CARLA BLEY

 

Escalator Over The Hill (1971)

"All the musical audacity of Sgt. Pepper, with better performers", magazyn "Time Out" napisał. "Heh". Nie, ale chciałbym się bardzo nie zgodzić, natomiast nie bardzo mogę. Znaczy wiecie... No słucham sobie tego niby, ale muszę stosować jakieś uniki, bo w formule komentarza na dwa akapity długości to mogę się zesrać a nie wyczerpać temat. Carla Bley, taka kompozytorka... Trzeba serio wspinać się na wyższe stany świadomości żeby rozpisać utwór jak ten. "Speaking of monumental". Trzy lata nagrań, tysiąc sidemanów, trzy winyle, dwa kompakty, ponad dwie godziny muzyki. Odbywa się tu na naszych uszach jakaś masakra, którą mądrale nazywają "operą jazzową", lecz olać nomenklaturę, bo obcujemy z ogrodem wspaniałości mieszającym jakiś post-bop, psychodeliczny rock, barokowo zorkiestrowane wodewilowe ballady, ambiens konkretny, poezję śpiewaną, melorecytacje i statyczne mini-drone'y w tle, przy których Labradfordy różne wydają się cokolwiek nieoryginalne i nieświeże.

Oczywiście, eklektyzm można mieć w dupie, ale mienie w dupie kończy się gdy poziom niemal każdego fragmentu dosłownie rozpierdala. Tradycyjnie nie wczytuję się w warstwę literacką, ale taka "nowoczesna" opera to przywodzi na myśl Lamb Lies Down. Teksturowo z kolei kojarzą mi się musicale z lat 50-tych, The Black Saint And The Sinner Lady, może eksperymenty szkoły kolońskiej (niżej tam się Pawełek produkuje), a i Wyatt swoich abstrakcyjnych songów nie wziął znikąd (zresztą kooperowali z Carlą). I normalnie nie nadążam za złożonością struktur, gigantycznym rozmachem, przytłaczającą kaskadą tropów. Przecież w samej trzynastominutowej uwerturze tego czegoś dzieje się więcej niż na wszystkich płytach z naszego tegorocznego top 10 (co przypomina, w kontekście skali ocen Porcys, dlaczego trafiają tam sprawy siódemkowe). Tymczasem na zdjęciu w książeczce Carla wygląda jak nawiedzona hippiska, i weź tu ogarnij. A z tych Bleyów to polecam jeszcze Paula – dobry gamoń, mąż zresztą kiedyś. Ech. Trzeba mi było kurwa zmusić Konia żeby znów coś zapodał z esencjonalnie nieesencjonalnej kolekcji swojego ojca, a nie. Miłość harkor. Doooooobra koniec.
(Porcys, 2008)