!!!

 

Czym charakteryzuje się dance-punk? Nieskomplikowanymi, repetywnymi, ciętymi riffami gitar. Funkującym jak diabli basem. I jednostajnym, pulsującym rytmem. Szaleńcza mieszanka tych elementów zaowocowała bodaj najbardziej kreatywnym obecnie nurtem niezależnego rocka. Typowo, jego kolebką są Stany Zjednoczone.

Zespół o dziwacznej, intrygującej nazwie !!! to jedni z apostołów fali. Z tą nazwą wiązało się zresztą najwięcej zamieszania wokół formacji w początkowym okresie jej działalności. Domyślacie się chyba, jak brzmiało najczęstsze pytanie zadawane członkom !!! przez dziennikarzy? To proste: jak do cholery to przeczytać? Ktoś wpadł na oryginalny pomysł trzykrotnego kliknięcia językiem, że niby taki odgłos paszczą. Onomatopeiczny. Ponadto, w większości źródeł grupa figuruje jako Chik Chik Chik. Ale na tym nie koniec wątpliwości. Wytwórnia opiekująca się !!! oficjalnie informuje, że prawidłowa wymowa polega na trzykrotnym powtórzeniu dowolnego jednosylabowego słowa. Genialne! To pierwszy znany mi przypadek, kiedy o brzmieniu nazwy wykonawcy każdy decyduje z osobna. Gitarzysta Mario Andreoni: Większość ludzi mówi „pow pow pow”, albo „chik chik chik”. Najdziwaczniejsza wersja, z jaką się spotkałem? Podczas naszej pierwszej trasy w Arizonie, banda dzieciaków oddała !!! w formie trzech głośnych pierdnięć. Hm, nieźle, nieźle.

Ale cofnijmy się do podstawowych faktów. W roku 1996 w kalifornijskim Sacramento skrzyżowały się drogi dwóch mocno pokręconych załóg: Black Liquorice i Popesmashers. Na miejscowym party pierwsza zaprezentowała własne przeróbki w stylu disco, a druga strzępy dzikiego noise’u. Ktoś wpadł na pomysł, żeby założyć zespół łączący te odległe kierunki w jedno. Jak wspominają muzycy: Chic, Bohannon, James Brown, Sly Stone… chcieliśmy spróbować stworzyć muzę podobną do tego, przy czym lubiliśmy tańczyć. I tak, na zgliszczach dopiero co rozbitej hardcore’owej kapeli Yah Mos, w której między innymi śpiewał niejaki Nic Offer, wykrystalizowała się nowa idea. Do paktu przystąpiło ośmiu facetów, każdy z inną przeszłością, ale łączył ich zapał i ekscytacja tym, co dopiero miało nadejść. Po to właśnie wybrali symbol trzech wykrzykników, by zamanifestować swój nieposkromiony entuzjazm.

Warto zaznaczyć, że jednocześnie, na równych prawach, do życia powołana została instrumentalna formacja Out Hud, po części składająca się z członków !!! (Offer na basie, Pope na gitarze, Vandervolgen za gałkami stołu mikserskiego), uzupełnionych tylko przez wiolonczelistkę Molly Schnicht i bębniarza Phyllisa Forbesa. Out Hud skupiło się na wydawaniu singli i czwórek, by w 2002 roku porazić wyśmienitym eksperymentalnym albumem Street Dad (2002, Kranky), w wyjątkowy sposób miksującym mroczną dyskotekową atmosferę rodem z Another Brick In The Wall Pink Floyd, hałaśliwe wyładowania wiolonczeli i skreczujące, post-punkowe partie gitar. Oba projekty wspólnie koncertowały, odbywały razem próby i skleciły wspólną małą płytę, tak zwanego „splita”. Padły nawet porównania do wielkiej, komunalnej rodziny. Wkrótce cała ta komuna przeniosła się do Nowego Jorku. Brooklyn kusił wyczuwalną bliską „godziną szczęścia” wszystkich młodych, zdolnych i ambitnych bandów.

Grudzień roku 2000 przyniósł edycję debiutanckiej płyty Trzech Wykrzykników, !!! (2000, Gold Standard Laboratories). Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to właśnie oni będą następnym wielkim odkryciem prasy. Wtedy jednak rozegrał się koszmar. Wobec nachalnej, agresywnej promocji ze strony małych, alternatywnych zine’ów, media zignorowały grupę, wytykając jej co do jednego wszystkie niedociągnięcia i wady materiału. Z perspektywy czasu wygląda to na naturalną reakcję obronną przed sztucznie kreowaną wrzawą. Dziennikarze pisali, że biały funk w wykonaniiu !!! to żałosna porażka. Ktoś określił Nica mianem jednego z najgorszych wokalistów, jakich kiedykolwiek nagrano na taśmę. Parę miesięcy później świat patrzył już tylko na reprezentantów nurtu garage rock revival. I mimo starannie przygotowanej akcji reklamowej, !!! (przynajmniej na pewien okres) przepadli.

Musiało dojść do prowizorycznego chociaż zorganizowania i zarysowania w świadomości wypatrujących nowinek fanów zjawiska ochrzczonego dance-punkiem, by tego rodzaju stylistyka ponownie wróciła do łask. Zespoły w rodzaju Liars, The Rapture, Radio 4, czy French Kicks paradoksalnie, na zasadzie sprzężenia zwrotnego, odegrały rolę adwokatów dla !!! i znacznie przyczyniły się do come-backu oktetu. Mechanizm był następujący: gdy dance-punkowe kapele zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu, a cały ruch okrzyknięto najmodniejszym spośród oferowanych przez gitarowe podziemie, zastanowiono się, kto go zainicjował. Jakież było zdziwienie krytyków, gdy przypomnieli sobie o !!! – całkiem prawdopodobne, że prekursorach tego zamieszania. Rynek jest nieprzewidywalny. Potrzeba było trendu, by !!! wrócili do łask. Dwa lata wcześniej, sami, bez wsparcia, byli po prostu za słabi.

Obecnie jednak mało jest wykonawców na dorobku, o których byłoby tak głośno. Ale też !!!, nauczeni zimnym prysznicem, jaki zlał ich przy okazji debiutu, podchodzą do potencjalnego rozgłosu ostrożnie i z ogromną rezerwą. A nawet w pewien sposób bawią się, pogrywają z mediami. Nie pchają się po łatwo dostępną popularność. Bo na razie wydali tylko osiemnastominutową EP-kę Me And Giuliani Down By The Schoolyard (A True Story) (2003, Touch & Go), zaledwie zapowiadającą drugi długogrający album (ma się ukazać na początku 2004). Inna sprawa, że te dwa kawałki (każdy po dziewięć minut) są znakomite i jeśli zwiastują prawdziwe możliwości zespołu, to ich międzynarodowa sława jest kwestią miesięcy. Wspaniale rozplanowane, przypominające konstrukcją klubowe mixy rodem z nocnych parkietów, inkorporują wpływy tak rozmaite, jak żarliwość wczesnego Gang Of Four, gęsta rytmika Remain In Light Talking Heads, czy „madchesterska” psychodelia. Pojawiły się głosy, że od czasu Stone Roses nie było grupy, która tak udanie budowałaby pomost między rozedrganą rockową publiką i pogrążonymi w transie bywalcami tanecznych klubów. Tak, czy inaczej, warto czekać. Zarówno na nowe nagrania !!!, jak i Out Hud.
(Tylko Rock, 2003)

Me And Giuliani Down By The Schoolyard (A True Story) (2003)

Pojęcie singla ulegało w ciągu z górą czterdziestu lat istnienia rocka ogromnym przeobrażeniom. U zarania dziejów gatunku małe płyty rządziły rynkiem i wyznaczały wykonawcom miejsce w szyku. Beatlesi sukcesywnie uzupełniali swą albumową ofertę atrakcyjnymi przebojami. Rubber Soul towarzyszył zestawik "Day Tripper" / "We Can Work It Out". Równocześnie z Revolver ukazał się "Paperback Writer" / "Rain". Edycji Sierżanta Pieprza akompaniował "Penny Lane" / "Strawberry Fields Forever". Żaden z tych utworów nie ustępował swoim długogrającym odpowiednikom. Stonesi w ogóle nie umieszczali największych hitów na brytyjskich wydaniach swych dużych płyt: do "Satisfaction", "Paint It Black" i "Let's Spend The Night Together", o ile nie mieszkali w Stanach, dostęp mieli tylko właściciele singli.

Jednak dziś rzadko traktuje się single na serio. Przeważnie spełniają one funkcje promocyjne, lądując ostatecznie w zakurzonych szufladach prezenterów radiowych (którzy po kilkakrotnej emisji na antenie otrzymują egzemplarz całego albumu), lub okupując specjalnie wydzielone do tego celu, wątłe regały sklepowe. Singlami przejmują się tylko maniacy, kolekcjonerzy. Kto by wydawał ciężko zarobione pieniądze na cacko składające się z piosenki, remixu, remixu alternatywnego i remixu poszerzonego. Zespoły takie, jak Radiohead, dostarczają wprawdzie fascynujących "stron b", w rodzaju "Talk Show Host", "Meeting In The Aisle", czy "Kinetic". Ale gro wydawnictw tego typu odrzuca swoim bezsensem: w dobie szaleńczego pościgu za bieżącymi nowinkami i objawieniami trudno nie skwitować propozycji kupna singla śmiechem.

Tym bardziej sensacyjne jest to, co powiem za moment. Oto radzę wam zaopatrzyć się jak najszybciej w dwu-utworową, osiemnastominutową płytkę !!!, zanim będziecie żałować zwłoki. Powody mojego stanowiska są dwa. Po pierwsze, grupa !!! swój drugi długogrający album zapowiedziała dopiero na rok 2004. Nie jest to broń boże wybieg, czy strategia marketingowa. !!! nie są sztuczną kreacją wytwórni i snobistycznych magazynów. Mają osiągnięcia i to znaczne. Self-titled debiut, antycypujący niejako całe obecne dance-punkowe halo, wydali hen w 2000. A pół roku temu jako Out Hud (nie wnikając w szczegóły to są ci sami ludzie właściwie) spreparowali niesłychanie kręcący, instrumentalny avant-disco-punkowy eksperyment Street Dad, plasujący się w absolutnej czołówce dokonań ostatnich miesięcy.

Lecz ważniejszy jest fakt merytorycznej zawartości krążka. !!! bywało chamsko zjeżdżane pewnie właśnie dla dziwności, nowości. Przewidzieć najżywotniejszy dziś punkowy nurt z takim wyprzedzeniem: to się nazywa intuicja. Teraz, wobec natłoku ciotków naśladujących to, co !!! robili już "sto lat temu", grupa rzuca na kolana, zachowując idealne proporcje między tanecznością i nowofalowością we fragmencie tytułowym. Zasadzony na zaraźliwym basie i beacie automatycznie wprawiającym kończyny w ruch, przywołujący bystro ducha Talking Heads (polirytmia, perkusjonalia) i Gang Of Four (skreczujące gitary!), "Giuliani" rozwija się jak klubowy high-mix. Nic Offer majaczy niskim, gardłowym wokalem. Przejście na 2:32 to najbardziej imponujący kawał funkowego smażenia, jakiego zaznałem od Dismemberment Plan. Następuje chwila wahania, po której wkracza wybuchowy chorus, by stopniowo oddalać się w amoku szczęśliwego przyśpiewu.

Inaczej wygląda ekstatyczne "Intensifieder – Sunracapellectroshit Mix 03", wciągające w świat kapel "madchesterskich", operujących na pograniczu psych-rocka i electro. Chore cięcie grubej warstwy dźwięku wspomaga efekt. Pomny wielu doświadczeń daleki jestem od dzikiego entuzjazmu i wybujałych oczekiwań. Pamiętajmy, że to zaledwie singiel. Widzieliśmy nie raz, jak nastawianie się pod kątem rzekomego arcydzieła owocowało marnym rozczarowaniem. Jest mnóstwo potencjalnych geniuszy, zdolnych przenieść dance-punk w inny wymiar: Liars, Radio 4, Hot Hot Heat. Ale suszę zęby do Me And Giuliani, czekam na ich płytę i nie oszukujmy się, to jest so fucking danceable! Oh yeah! Zobaczymy, czy to rzeczywiście będzie dopiero początek.
(Porcys, 2003)

Taneczno-punkowa eksplozja powoli sięga zenitu.

Zjawisko określane w Ameryce mianem dance-punku to prawdopodobnie najbardziej kreatywny i płodny obecnie nurt rocka niezależnego. Dziesiątki młodych, głodnych sławy kapel wstrząsa posadami alternatywnego świata, a kilka z nich już zdążyło zaistnieć w głowach tych słuchaczy, którzy są na bieżąco z nowinkami: Radio 4, Hot Hot Heat, Liars zawładnęły rokiem 2002. Teraz nadchodzą !!! (prawidłowa wymowa nazwy owiana jest tajemnicą, ja preferuję trzy kliknięcia jęzorem), ale na dobrą sprawę to właśnie oni byli sprawcami całego zamieszania, gdyż debiutowali trzy lata temu. Na razie wydali tę oto osiemnastominutową, dwuutworową EP-kę, ale dzieje się na niej wystarczająco dużo, by zaspokoić żądze podczas oczekiwania na długogrającą płytę (zapowiedziana na początek 2004). Odlotowy miks Gang Of Four, Talking Heads i imprezowania spod znaku Stone Roses być może sprawi, że tego lata co bardziej kumate dyskoteki owładnie gitarowa mania, a uszy punkowców wypełni niekończący się rytm. Oby.
(Clubber.pl, 2003)

Louden Up Now (2004)

Czyżby rozczarowanie roku?

Oczekiwania wobec drugiego longplaya !!! były wielkie. Zespół w zeszłe wakacje wypuścił singla "Me And Giuliani Down By The Schoolyard", perfekcyjnie definiującego (razem z "House Of Jealous Lovers") zjawisko dance-punku i narobił apetytu wszystkim fanom tej stylistycznej hybrydy. Od tej pory stawiano go razem z Rapture, Radio 4 czy Liars w pierwszej lidze rodzącego się właśnie, ekscytującego ruchu. Szkoda więc, że zamiast żarzącej, punkowej jazdy, !!! zaproponowali na długogrającym Louden Up Now zbiór monotonnych, hipnotycznych, tanecznych pasaży. Chwilami estetyka Wykrzykników zbliża się teraz do oblicza zaprzyjaźnionej grupy Out Hud (groove basu w "Dear Can" to nawet kopia głównego riffu "This Bum's Paid"), lecz przepaść między Louden Up Now a Street Dad jest ogromna. Dominują nudnawe, odgrzewane patenty użyte przez awangardowych disco-mieszaczy już ćwierć wieku temu, co gorsza, pozbawione czysto melodycznej jakości i chwytliwych motywów.

Wyróżniające się na tle bladej przeciętności reszty materiału, rzeczywiście kręcące "Pardon My Freedom" i "Hello? Is This Thing On?" (pomyka jak psychodeliczna, narkotyczna wersja Giulianiego) wiosny nie czynią. Właśnie: Hello?? Czy nie można było zapodać większej ilości tak rasowych wymiataczy?? Nie pomaga nawet jak zwykle wyborna, oryginalna jak diabli gra jednego z najbardziej fascynujących i eksperymentujących dziś gitarzystów, Mario Andreoniego. Kiedy pod koniec płyty wkracza niezapomniane zacięcie gitary inaugurujące "Me And Giuliani", następuje wręcz złudzenie zmiany krążka. Tych dziewięć minut to esencja twórczości formacji. Niestety, zamykająca zestaw instrumentalna wersja "Shit Scheisse Merde, Pt. 1" znów rozmywa obraz i pozostawia słuchacza z wrażeniem senności. Z tym, że pamiętajmy: problemem nie jest "wyczerpanie się formuły dance-punku". W tej formule można rozegrać jeszcze bardzo dużo. Problemem jest, zwyczajnie, deficyt świeżych pomysłów artystów reprezentujących dziś rzeczony nurt.
(Clubber.pl, 2004)