetnego refrenu, jakby bez puenty, przez co bardziej tajemniczego. "So Long Summer" również urzeka melodią, hipnotyczny "One More Time" odsyła do Manchesteru początków poprzedniej dekady, a "Sun’s Gone Away", rozwijając się wolno, zaskakuje słodkim finałem.Brytyjska prasa wypowiada się na temat Custom Blue bardzo pochlebnie. Ale należy stwierdzić, że jeszcze sporo pracy przed tym zespołem, pracy nad własnym, rozpoznawalnym stylem. Tymczasem, zanim tego doczekamy, zawsze możemy sięgnąć po All Follow Everyone i trzymać kciuki.
(Tylko Rock, 2002)


CYANN & BEN

"Siren Song"

Oto następny francuski wynalazek dostępny tylko nad Sekwaną. Mam szczęście korzystać z uprzejmości mieszkańca tych rejonów: w przeciwnym wypadku sięgnięcie po podobne smakołyki byłoby znacznie utrudnione. Gorzej, że zeszłoroczny debiut kwartetu Cyann & Ben, zatytułowany Spring, stał się out of print już po kilku miesiącach od premiery. Rozbieżność nakładu i (wynikającego z entuzjastycznych recenzji niezależnej krytyki) nagłego zapotrzebowania doprowadziła do katastrofy organizacyjnej: nawet wtyki w odległej krainie musiały bezradnie rozłożyć ręce. Ale gdy już Gooom (ten od M83, btw) wznowił Spring ostatnimi tygodniami, natychmiast posiadłem tekturowy egzemplarz, delektując się zawartością. A bo w środku gęste atmosferyczne pejzaże i nawarstwione, kołaczące się halucynogenne motywy w rozmazanym brzmieniu. Oraz piękne, choć niejednokroć chore i autentycznie nawiedzone melodie. Wspomina się space-rock lat 90-tych spod znaku Flying Saucer Attack, lecz ten avant-folk sporo ma wspólnego choćby ze wczesno-środkowymi Floydami w swojej rozdrobnionej, psychodelicznej progresji.

"Siren Song", ponad sześciominutowa epopeja dźwiękiem, wyłania się ze stojących, chłodnych wwiewów ambientowego interludium. Zainaugurowana pasywnym arpeggio akustycznej gitary i snującym opowieść głosem Bena (typowe tu, obok żeńskiego wokalu Cyann, składniki większości kompozycji), sączy się powoli, konstruując rodzaj klaustrofobicznej łuny wraz z dochodzeniem poszczególnych barw instrumentów. Sypka perkusja i synematyczne plamy keyboardów, choć markowo przestrzenne, operują standardową opcją nastrojowego post-rocka. Lecz wówczas, na wysokości trzeciej minuty, sprawy zaczynają się komplikować. Zaskakujące zmiany dróg harmonicznego gąszczu obfitują w tak śliczne i zarazem chore momenty, jak ekspercko wyedytowane, łagodne kulminacje między 5:10 a 5:21 (które to kulminacje należą do cudowniejszych fragmentów muzyki jakie słyszałem niedawno). Spring wciąga nocą, gdy "nie ma życia", pozwalając za każdym razem wniknąć głębiej, oferując bogate złoża dyskretnej dramaturgii.
(Porcys, 2004)


CYBOTRON


"Clear" (1983)
Z jednej strony ktoś prychnie – i to ma być ten Atkins wyborowy, wielki innowator elektroniki? Przecież totalna kopia Kraftwerk z "Trans-Europe Express" – i to aż 6 lat później. Ba, rzecz spóźniona nawet do "Planet Rock" o rok. Jednak z drugiej strony robot tkwi w szczegółach. O ile późne Kraftwerk brzmi jak człowiek przerażony obsługą zaawansowanych maszyn, zaś wczesny Afrika Bambaataa jak ktoś, kto po prostu chce się przy tym dobrze bawić, to Cybotron roztacza tu wizję maszyn, które same już sobą zarządzają, u progu buntu. I jak to w każdym wciągającym futuryzmie – jest to wizja "tyleż fascynująca, co przerażająca". Historycznie nietknięty pomost między nowojorskim electro, a Detroit techno, a pod mikroskopem – wspaniała zapowiedź takiego meta-albumiku Tiny Reminders.
(2019)

 

CYMBALS EAT GUITARS

 

Why There Are Mountains (2009, indie-rock) !5.5

Eldo odkurzył niedawno troszkę zapomnianą, obskurną (i przy okazji rewelacyjną) obelgę "cymbał", którą bardzo chciałem użyć przeciw CEG, ale nie mam serca. Kiedy wreszcie dałem szansę tym sponiewieranym tu i ówdzie młodziakom, to przy całej ich patetycznej, misjonarskiej otoczce rodem z klasyki indie 90s miło mnie oczarowali umiejętnością napisania paru sensownych melodycznie kawałków. Bo tacy Times New Viking to chyba nie potrafią nawet posługiwać się sztućcami (jak na barbarzyńców w nazwie przystało).


CYNDI LAUPER


"True Colors" (1986)
Ależ to musi być dobra kompozycja, skoro w delektowaniu się nie przeszkadza mi ani demówkowy aranż, ani ŚCIARACHANY voice Cynthii w refrenie... E, bzdura – ta demówkowość i chrypka w TĘBR dodają przecież dużo charakteru i "prawdy". Na początku media debatowały która z panien zrobi większą karierę – Madonna czy Cyndi. Według przewidywań miały iść łeb w łeb niczym Kuklinowski w Koronie i Kmicic na Litwie – trochę na zasadzie sławetnych prognoz "Machiny" co do przyszłości Afro Kolektywu i Wilhelma Sasnala. Dziś można przywdziać ironiczny uśmiech – również dlatego, że piosence życia Lauper (ileż urokliwszej od zajechanej "Time After Time" i ileż mądrzejszej od imprezowego alko-bęgiera "Girls...") bliżej profilem do ballad Stevie Nicks, Kate Bush czy Stiny Nordenstam (TAK – nadstawcie uszu w zwrotkach), niż do Madge.
(2019)

 

CZERWONE GITARY

 

"Nie zadzieraj nosa"
Rote Gitarren to nasze dobro narodowe (zawierające nawet "Rotę" w nazwie – trochę jak tradycyjne polskie potrawy w rodzaju śledzia po japońsku, barszczu ukraińskiego czy ruskich pierogów itd., itp., nie mówię tutaj nawet o "wolimy kotleta od Mahometa" ["tradycyjny, rodzinny, po kościele" – 10.0 dla mnie ten mem]). Dobro "narodowe" w tym prawdziwym sensie, że ta kapelka miała w latach 60. niewiarygodną wręcz serię singlowych delicji i każdy tam znajdzie swojego faworyta, bo jest z czego wybierać – od novelty kuriozalnie zaczepnej "Matury" i tęsknej "Historii Jednej Znajomości" przez kinksowskie "Nikt Na Świecie Nie Wie" i zakamuflowany szantaż samobójczy w "Takie Ładne Oczy", aż po podtekstowy bigbit "Dozwolone Od Lat 18-stu" czy prawie liturgiczny lament "Anny Marii".

Osobiście niemal zawsze stawiałem na psychodeliczne, nieco lennonowskie (mimo ogólnie bardziej daviesowskich skłonności autora) "Kwiaty We Włosach", ale ostatnio mnie olśniło i dopiero skumałem muzyczno-tekstową potegę niepozornie skocznego "Nie Zadzieraj Nosa". Bo obadajcie uważnie co tu się dzieje - piosenka "formatem" banalna, jakby do podrygiwania, a jednak kiedy śledzę jej przebieg kompozycyjny, to trochę przypomina mi się anegdota jak Yorke i J. Greenwood ścigali się "kto wciśnie więcej akordów" w "Just" (taka zabawa dla songwriterskich pojebów – normalsom nie polecam). Otóż mamy tu na oko z milion akordów i jak gdyby nigdy nic typy "hrajo se" peerelowski, reżimowy bigbit dla młodzieży, o co chodzi w ogóle, kto gdzie stał, a gdzie ZOMO?!

Żeby było mało, to tekst Gaszyńskiego, niby zwyczajna, tania, szablonowa rymowanka, uderza w ton metafory pomnika trwalszego niż ze spiżu: "jutro odjeżdżamy" (czyli to co nas wszystkich czeka) "lecz nasze piosenki... łatwo zapamiętać" (czyli to, co po sobie możemy zostawić). Bez puenty tym razem.
(Porcys, 2015)

 

CZESŁAW ŚPIEWA

 

"Mieszko i Dobrawa"
Ten pierwszy singiel Czesława był załamująco słaby. Potem widziałem artystę w talk show Wojewódzkiego i pomyślałem – ale fajny gość, szkoda że robi tak kiepską muzykę. A później stał się cud, gdy pewnego ranka usłyszałem w trójkowej audycji Piotra Barona singiel drugi, "Mieszko I Dobrawa". W niczym nie przypominał on akordeonowo-aktorskich smętów z jakimi kojarzyłem dotąd Czesława. Otrzymaliśmy półtoraminutową bombę skonstruowaną przy pomocy następujących składników: Animal Collective (pogłos na wokalu! ekspresja śpiewna! bębny! absurdalny tekst!), thrash metal i solówka gitarowa a la Brian May ze wczesnych, hard-rockowych krążków Queen. W skrócie: masakra. Klip też nie ułomek.
(Offensywa, 2008)