COOL KIDS OF DEATH

 

Cool Kids of Death (2002, alt-rock) 7.0

Generalnie nienawidzimy pseudo-alternatywy. To wiecie nie od dziś, przecież regularnie podkreślamy nasze stanowisko w tej kwestii. Temat poruszał już Michał w recenzji Pustek, nie mam tu wiele do dodania. Rzeczony nurt to jedna z poważniejszych chorób naszego pięknego kraju, groźniejsza nawet, niż disco-polo, czy Brathanki (zresztą, co za różnica). Jednak, paradoksalnie, raz na sto lat pseudo-alternatywa wypluwa z siebie coś zajebistego, coś maksymalnie jarającego, podniecającego. I tak, ciężko na przykład kłócić się na temat jakości czarnej płyty Brygady Kryzys, bo jest to rzecz zbyt prekursorska, przełomowa i ponadczasowa, by powiedzieć o niej złe słowo. Kumacie, że z zasady negujemy cały ruch, ale od zasady są odstępstwa.

Ostatnich kilka wiosen przyniosło spore przeobrażenia w ramach pseudo-alternatywy. Kto wie, być może jej efekty są największą klęską od czasu rozbiorów? Oto "niezależna" młodzież dorwała się do komputerów. Pomijam sprawę mp3, internetu, czatów – na to potrzebny jest oddzielny artykuł (może kiedyś, zobaczymy). Ale komputery zmieniły głównie świadomość prężnego ruchu i jego ogólny status. Teraz młodziaki są poetami e-generacji, chodzą do kilku wybranych "spoko" klubów, czytają "swoje" pisma, fascynują się Jungiem i wciąż piszą SMSy (brr). Nade wszystko, "myśląca" młodzież jest skrzywdzona, że musi żyć w cyfrowych, modernistycznych czasach konsumpcji i tragedii WTC. Co za pech.

Pod powyższy opis Cool Kids Of Death podchodzą wręcz dosłownie. Ba, są chyba jego najdoskonalszym ucieleśnieniem. Kilku kolesi z Łodzi, zbuntowanych na cały świat, a jednocześnie bardzo z siebie zadowolonych. Nagrywali sobie w bloku, na komputerze, potem wysłali materiał do wytwórni. Podobno już po trzech dniach goście z Sissy ich podpisali. Każdy wywiad, każda dosłownie wypowiedź członków zespołu zdradza pseudo-alternatywne inklinacje. Grafomańskie narzekania na komercyjny charakter współczesnego świata, zapowiedzi totalnej demolki, zupełnie kiczowaty styl zachowania i gesty. To, czego nie znoszę, czego nie trawię. Nic jednak nie zmieni faktu, że Cool Kids Of Death wydali właśnie płytę. Zajebistą, bez dwóch zdań. Sorry, niezal-puryści.

Cool Kids Of Death jest jednym z klasycznych debiutów w historii polskiego rocka, które są self-titled, zaraz obok wspomnianej Brygady, Klausa, Voo Voo, Niebiesko-Czarnych, Maanamu, oraz, heh, Kombi. To płyta pełna uwydatnionej, namacalnej wręcz energii, pulsująca beatem nowych czasów, przyprawiająca o cudowne, aluminiowe wiercenie w głowie, za pomocą furii gitar, anarchii recytowanych linii wokalnych i plastikowego soundu. Oni teraz są Stonesami polskiej sceny, jeszcze tylko przez tych parę dni od publikacji tej recenzji. Prezentują bunt, którego tak naprawdę nie ma, bunt fałszywy, oszukany, bezczelnie się podszywający pod wiarygodną rewolucję. Brakuje mi tu Malcolma McLarena. To jest wielki punkowy szwindel. Super!

Widzicie, Cool Kids Of Death są wydarzeniem pop-kulturowym. A w pop-kulturze liczy się wizerunek, pomysł. Chłopaki markują anty-gwiazdorstwo, udają, że są niemedialni, a tak naprawdę są medialni na maksa! Występują w MTV! Jest w tym idea, tego było potrzeba naszemu show-businessowi, ktoś to świetnie wyczuł. Liczy się też oddanie klimatu naszych czasów, uchwycenie specyfiki rzeczywistości, w jakiej żyjemy. Teksty na płycie są żenujące, beznadziejne, cokolwiek chcecie. Przypuszczam jednak, że za czterdzieści lat będą idealną reminiscencją żałosności roku 2002, co do słowa. Z tego względu ta kapela, obrzucająca na występach publiczność, jest skarbem.

Potencjał liryczny Cool Kids Of Death jest niewiarygodny. To płyta obfitująca w nośne, trafne, skandowane hasła, które będziemy powtarzać jeszcze długo, nawet drwiąc z nich. Nie wiem wprawdzie, czy do ich napisania użyto pięćset słów. Ich artyzm lokuje się gdzieś między Jonathanem Carollem, a podziemnym socjalistycznym zinem, skierowanym do najbardziej wtajemniczonych. Mimo tego, mnóstwo z owych wersów, deklamowanych przez wokalistę Krzyśka Ostrowskiego (rysującego zawodowo komiksy) w stylu "post-Świetlicki", to porywające swą prostotą i naiwnością, pseudo-alternatywne relacje z okolicznej wioski, która wlewa się na salony.

Rozwalają "Butelki Z Benzyną I Kamienie", iskrzący, butny punkowy hymn przeciwko "decydentom z agencji reklamowej, prezenterom MTV i słynnym dziennikarkom". W "Nie Warto" dowiadujemy się, jakie dziś mamy ideały młodego osobnika: "Należy być twardym i często przeklinać / Uśmiechać się rzadko, a śmiać się co chwila / Każdego wyzywać od chuja, debila". Rockowy psalm dekadencji, "Niech Wszystko Spłonie", przyprawia o ciarki swoją narracyjną opowieścią o "wielkim pożarze w wielkim mieście". Mroczna, undergroundowa deklaracja w "Generacji Nic" (wykrzyczana razem z Manią ze Starych Sida) brzmi: "To nie może się udać / To się kończy źle / Generacja nic / Generacja nie".

"Piosenki O Miłości" to wspaniała, tradycyjna punkująca historyjka skierowana do dziewczyny targanej miłosnymi rozterkami. Krótkie spostrzeżenie: "Filmy o miłości są takie banalne / Ale twoje życie jest banalne dużo bardziej" komentuje wnętrza tych wszystkich prymitywnych mas, które widzicie na co dzień przewalające się przez różne Galerie Mokotów (co dziś ze mną jest?). "Kręcimy Się W Kółko" to chyba najbardziej wstrząsający tu kawałek, gdzie słyszymy najpierw: "Dzisiaj przestałem rzucać cień / Jutro będzie jeszcze gorszy dzień", a potem niesamowity finał, z dramatyczną, wrzaskliwą wyliczanką.

Muzycznie, Cool Kids Of Death poruszają się między klasyką punku The Sex Pistols, klawiszowym popem lat osiemdziesiątych i jazgotliwym shoegazerem gitar. "Butelki Z Benzyną I Kamienie" to banalny, ale mistrzowski motyw do rytmu "Elevation" U2, siedem razy bardziej ruszający. "Nie Warto" otwiera synkopowany beat, jak wszystkie inne zapętlony w komputerku (perkusistę mają tylko na koncertach), by potem skończyć jak Fugazi przekwaszone przez brit-pop. W "Zdelegalizować Szczęście" mamy coś z ostrego The Cure, a "Specjalnie Dla TV" to wykapane Depeche Mode. Wiosła są efekciarskie, sięgające brzmieniem aż do największych shoegazerów.

Ostatni na Cool Kids Of Death, "Uważaj", to numer, za sprawą którego chłopaki w ogóle wypłynęli. Znakomicie skonstruowany, z psychologizacją godną jakiegoś Dostojewskiego, przytłacza błyskotliwym ujęciem i realizacją tematu. Koleś jest zakochany, a więcej nawet, zwariował na punkcie pewnej modelki, aktorki, ogólnie znanej panny z show-businessu. Renata Gabryjelska? Magda Mielcarz? Nie dowiemy się. A może tylko symbol takich postaci? Fascynacja przeradza się w dziką, zwierzęcą nienawiść. "Wmawiam sobie, że jesteś chujowa / I że mi nie zależy / Ale sam w to nie wierzę". Wszystko logicznie prowadzi do brutalnej konkluzji: "Uważaj / Bo jak cię spotkam, to zabiję". No, dawno nie było takiej puenty. Towarzyszą tym wywnętrzeniom rzężące gitary, które same w sobie trwają trzy minuty i kończą album.

Wiem, wiem. Olewam. Można było to zrobić dziesięć razy lepiej, wiarygodniej. Ale, co tam, przecież oni to robią specjalnie! I to jest najlepsze. Cool Kids Of Death, ze swoim CDRem wypalonym na jedenastym piętrze u gitarzysty, z tymi dwusekundowymi pauzami między trackami, nie umiejąc właściwie grać na instrumentach i przeklinając bardzo "po miejsku", są pierwsi. Ktoś pójdzie za nimi, ktoś nagra płytę "anty-Cool Kids Of Death", ktoś ich skrytykuje, ktoś się oburzy na chamskie teksty, a ktoś je wyśmieje. Coś się zacznie dziać.
(Porcys, 2002)

Cool Kids Of Death
4 Października 2003, Jazzgot, Warszawa


To był jeden z tych dni, które miały urodzić poczucie szerszej reprezentacji i przynależności, sycąc do pełna spragnionych doczesnej mitologii. Co symptomatyczne, gdy zamykałem komputer późnym popołudniem, opuszczając swój jeszcze rozwibrowany hałasem apartament, na stronie widniał już piątkowy updejt, z recenzją tygodnia, CKOD 2 Jacka. Symbolika była dosłowna: w dniu publikacji naszych trzech groszy w kolejnej ogólnokrajowej dyskusji, sami zainteresowani wpadli nas odwiedzić, byśmy z bliska uświadczyli ich starań. Gdy przeglądałem artykuł przeszło mi nagle przez myśl, że jako główni propagatorzy osobliwości nie skonfrontowaliśmy jej dotąd na żywo. Shame. Słyszałem legendy o koncertach Cool Kids. Kumpel opowiadał mi o występie sprzed roku, gdy tuż po edycji debiutu zespół zachowywał się jeszcze niepewnie, wyładowując całą spinę i frustrację. W obskórnych okolicznościach, na fatalnym sprzęcie i wobec zastygniętej warszafskiej snoberki, chłopcy urządzili texańską masakrę piłą mechaniczną, by zejść bez jednego gestu. Takie historie przyprawiają o ciarki. Albo słynne oblewanie piwem. Albo Cinass nie trafiający paszczą w mikrofon. Albo kurwa klimat totalnego, zatęchłego podziemia, nieznane zaułki tętniącego pełnokrwistą piwnicą buntu.

Wczesne koncerty CKOD to pewna zamknięta część przeszłości, która na pewno z biegiem lat ulegnie idealizacji. Lecz te anegdoty zostały w Jazzgocie dodatnio zweryfikowane. Będą ludzie którzy powiedzą wam, że Kulki "nie grają punku", bo przecież "punk is dead". Pieprzyć ich. Kulki to punk jak diabli. (W wątku na ten temat rozpoczętym na forum zespołu jedna z najwyraźniej młodocianych fanek postulowała, że może i "nie jest to taki punk jak ten z lat 80-tych". Wow, rozpłakałem się jak Maks i Albercik i nad małymi dziewczynkami w Seksmisji, że nie wiedzą co to jest "tatuś". Mam w oryginale taką płytkę Pink Flag i czasem sobie słucham. Bosz.) Ustawiliśmy się przy samym podeście, żeby nie ominęły nas te sławne spadające krople. Instrumenty były podłączone, muzycy rozstawieni. Brakowało wokalisty. Wandachowicz oświadczył do mikrofonu, że wskutek absencji frontmana przydałby się ktoś z tłumu do zaśpiewania, wystarczy że będzie znał kilka fundamentalnych słów, jak bóg, ojczyzna, honor, miłość, kurwa, chuj i parę innych. Ostrowski zaświtał w drzwiach i leniwym krokiem zmierzał ku scenie, zajęty stukaniem w komórkę. Dwie zatrważająco głupie laski głośno oznajmiły, że "Krzysiu esemesuje z Małgosią". Krzysiu tymczasem zapewnił, że on zna te wszystkie piosenki i zaczęli.

Sam show miażdżył surową rzeźnią, choć dziś Cool Kids grają wyluzowani i zrelaksowani. Frąś z siłą wodospadu grzał w gary, równo jak niemiecki dobosz. Cinass, z wyglądu niepozorny młodzian, przypominał robota, szatkującego miarowo potężne riffy bez sekundy wahania. Wandachowicz ledwie muskał bas, ale salą aż trzęsło od hipnotycznego groove'u. Ściana dźwięku odgrodziła wzmacniacze niedostępną granicą hałasu. Po dziesięciu minutach "Armia Zbawienia" poderwała rozentuzjazmowaną publikę do pogo. Środek przestrzeni zagospodarowali pogrążeni w amoku desperaci. Obserwując ich nieskładne pląsy rozważałem degradację statystycznego odbiorcy tego przekazu. Na parkiecie nie dostrzegłem ani jednego sceptycznego inteligenta, bo dominowały tam: niewyżyte panienki uciekające z domów przed rodzicielską dyscypliną i zdegenerowani żule utożsamiający chyba "punk" z "klejem". Jakkolwiek, energia nie pozwalała ustać w miejscu. Ekstremalna, prymarna żywina sięgnęła zenitu, gdy dziesiątki gardeł skandowały "Buteki Z Benzyną I Kamienie" w pełnych podskokach. That's punk. Skłamałbym mianując te zdarzenia ponadczasową rangą, ale z pewnością wyczułem wielki, nieskrępowany fun. Vienio dołączył na kilka numerów, a Wandachowicz schrzanił dokumentnie główny riff w coverze "Disorder" Joy Division. Znajomy twierdzi, że Ostrowski rozbił szklankę, ale ja tego nie pamiętam. Potem wieczór potoczył się beznadziejnie, bo zamiast planowanej imprezy u Kinowskiego było jakieś nocne chodzenie po mieście, zaskakująco pustym zresztą, bez "żywego dresa". Oraz pedalskie incydenty, o których, jak się dowiaduję, już krążą plotki.
(Porcys, 2003)

"Kulki to ostatni polski zespół, któremu o coś chodziło... NA SZCZĘŚCIE".
(2011)