CHARLES MINGUS
The Charlie Mingus Jazz Workshop: Pithecanthropus Erectus (1956)
Nie trzeba być specjalnym znawcą, żeby dostrzec absolutnie unikatowy status Mingusa w jazzie drugiej połowy lat 50. Za wyjątkiem paru rodzynków gatunek opierał się wówczas głównie na postaciach imponujących wyborną techniką i własnym stylem obsługi danego instrumentu, ewentualnie na sprawnych mistrzach od aranżacji. Charlie też wniósł ogromnie dużo w tym temacie - jego charakterystyczny, wyrazisty groove wyróżniał się w bebopowym krajobrazie. Ale powiedzieć o Mingusie, że był kontrabasistą, to trochę jakby powiedzieć o McCartneyu że był basistą. Owszem, technicznie jest to prawda i nawet można się wykłócać, że obaj wymienieni należą do najwybitniejszych zawodników na swoich pozycjach w dziejach. Natomiast to ledwie punkt wyjścia, baza do poszukiwań, a przede wszystkim jedno z wielu "pól artystycznej eksploatacji". "Panie Lebiedź, ja tylko panu mówię", że z początku gość ćwiczył SOLFEŻ i puzon, a następnie w wieku 16 lat "zainteresował się" (!) wiolonczelą, by skończyć na starannym studiowaniu dzieł Debussy'ego, Ravela czy poematów symfonicznych R. Straussa. Więc "chyba nie dziwota", że podczas gdy znakomici pianiści, trębacze, saksofoniści i wokaliści sygnowali swoim nazwiskiem wydawnictwa będące w istocie kolekcjami "kreatywnych coverów" cudzych utworów, to Mingus już "brylował w hamaku" (Tymon) i na oczach całego zgromadzenia reformował jazzową kompozycję.
I właśnie Erectus to jest taka płyta, na której kolo ekstrawaganckim, zamaszystym gestem odcina się od tradycji, żwawo zmierzając ku nieodkrytym lądom estetycznym. To moment w którym jego Ellingtonowska obsesja zaczyna owocować śmiałymi wycieczkami w nieznane. Miał on nieustanną potrzebę udziwniania swojej muzyki i dokładnie dzięki temu w 1957 roku nie przypominała ona niczego i nikogo innego. Na papierze pretensjonalny koncept sportretowania dziejów ludzkości (od wzlotu po upadek) w ponadddziesięciominutowym jamie tytułowym to w praktyce na przemian proto-hip-hopowy groove basu i symboliczne przejście pewnym krokiem od bopu w stronę free pod pozorem dezorientujących mostków przepowiadających kakofoniczne wyładowania a la Ascension Coltrane'a. Czyli po prostu zwrotny punkt, przełomowy "statement" nie tylko w karierze Charlesa, ale i w jazzowej narracji w ogóle. W uchwyceniu nowych przyczółków pomaga dziarska ekipa m.in. z Jackiem MacLeanem (sax altowy) i Malem Waldronem (piano) - warto podkreślić, że nie grali tu z nut, bo nauczyli się numerów na pamięć. Luźne odczytanie Gershwinowskiego "A Foggy Day" zawiera efekty dźwiękowe (syreny, klaksony, gwizdy...) wydobyte z prawdziwych instrumentów, co de facto brzmi jak proto-yass (!). Wzniosły liryzm ballady "Profile of Jackie" prawie rozpada się na naszych uszach, a na finał "Love Chant" - frapująca seria zmian akordów, która trwa prawie kwadrans. Czekały nań jeszcze wyższe szczyty do zdobycia, ale ten górski szlak szczerej awangardy miał tu swój start.
highlight
(2016)
Mingus Ah Um (1959)
O ile Miles i Trane są wytatuowani "na blachę" w głowach sporego procenta mainstreamowo zorientowanych adeptów rocka, to nieco mniej naświetlony w powszechnej świadomości Mingus – ze swoją dziwnością, ekscentryzmem i niewyparzonym jęzorem vel niepokorną postawą (np. niczym Niemen w filmie "Sukces" potrafił wytknąć "kiks" koledze na scenie i generalnie "nie przebierał w środkach" musztrując swoich akompaniatorów) – zawsze pozostanie pupilkiem indie fanów. A najczęściej wskazywaną przez nich pozycją obowiązkową z dyskografii Charliego jest właśnie debiut w barwach Columbii z 1959 roku. Może dlatego, że tracklista równa ("bramka ładna..."), kolejność to smaczny przekładaniec (szybki/wolny, wesoły/smutny etc.), a zróżnicowany stylistycznie i ekspresywnie materiał można uznać za zgrabną esencję całej kariery arizońskiego wizjonera. To jakby często poszukiwany przykład płyty która "podąża we wszystkich kierunkach jednocześnie" i choć może brakuje jej nieco ekscentrycznego modernizmu sixtiesowych wałków C.M., to tutaj przynajmniej wiedział on dokładnie, jak odnaleźć swing w awangardzie – i na odwrót.
Zaczyna przekwaszony gospel openera "Better Git It in Your Soul" na 5/4, nieprzenikniony w trójwymiarowym aranżu instrumentalnego refrenu. Dalej mamy między innymi trzy TRYBUTY: szlachetną elegię dla zmarłego Lestera Younga w "Goodbye Pork Pie Hat", post-swingujący list do Ellingtona w "Open Letter to Duke" i dixielandowy hołd dla Mortona w "Jelly Roll". Czwartemu "domniemanemu" bopowemu hołdowi dla Parkera w "Bird Calls" sam autor zaprzeczał, sugerując raczej naśladownictwo ptasich treli. Co jeszcze? Na dobry początek współpracy włodarze Columbii ze strachu przed kontrowersją pozbawili rozpolitykowanego tekstu "Fables of Faubus" (zawsze chciałem to zaryzykować: Mingus jako Kanye lat 50.? :O "..oj, za daleko...") – dziś label wiele dałby za tak skandaliczny potencjał PR-owski. Ponadto szczegółowo dopracowane solówki, nagłe spiętrzenia dęciaków którymi Radiohead ponoć inspirowali się w finale "National Anthem" i w miarę demokratyczne proporcje wszystkich kolorów w miksie, co przy autorytarnych zakusach lidera może zaskakiwać, ale wyszło całości na dobre.
highlight
(2016)
The Black Saint and the Sinner Lady (1963)
"Lubię jazz wtedy, kiedy mi się podoba" i generalnie unikałbym jakiegokolwiek udowadniania "wyższości" jednego gatunku nad drugim bądź trzeciego nad czwartym. Tym niemniej mimo, iż Mingusa zalicza się do jazzowego królestwa, a w jego katalogu nie brakuje rasowo rozimprowizowanych post-swingów, to jego opus magnum wydaje się być ulepione z osobnej gliny. Więc z konieczności muszę podkreślić, że Black Saint to coś więcej niż jazz – co wcale nie oznacza "lepiej niż jazz", gdyż jak wiadomo "więcej" nie zawsze znaczy "lepiej". Dodam, że ja serio lubię Erectus, Clown i Ah Um, lubię Oh Yeah, Tijuana Moods czy Let My Children..., "lubię muzykę, i to różną muzykę, jeżdżąc samochodem mam kilka kaset zawsze, lubię słuchać radia, lubię zespoły". Natomiast jakby Black Saint... No offense, dear "jazz afficionados", ale to już nie jest "jazz", to jest jakiś kolosalny przeskok od jazzu – jeśli cokolwiek, to bardziej chyba trawestacja, peryfraza, metonimia jazzu. Etykietki strajkują w tych rejonach. Zresztą Impulse! promował to wydawnictwo jako "nową falę etnicznego folk-dance'u" – i proszę, symptomatyczna jest nieobecność w tym sloganie słowa "jazz". Owszem, gość jest tu wielkim spadkobiercą Mortona, na którego sam się powoływał; zuchwałym kontynuatorem Ellingtona, którego tym dziełem przeskoczył, czy się to komuś podoba, czy nie; rywalem Milesa w wyścigu o najwyrazistszą "idiosynkratyczną" wizję przyszłości instrumentalnej muzyki zespołowej – z którym szedł łeb w łeb, robiąc kompletnie inne rzeczy.
Ale na Black Saint nasz Mingus samozwańczo wpisuje się na listę najbłyskotliwszych partyturowych kompozytorów drugiej połowy XX wieku. Są tu momenty "przekraczające same siebie", wykraczające poza kolektywny, bogato zorkiestrowany bop. Przełamanie w "Duet Solo Dancers" ewokuje pełne grozy stąpanie "Gnoma" Musorgskiego. "Group Dancers" dość sugestywnie kojarzy się z Gershwinem circa "Błękitna rapsodia". "Trio and Group Dancers" balansuje między flamenco z koncertu na gitarę i orkiestrę Villa-Lobosa, a zmasakrowanymi spiętrzeniami ściany dźwięku Stana Kentona. I nie są to już nawiązania, amatorskie follow-upy, acz podjęcie realnego dialogu, spotkanie "twarzą w twarz". Gęstwina treściowa zabija – kompozycyjna pirotechnika, niemal filmowe techniki suspensu w prowadzeniu narracji, pionierskie wykorzystanie overdubbingu... Nie dziwi zupełnie, że facet który to wszystko stworzył, rozpisał i skoordynował miał potem czelność "przyjebać" wstępem, w którym rozstawia po kątach krytyków, słuchaczy i innych muzyków, następnie opisuje krok po kroku całą tę quasi-baletową suitę i gratuluje swoim sidemenom, a na koniec... sobie. Mało tego, jego psycholog recenzuje płytę, analizując emocjonalny background. Wpierw dopatruje się smutku, alienacji, depresji "i takie takie", ale w miarę to miłość, ciepło i pasja go najbardziej kręcą, i w ogóle w finale ma nadzieję na przyszłość. Oficjalnie: The Black Saint and the Sinner Lady – barwnie udźwiękowiony taniec wielu krasnali ogrodowych naraz.
highlight
(2017)
Let My Children Hear Music (1972)
"Przepraszam, mi się wydaje, że jeżeli W OGÓLE ktoś ośmiela się powiedzieć, że my się nie znamy, to ja chciałem powiedzieć, że do mnie w ubiegłym tygodniu... nie, w poprzednim jeszcze (...) ale pamiętasz co ci mówiłem, że do mnie dzwonił... PYLE" 😐
😐
A do mnie z kolei w ubiegłym tygodniu dzwonił Wojciech Frączek i podliczył, że długodystansowiec Charlie to jedyny poza półbogiem Milesem wykonawca, który ZAMELDOWAŁ się ze swoim KRĄŻKIEM w trzech moich rankingach dekady – 50s, 60s i teraz 70s (+ taka ciekawostka: JAK WYLICZYŁ TYGODNIK KIBICA są też dwaj inni tacy artyści, co pojawiają się w podsumowaniach 50s i 70s, choć zabrakło dla nich miejsca na mojej liście płyt 60s). Na swoim ostatnim wielkim (a rozmachem to wręcz MAMUCIM) longplayu Mingus kontynuuje i puentuje po-Kentonowską, dźwiękową polemikę estetyczną spod znaku trzeciego nurtu, której PEAK przypadł na mityczne Black Saint & the Sinner Lady.
Pichci zatem smakowitą (jeśli miejscami odrobinę ciężkostrawną) mieszaninę free ekspresji, swingowej taneczności i post-ellingtonowskiego, bigbandowego aranżu z poważkową ornamentyką i post-Ivesowską, modernistyczną formą oraz natychmiast wyczuwalnym, autorskim, nieco groteskowym w posmaku piórem motywicznym. Sampluje też odgłosy słonia, żongluje metryką, a last but not least recytuje "jak boss". Jeśli więc wolicie Mingusa który przygniata multiteksturowymi orkiestracjami od hardbopowego lub lirycznego Mingusa w którym można się "rozsmakować", to coś dla Was. I na koniec spekulacyjny fun fact: ponoć tytuł pełnometrażowego debiutu Boards of Canada to nawiązanie.
highlight – https://www.youtube.com/watch?v=WCbJ5fPZuGA (evocative moment: intro z trąbą słonia, której sound naśladuje trąbka)
(2018)