CLIENTELE
Suburban Light (2000, indie/psych-pop) 8.1
Składak singli traktowany jak regularny album. Grupa tak osobna i niepodrabialna, że stała się obiektem kultu wąziutkiego grona wyznawców. Londyn widziany oczami Alasdaira MacLeana (analogii z LWB nie koniec – gość też jest malarzem) to somnabuliczne, rozmyte obrazy – dokładnie jak zdjęcie zdobiące okładkę Suburban Light. Nic dziwnego, że w akustycznym psychodelicznym popie lat sześćdziesiątych szukają Clientele głównej inspiracji, na tej bazie cyzelując swą leniwą hipnozę. "My friends say I'm wasting all my time" to zdanie-klucz do zrozumienia nienarzucającej się magii tych kruchych, nastrojowych przejawów brzmieniowego eskapizmu. W "We Could Walk Together", "Monday's Rain" czy "Reflections After Jane" można się autentycznie zatracić.
(T-Mobile Music, 2011)
The Violet Hour (2003, indie/psych-pop) 7.4
Kiedy dogasa już szarawa, zgęstniała mrokiem tafla nieba, spływając w klarowną, majestatyczną noc wybrzmiewającą tysiącem gwiezdnych iskier, kiedy wszyscy już śpią, a cisza stoi nieruchomo – oto jest pora aby włączyć Clientele. Dyskretne, synkopowane odstuki zestawu perkusyjnego szeleszczą jak kruche gałązki powodowane wiatrem. Elegancki, nieznacznie zachwiany bas unosi się w powietrzu jak drobne listki wędrujące zgodnie z podmuchami. Niedbały, perłowy reverb rozprzestrzenia nuty niczym błysk świateł przemierzających sfery ciemności. To wszystko wygląda łudząco kameralnie, kieby wygłuszone jazzowe trio z kontrabasem, pianinem i miękkimi, szurającymi pędzelkami. Wciąż, muzyka jest gitarowa, ekspresja dziewicza, a górę nad wyrachowaniem bierze młodzieńczy, rześki feel. Atmosfera zamglonego, rozmytego ujęcia stanowi właśnie paradoks niedojrzałego stoicyzmu, tudzież dorosłej emocjonalności. I głos.
Alasdair MacLean (skąd ta zbieżność nazwisk z niezrównanym mistrzem sensacyjnej powieści?) nie dysponuje wyjątkowym timbre. Tajemnicą magii jego wokalu jest artykulacja. MacLean szemrze, szepcze, głaszcze słowa, śpiewając na pół lub nawet ćwierć gardła i oszczędzając struny do punktu ledwo-wymowności. Efekt sennego rozleniwienia implikuje psychodelię lat sześćdziesiątych, coś w rodzaju hipnotycznych ballad Byrds. Spokój i pewna natchniona maniera pozwalają temu relatywnie chłopięco prezentującemu się we wkładce człowiekowi nabrać swoistej mądrości. Być może dlatego łatwiej uwierzyć gdy intonuje tak niedorzeczne w empirycznym sensie zdania, jak "Yes, the world is porcelain". To odrealnienie wyśmienicie komponuje się z tematyką tekstów. MacLean kreśli rozmarzone wizje miłosne, bujając w obłokach i majacząc. Niedawnymi czasy dość regularnie wskrzeszaliśmy topos uczuciowej niepewności, co przypuszczalnie wiąże się z taką, a nie inną liczbą lat na karkach. MacLean eksploatuje go w całej okazałości, co sprzyja oddawaniu się podobnym medytacjom, w stylu obcykanych rozważań: czy to miłość, czy to w ogóle nic nie jest? I po takiej sesyjce z Clientele przychodzi odpowiedź: zauroczenie.
Co mnie najbardziej tu zauroczyło, urzekło, to progresje akordowe: niejasne, chwiejne, a niekiedy pięknie zaskakujące. Skoro MacLean nie prowadzi melodii w żaden oczywisty sposób, a podkład raczej jemu służy, niż sam coś próbuje zwalczyć, decydującą rolę odgrywają ledwo dostrzegalne, i stąd tak czułe drgnięcia chwytów. "Porcelain" otwiera zawinięcie i ponowne rozwinięcie harmonii. Mostek gra na przetrzymanie, by z powrotem powrócić do porządku i zamknąć okrąg przecudnym wyznaniem cytowanym wyżej. Spore znaczenie dla "ducha" Clientele mają specjalne tricki uzyskiwane tradycyjnymi metodami. Smutne uderzenia w fortepian sugerowałyby zimno, lecz generalnie dominujący szum analogowej taśmy uzupełnia temperaturę i otula w ciepły koc. Albo cztery uderzenia dzwonów kościelnych poprzedzające nabicie werbla do ślicznego "When You And I Were Young". Zachwyca równy krój, dopracowanie każdego szwu w tych zwięzłych, onirycznych miniaturach. I współgranie warstw lirycznych. Jak w zamykającym całość "Policeman Getting Lost", ze słowami "The darkness' coming quickly / At this time of the year", puentującymi wszechobecny nastrój surrealnej melancholii. Wybacz mi...
The Violet Hour jest dla londyńskiego tria pierwszym albumem z prawdziwego zdarzenia i jak notują obserwatorzy, niewiele różni się on od dotychczasowych wydawnictw w rodzaju długogrającej kompilacji Suburban Light z 2000, zbierającej rozmaite single i rarytasowe nagrania grupy. Jako pierwotne odniesienie nadal funkcjonuje Galaxie 500: wieczorna usypiająca podróż w stronę nieświadomości. Tu i ówdzie ujawniają się ślady rozmaitych artystów. Krótki instrumental "Jamaican Rum Rhumba" w oczach konstytuuje Nicka Drake'a. Wielogłosowe nakładki na tle akustycznych pasaży wiodą w stronę duetu Simon And Garfunkel. Na przemian nerwowa i kojąca "Lamplight" przypomina wahania napięć Love. Przester przed finałem "The House Always Wins" operuje środkami Jesus And Mary Chain. Tajemniczo rozkiwana, echująca pieśń "House On Fire" ma w sobie elementy wczesnego, psychodelicznego Verve, jak z "A Man Called Sun". Spokój folkowej nostalgii "Everybody's Gone" może zahaczyć o firmowe Belle And Sebastian, a odtworzona od tyłu narkotyczna solówka gitary z tego utworu wprost przyznaje się do złotych lat starej psychodelii. Ci zarzucający powtarzalność w obrębie materiału mają absolutną słuszność. MacLean, Churchbell i Keen prawdopodobnie nie przejmują się tą mniemaną stagnacją, dążąc do perfekcji w raz wybranym soundzie. Kto wie, czy The Violet Hour nie zasłuży kiedyś na to miano.
(Porcys, 2003)
Strange Geometry (2005, indie/psych-pop) 7.4
W mojej recce oficjalnego długogrającego debiutu Clientele sprzed dwóch lat starałem się dość wyczerpująco i precyzyjnie scharakteryzować zjawisko tego zespołu, więc teraz mam komfort, że mogę sobie swobodnie pozwolić na shorta, choć w żadnej mierze nie świadczy to o jakości ich nowego albumu. Wręcz przeciwnie, trzyosobowy skład ze stolicy Anglii zrobił coś, co każe mi przybrać zdziwiony grymas twarzy, podrapać się po głowie i spytać samego siebie: "jak to możliwe, skoro nic się nie zmieniło?". Przecież każdy pierwiastek Suburban Light i Violet Hour jest tu widoczny: zwiewny, jedyny-w-swoim-rodzaju wokal MacLeana na reverbie a la 60s, niestrudzone arpeggia (one napędzają rytmicznie każdy numer!) gitary, zrelaksowane niby, niedzielne tempo utworów. I nie ma ustępstw od tego markowego schematu. Zatem balladowe smęcenie w całej rozciągłości, zero postępu i monotonia – kto by tego przecież słuchał, nie? Hm. To może zobaczmy kogo w tej właśnie kategorii Clientele przegonili w kończącym się roku: Andrew Bird, Antony & The Johnsons, Arab Strap, Bonnie Billy, Castanets, Crooked Fingers, Damon & Naomi, Decemberists, Dios (Malos), Doves, Elbow... Potrafię tak dalej. A wymieniam tylko tych bardziej znanych, hajpowanych tu i ówdzie wykonawców, w przedziale pierwszych pięciu liter alfabetu.
Najwyraźniej Alasdair i para jego towarzyszy posiedli tajemną receptę na sprowadzenie uprawianego poletka do estetycznego wywaru. Zauroczeni fani nazwaliby to pewnie "magią". Trudno określić dlaczego Clientele zasługują na laury, ale strzelałbym tak: w porównaniu do (relatywnie) podobnych sobie, tworzą rzecz godną oficjalnego miana "sztuki" – wyrafinowaną, skierowaną do wymagającego, uważnego odbiorcy. I nie chodzi mi tu wcale o ukryte gdzieniegdzie smaczki z minionych epok, które wspominałem już przy Violet (check mini-solóweczka w środku "E.M.P.T.Y."), ani o garść produkcyjnych drobiazgów dla wyczulonego ucha (dalekie chóry w intro do "E.M.P.T.Y.", smyczki w "Impossible" i "When I Came Home From The Party", monolog na tle podkladu ilustracyjnego "Losing Haringey" czy manipulacja prędkością taśmy – efekt "pływania dźwięku" – w "My Own Face Inside The Trees"). Idzie o subtelność wyrazu, zbliżającą się do plastyki albo literatury raczej, niż pop/rocka (staranność obserwacji w poemato-tekstach lidera to majstersztyk). O niespotykany i ciężko opisywalny, "senny-na-jawie" nastrój tych pieśni (nie dziwne, że okładka to dzieło belgijskiego surrealisty). Wreszcie o nielogiczną, impresyjną narrację w ich obrębie (dowolny motyw/wers pojawia się dowolnie, a nic nie traci na elegancji), pogłębiającą jeszcze wrażenie "błądzenia w chmurach".
Przed premierą Strange Geometry zmontowałem sobie na własny użytek teorię, że oba dotychczasowe kompakty Clientele – składak singli Suburban Light i ciągle przywoływany poprzednik Violet Hour – są osiągnięciami tej samej miary, przeznaczonymi wszakże na inne pory. Suburban to leniwe popołudnie w cieniu, a Violet smutna noc, i razem dopełniają się jak chiński znak równowagi. Obecnie, gdy teoria upadła, nie mam już żadnych teorii na temat muzyki Clientele; wiem natomiast, iż ze sporym prawdopodobieństwem można ich nazwać najrówniejszym aktualnie brytyjskim zespołem, bo za parę lat Strange Geometry zapamiętamy jako następny, do kolekcji, rozdział spójnego i zacnego dzieła.
(Porcys, 2005)
God Save The Clientele (2007, indie/psych-pop) 6.5
✂ "Here Comes the Phantom", "The Dance of the Hours", "Somebody Changed"
Bonfires on the Heath (2009, indie/psych-pop) 6.8
Powracają ci "niedzielni muzycy", przypieczętowując swoją pozycję jednego z najrówniejszych składów dekady 00s. I coraz mocniej przypominają mi Cocteau Twins: marzycielski vibe, spójny stylistycznie (do granic monotonii, bo, nie oszukujmy się, ich kawałki są do siebie na maksa podobne), choć jak zawsze wyjątkowo charakterystyczny materiał plus wszechobecne skojarzenia z plastyką, z obrazem, z miejscem, z widokiem.
* * *
dopiero co wydali powrotowy album, według pewnych źródeł w tym roku obchodzą też dwudziestolecie istnienia. złośliwcy szydzą, że grupa Alasdaira MacLeana przez całą karierę gra sobie w sali prób ten sam materiał – i tylko raz na jakiś czas otwiera drzwi na oścież, żeby świat mógł jej posłuchać. coś w tym jest, ale to niekoniecznie coś złego. mało mieliśmy w tym stuleciu zespołów o tak niebywale spójnej, swoistej estetyce, którą można rozpoznać po kilku sekundach słuchania.
ich ospały, analogowy retro-pop kłania się sixtiesowej psychodelii i brytyjskiemu folk-rockowi, ale trudno tu mówić o bezczelnym naśladowaniu konkretnego wykonawcy. zwłaszcza że czasem trio pobrzmiewa jak np. nieco żwawsze i bogatsze harmonicznie Galaxie 500. struny szeleszczą, przełączniki trzeszczą. głos MacLeana przypomina czuły wieczorny szept, a jego naturalny dar melodyczny nadaje tym "szlachetnym nudom" całkiem wciągający, przystępny sznyt.
poza tym facet ma asa w rękawie. umie "wypreparować poezję" z takich codziennych obserwacji, typu (skrót myślowy) "liście spadły, rower przejechał, a ja znów nic nie robiłem, ale dobrze mi z tym". niby banał, aczkolwiek w odpowiednim doborze słów (zarówno ich symbolice, jak i właściwościach fonetycznych) czai się u Alasdaira rodzaj eskapistycznego solipsyzmu, zupełnie pozbawionego narcyzmu i pretensji.
mam sentyment (pisana ukradkiem na zajęciach w "zeszycie do historii staropolskiej" recka Violet Hour – to w sumie mógł być pierwszy polski tekst o Clientele...) i trochę żałuję, że na razie nie znalazłem na Music for the Age of Miracles ani jednej pieśni, która by mnie naprawdę zaczarowała. ale może to się kiedyś zmieni i wtedy zaktualizuję plejkę.
moje top 5:
1. Monday's Rain
2. Porcelain
3. We Could Walk Together
4. Since K Got Over Me
5. Joseph Cornell
(2017)
PS: Plejkę zaktualizowałem o EKSCERPTY ze wznowionych JUWENILIÓW It's Art Dad, epki Minotaur, ostatniego longplaya Music for the Age of Miracles – z którym troszkę się już przeprosiłem na zasadzie "OK, it's just more of the same" – i tegorocznego, zacnego drobiażdżku pod tytułem łączącym nazwy dwóch spośród moich ulubionych bandów z lat 60.). Trudno w tej estetyce o bardziej "synestezyjną" muzykę.
(2020)