CLINIC
Internal Wrangler (2000)
Próbowano ich klasyfikować jako brytyjski avant-pop w duchu Stereolab albo garażowy rock na modłę Velvet Underground, a wokaliście zarzucano, że kopiuje Thoma Yorke'a (kwartet występujący w maskach chirurgicznych supportował Radiohead w 2000 roku). Tymczasem Internal Wrangler to trochę osobna bajka, bo jak tu postawić hałaśliwe wyładowania "The Return of Evil Bill" czy "CQ" obok programowanego bitu singla "The Second Line" czy ubarwionej trąbką ballady "Goodnight Georgie"? I co ma do tego okładka parafrazująca Ornette'a Colemana? Szkoda, że – jak w przypadku wielu olśniewających zjawisk ubiegłego dziesięciolecia – ich gwiazda zgasła niedługo później.
(T-Mobile Music, 2011)
PS: Coś śmiesznego mi się przypomniało.
Tajemniczy, egzotyczny rytm bębenków, poparty hipnotycznymi dźwiękami basu otwiera tę płytę. Pojawiają się normalne, rockowe bębny i dziwaczny, wibrujący hałas, przypominający buczenie muchy. A zaraz potem onomatopeiczne zaśpiewy wokalisty Ade'a Blackburna. Wydaje się, jakby był w transie, jakby próbował dostosować ruch swojej głowy do rytmu muzyki. Ale ta szamańska mozaika przeradza się po minucie w sielską, plażową melodyjkę klawiszy wzbogaconą odgłosami szumu fal. Dwa utwory w jednym. A wszystko nie trwa nawet dwóch minut. Podobnych nagłych skoków i zmian nastrojów sporo jest na tym albumie.
Clinic, zespół rodem z Liverpoolu, już został uznany za najprawdziwszy symbol niezniszczalności i żywotności rocka. Takiego szczerego, przysłowiowego rocka, z gitarami i sekcją. Bezkompromisowego, piwnicznego, a jednak w pewnym sensie dziewiczego i niewinnego grania. Niezły kontrast, prawda? Czwórka tych ludzi zaistniała najpierw kilkoma kompletnie odjechanymi, niezależnymi singlami, zebranymi później na kompilacyjnej płytce Clinic. Omawiany tu Internal Wrangler jest długogrającym debiutem tej młodej grupy. Choć może słowo "długogrający" nie pasuje tu najlepiej. Z tego względu, że cały krążek trwa raptem pół godziny, a tylko trzy z trzynastu zawartych tu utworów przekraczają długość stu osiemdziesięciu sekund. Ale w tych skromnych trzydziestu jeden minutach, Clinic, przez cały czas grając bardzo surowo, potrafi zawrzeć tyle różnych odcieni emocji, że bez wahania można określić tę muzykę mianem eklektycznej. Atmosfera tego swobodnego, niczym nie skrępowanego grania, zdradza ogromną radość, jaka towarzyszyła członkom Clinic podczas rejestracji materiału. Takie podejście może i nawet momentami irytować, ale w przeważającej większości fascynuje. Kilka zaś fragmentów Internal Wrangler można z powodzeniem uznać za najbardziej orzeźwiające, jakie przydarzyły się muzyce rockowej w ostatnim czasie.
"The Return Of Evil Bill" zaczyna się przeciągłym, potężnym motywem czegoś, co brzmi jak dziecięce organy i stara fujarka razem wzięte. Następnie, na tę hałaśliwą melodię nałożona zostaje w ekspresowym tempie jeszcze głośniejsza nawet sekcja gitar, basu i perkusji. Blackburn popisuje się niewymuszoną wirtuozerią w budowaniu napięcia wokalem. Zarówno drgająca, główna linia, jak i ledwo zauważalne, delikatne mruczenie w tle zawierają w sobie cały ogrom emocji. Wtórują mu naładowane niespotykaną energią krótkie zacięcia gitary. Kawałek tytułowy to prosty, ostry riff wspomagany przez fascynująco niedbały głos Ade'a. Zagrane jest to, jak i cała reszta płyty, z pewną niechlujnością i naturalną surowością, która jednak ma więcej uroku, niż pięćset innych, idealnie wypolerowanych w studiu krążków. W tym tkwi największa siła zespołu: kolesie niczego nie udają, są bardziej naturalni, niż można by przypuszczać.
Majstersztykiem na wielką skalę jest "The Second Line", oparty na banalnym beacie z maszyny i trzech równie prostych triadach gitarowych. Głos Blackburna spełnia tu wiele funkcji (oprócz samego śpiewu, w którym wokalista popisuje się niezwykłym, właściwym dadaistom wyczuciem słowa, imituje także inne instrumenty, w tym perkusję) i pojawia się przez chwilę w czterech ścieżkach jednocześnie! Ależ to wspaniały, post-rockowy kolaż, szkoda tylko że tak krótko trwa. A przy tym jest to klinicznie czyste formalnie, z pewną dozą abstrakcji. Opis brzmi nieprawdopodobnie? No to posłuchajcie sami. Równie kosmiczne rzeczy dzieją się w "T.K.", znów poczynając od nierealnych organów, a na zbiorowym, zakręconym szaleństwie, któremu przewodzi rzecz jasna Ade, kończąc. A najlepsze jest to, że muzycy Clinic osiągają taki efekt przy użyciu śmiesznie skromnych środków. Ile znaczą wyobraźnia i pomysłowość!
Łagodniejszą, liryczną, choć wciąż całkiem odjazdową stronę albumu reprezentują trzy spokojniejsze kawałki. Każdy inny, inaczej zaaranżowany, każdy o innym klimacie. "Earth Angel" przez minutę wydaje się być zwykłym nuceniem lidera na tle szumu morza i delikatnego przygrywania gitarki, na wysokości 1:51 przeistacza się na moment w śliczną impresję, by skończyć się niedługo potem. "Distortions" które ktoś udanie nazwał skrzyżowaniem "Motion Picture Soundtrack" Radiohead i "Heroin" z repertuaru The Velvet Underground, wyrasta ze statycznego dźwięku organów i stopniowo przyspieszanych, syntetycznych bębnów. Na tym tle wokalista Clinic snuje swoje intymne zwierzenia, potęgując wszechobecną tu atmosferę szczerości. Wreszcie zamykająca całość kołysanka "Goodnight Georgie", składająca się z cichego akompaniamentu gitary, sennego wokalu i kilku dodatkowych niespodzianek, w tym krótkiej partii trąbki.
Clinic mogą więcej nie nagrać niczego równie udanego. Ale niezależna krytyka amerykańska chce w Internal Wrangler widzieć narodziny wielkiego zespołu, do którego należeć będzie pierwsza dekada nowego stulecia. I wcale bym się nie zdziwił, bo chłopaki nawet w kilku wyraźnie słabszych, garażowych numerach, jak "C.Q.", "Hippy Death Suite", czy "2nd Foot Stomp" potrafią zawrzeć sporo uczucia i artystycznej szczerości. Tymczasem pokazali, że od perfekcyjnego warsztatu wykonawczego i wielkich, zadartych wysoko w górę ambicji, ważniejsze są: niewymuszona radość grania, chęć wspólnego poszukiwania, i, nade wszystko, prawdziwa miłość do muzyki.
(Porcys, 2001)
Walking with Thee (2002)
Złagodzili nieco brzmienie, dopracowali formę, stali się łatwiejsi w odbiorze... ale wciąż są wielcy. Miejmy nadzieję, że staną się również popularni. Na mało który album tak ostatnio czekałem, jak na Walking With Thee. Debiutancki album liverpoolskiego kwartetu, wydany dwa lata temu Internal Wrangler porażał surową energią, specyficzną wrażliwością, wielką radością grania. Można więc było po Walking With Thee oczekiwać czegoś wyjątkowego. Czy Clinic stanęli na wysokości zadania? Owszem, choć powiedzmy sobie to wprost: grają teraz trochę inaczej. Łagodniej, bardziej przejrzyście. Co powinno im pomóc w pozyskaniu szerszego odbiorcy. Jeszcze w roku ubiegłym wokalista Ade Blackburn mówił, że nowe piosenki będą pełniejsze formalnie, bardziej przestrzenne. Słowa dotrzymał. W efekcie mamy tu tylko jeden czad z prawdziwego zdarzenia, bardzo velvetowy "Pet Eunoch" (choć nagranie tytułowe też ma w sobie wielką siłę). Dominują natomiast hipnotyzujące kompozycje o świetnie opracowanych aranżacjach, w których brzmienia instrumentów klawiszowych i klarnetu dopełniają się z miarowymi dźwiękami basu ("Harmony", "Come Into Our Room", "Sunlight Bathes Our Home"). Nad wszystkim góruje rzecz jasna plastyczny głos Blackburna, bardziej niż kiedykolwiek kojarzący się z Thomem Yorkiem. Nie zabrakło też momentów bardziej lirycznych: "Mr. Moonlight" zaczyna się identycznymi harmoniami, jak słynne "Strange Feelin’" Tima Buckleya, a "For The Wars" jest uroczym walczykiem na zakończenie. Jednym słowem, Clinic się rozwija. Każdy z osobna musi jednak sobie odpowiedzieć, czy w dobrą stronę. Ja najchętniej widziałbym album następny w stylu najlepszego na Walking With Thee utworu "The Vulture", gdzie zespół w unikatowy, fascynujący sposób zmieszał swoje niezliczone inspiracje.
(Tylko Rock, 2002)
Idealnie się składa, że równo 20 lat temu "Ade Blackburn i spółka" wydali swój debiutancki longplay Internal Wrangler. Po pierwsze w kontekście startującego dziś BEATLES SONGS CUP – bo ten kwartet też pochodzi z Liverpoolu i wizerunkowo panom zdarzało się otwarcie flirtować z tradycją Fab Four (vide aktualne tutejsze zdjęcie w tle). A po drugie można chyba rzec, iż ich patent z chirurgicznymi maskami niejako antycypował wymuszoną "stylówę czasów pandemii", która dotyczy teraz nas wszystkich.
Muzycznie byli objawieniem i natychmiastowym pupilkiem krytyki (choć niewątpliwie pomogły im sesje u Peela i supporty przed Radiohead). Zupełnie organicznie, "jak gdyby nigdy nic", mieszali surowiznę ekspresji VU, neurozę Suicide, strumień świadomości The Fall, naiwne bity w duchu Stereolab, mamroczące wokale a la Suzuki/Yorke i retro-lounge spod znaku exotiki. Nigdy się nie sprzedali, szerokim łukiem ominęli też modę na H&M-ową pseudo-garażowość w krawatach. Może stopniowo trochę "znormalnieli", ale i na późnych płytach potrafili zaskoczyć.
Moje top 10:
1. The 2nd Line (ach ten cytat z "Dizzy Dizzy"...)
2. Porno
3. The Return of Evil Bill
4. Kimberly
5. T.K.
6. The Vulture
7. Internal Wrangler
8. Free Not Free
9. Distortions
10. I'm Aware
(2020)