CHET BAKER
Chet Baker & Strings (1954)
Niniejsza lista składa się przeważnie z dzieł, które wyprzedzały swoją epokę, antycypowały całe style, nurty i trendy, zmieniały na bieżąco kierunek rozwoju muzyki. Niczego takiego nie można powiedzieć o jedynym longplayu Chesneya dla Columbii (versus np. ponad 20 dla Pacific Jazz), który składa się z milusich, cieplutkich wykonów płynnie żeniących cool ze smyczkową oprawą nieco po linii sławnych epek Parkera. Ale czasem to właśnie wszystko, czego mi potrzeba. Świeżo po rewelacyjnym starcie u Gerry'ego Mulligana "złamany białas" Baker skompilował własny kwartet i niepostrzeżenie zbudował medialną przeciwwagę dla rodzącego się, murzyńskiego, porywczego bopu. Uwielbiany przez młode hipsterki playboy, słodki przystojniaczek o zawadiackim uroku Jamesa Deana do ktorego bywał porównywany, "ostatnia nadzieja białych" (Eminem jazzu?), umiał zarówno śpiewać ("My Funny Valentine"!), jak i pieścić intymne, jedwabiste pościelówy na trąbce, czym nieśmiało przyczynił się do wykwitu tendencji smooth, chill i proto-downtempo.
Na długo zanim siedział w więzieniu, zanim wybito mu zęby, wreszcie zanim jego namiętna miłość do heroiny sięgnęła tragicznego finału, gdy wypadł z okna w dzielnicy dilerów w Amsterdamie, Chet serwował soundtrack do łożkowych ekscesów zupełnie jak Air na Moon Safari pod koniec lat 90. Na sesji z przełomu 1953 i 1954 roku pałker Shelly Manne nie miał zbyt wiele do dodania, za to non stop udziela się tu oktet smyczkowy, którego aksamitne tła nadają "You Don't Know What Love Is", "Love Walked In" czy "I Love You" właściwości kojących. Syrop, konfekcja, muzak... i będziecie mieć rację. Lecz "mam to centralnie w pompie", bo każdy czasem potrzebuje chwili odpoczynku, a to jest jedna ze sprawdzonych, użytkowych sesji relaksacyjnych tamtej ery. C'mon people, albo serio rozmawiamy o tym jak to było w latach 50., albo snujemy elitystyczną fantasmagorię. Słucham & Strings teraz, sącząc czerwoną Rioję ("more claret?") i Wam polecam to samo.
highlight
(2016)