COOPER TEMPLE CLAUSE

 

See This Through and Leave (2002, alt-rock) !5.3

"są jednym z najbardziej ekscytujących nowych zespołów"

"proszę państwa, oto i nadchodzi kolejne wspaniałe objawienie w rocku"

"szykujcie się na piorunującą mieszankę, na grupę, która w porywającym stylu łączy rozmaite inspiracje i przetwarza je we własną, unikatową wartość"

Takie mniej więcej komentarze na temat The Cooper Temple Clause dominują w mediach różnego rodzaju. Nie jest tajemnicą, że Brytyjczycy chorują na manię wynajdywania jednego "next big thing" tygodniowo. W latach dziewięćdziesiątych podobne akcje zdarzały się nadzwyczaj często. Pamiętacie, że kiedyś do grona klasyków rocka miały zawitać takie shity, jak Gay Dad, Cast, czy Stereophonics? Nie? Jak to, przecież czytacie "Q". No, nie wierzę, że nie czytacie. Co za uroczy magazyn. Przy okazji, napiszcie mi, ile gwiazdek dostał u nich ostatni Korn, bo od pewnego czasu nie jestem na bieżąco z wyspiarską prasą. Gdyby ktoś w tej chwili poprosił mnie o radę w stylu: "Borys, Borys, chcę zacząć słuchać dobrej muzy, co byś mi polecił?", odparłbym pewnie: "Przede wszystkim przestań się sugerować wskazówkami angielskich gazet! Veto dla Stuarta Maconie! A potem to już poradzisz sobie sam/a".

Ach, The Cooper Temple Clause. Co najmocniej utkwiło mi w pamięci po bliskim zapoznaniu się z ich płytką, to zatrważająca wręcz trywialność tej muzyki, kamuflowana wszakże przez "nowoczesne aranże", oraz oczywiste nawiązania do dokonań innych artystów. Zwłaszcza to drugie. Każdy może napisać recenzję See This Through And Leave. Żeby zrecenzować Interpol, trzeba znać Joy Division; pisząc o Godspeedzie, należałoby kojarzyć maksymalizm Branki; do skomentowania twórczości Zorna przydałoby się opanować ramową historię jazzu. Aby natomiast skrobnąć parę słów o debiucie Cooper Temple Clause, wystarczy raz na jakiś czas rzucić okiem na MTV i Vivę II. Wtedy natrafimy pewnie na Oasis, Verve, czy Placebo. A taka wiedza wystarczy, by nazwać CTC "next big thing". Brawo, dziękujemy bardzo.

Nie koniec jeszcze. Do wymienionej trójki należałoby dodać Pink Floyd i Radiohead. Tak przynajmniej chcą dziennikarze, te inspiracje podkreślają również sami muzycy. Spoko. Pink Floyd? Tak, wpływowy zespół, zespół w dodatku wybitny pod wieloma względami. Fajnie, że chłopaki słuchają Floydów, bo ja też ich słuchałem i mamy zatem wspólne zainteresowania. Co do Radiohead: od 97 roku nimi chcą być wszyscy, więc nie ma się czemu dziwić. Ja też chcę być Radiohead, Michał chce być Radiohead, każdy mój bliski kumpel chce być Radiohead. Więc nawiązania rozumiem. Gorzej, że gdzieś w necie natknąłem się na artykuł, w którym elektroniczne gówno z See This Through And Leave pod tytułem "555-4823" nazwano "futurystycznym Radiohead". Buahaha. Buahahahahhah.

Znów, że się czepiam. Dobrze, nie pozostanę gołosłowny. Oto moje typy (numer kawałka, oraz wykonawcy, z których "Cooperzy" ściągają):

1. Radiohead, wczesny Pink Floyd po wejściu wokalu, teksty skierowane bezpośrednio do odbiorcy, a la Waters, wtedy robi się Floyd z 75 roku;

2. Placebo, wokalnie Brian Molko jak z kuriera wycięty;

3. Wyjątkowo coś innego, mianowicie: Primal Scream z Exterminatora;

4. Kurde, głos Liama Gallaghera! Jędrzej, chodź tu, mam dla ciebie niespodziankę! Dobra, muzycznie trochę The Verve;

5. Radiohead w klimacie na otwarciu, potem Richard Ashcroft w wokalu;

6. Akordy jak z "Hotel California". Nie, to "Baby One More Time" w zwolnionym tempie! Ok, kolejna ballada-mutant między Radiohead i Oasis;

7. Transowe granie, ostre rockowanie. Nieco The Verve w tle;

8. To jest ten "futurystyczny Radiohead" z akapitu powyżej. Heh, no cóż. Bardziej Autechre chyba. Rewelacja, zaczyna się coś dziać;

9. Nie, zdawało mi się. Molko nareszcie przechodzi mutację i brzmi właśnie tak;

10. The Verve. The Verve. The Verve.

11. Dysk mi przeskakuje, cholera. Ale i tak słyszę mroczną pieśń a la The Verve. Wkrada się głos Liama.

Co, powiedziałem coś śmiesznego? Widzicie, to nie do końca tak. Album jest ogólnie nienajgorszy i trzeba zaznaczyć, że momentami jakieś tam zadatki na przyszłość zdradza. Zrzynki zrzynkami, lecz nikt mi nie powie. "Who Needs Enemies?" z saksofonami nałożonymi na gitary, "Been Training Dogs" z orientalnym riffem, czy oferujący ładny refren "The Lake" – to są naprawdę dobre piosenki. Faktura do najbiedniejszych też nie należy, dzięki czemu słucha się całości o wiele lepiej, niż takiego The Music. No a główny śpiewak Ben Gautry jest warsztatowo znakomitym wokalistą, bez cienia wątpliwości. Czyli będą z nich ludzie? Nie można tak do końca powiedzieć. Wiadomo, co hype potrafi zrobić z całkiem obiecującymi bandami. Ponadto, słyszałem, że członkowie Cooper Temple Clause chleją sporo likieru. Co nie wróży im dobrze, bo, jak pamiętacie, każdy pijak to złodziej.
(Porcys, 2002)

Kick Up the Fire, and Let the Flames Break Loose (2003, alt-rock) !3.5

Czy to już rok minął? Nawet półtora roku. Gdzie? Nie zauważyłem. Wydaje mi się, jak bym wczoraj dostał debiut Cooper Temple Clause do zrecenzowania. Ale tym razem nie mam zamiaru opowiadać o nowej płycie Cooper Temple Clause, która, poza pierwszym kawałkiem, jest zła. (Weźcie Menomenę albo, co podkreślam kolejny raz, Six Mansun.) Zamiast tego, wykorzystam zagwarantowaną grafikiem poniższą przestrzeń do innych celów: spróbuję wyjaśnić nasz stosunek do palących kwestii, wobec jakich sporo z naszych czytelników wciąż ma wątpliwości. Życzyłbym sobie, aby była to ostatnia taka lekcja, gdyż są to naprawdę rzeczy banalne i przy odrobinie dobrej woli można z powodzeniem je zrozumieć. Serio, już rzygam tym tematem. Ok.

1. Mp3

W swoim klasycznym artykule Dzieło Sztuki W Dobie Reprodukcji Technicznej z 1936 roku, wybitny niemiecki teoretyk kultury, filozof i humanista Walter Benjamin interpretował modyfikacje w sposobach odbioru dzieła sztuki oraz ewolucję właściwości ich samych za pomocą pojęcia "aury". Aura implikuje autentyczność i pewną swoistą cechę dzieła: jego jednorazowość. W dobie renesansu dzieła nie były obiektem kultu z powodu tego czym literalnie były, ale z powodu tego że były. W momencie zmiany w medium percepcji aura upada. Reprodukcja emancypuje dzieło sztuki z bytu w rytuale. Wartość kultowa zostaje wyparta przez wartość ekspozycyjną.

Fonografia, w samej swej istocie podlega prawom reprodukcyjnym. Jeśli jednak pokusić się o wyprowadzenie paraleli do schematu przedstawionego wyżej, a raczej adaptację mechanizmu form odbioru zapisu dźwięku do tego schematu, dostrzec można pewną prawidłowość. Płyta, jako nośnik, jest fonograficznym odpowiednikiem jedynego i niepowtarzalnego oryginału, egzemplarza źródłowego. Technicznie ujmując, jest wiele metod powielania dźwięku źródłowego z płyty. Ale zaledwie część z nich pozwala zachować "aurę" oryginału. Dosłownie, pozwalają na to metody nie angażujące w proces kopiowania żadnych mediów pośrednich. Takie, które zapewniają bezpośrednie przeniesienie zawartości jednego nośnika-przedmiotu na drugi nośnik-przedmiot. Czy mowa tu o przegrywaniu CD na MCR, LP na CDR, MC na MCR i tak dalej, nie odgrywa, mimo różnic jakościowych, żadnej roli, naprawdę.

Aby pojąć subtelnie uchwytną specyfikę różnicy między zgrywaniem płyty CD na CDR, a wrzucaniu plików do sieci, ściąganiu ich w postaci mp3 i następnym wypaleniem na CDR, tudzież między odbiciem okładki w xero, a drukowaniem jej z netu, należy sięgnąć do prawidła z zakresu teorii fotografii. Ktokolwiek choćby pobieżnie zorientowany w podstawach ontologii obrazu fotograficznego wie, dlaczego fotografia stanowi tak rewolucyjne narzędzie w dążeniu do odwzorowania rzeczywistości. Chodzi o genezę. Między obiektywem a przedmiotem nie ma ludzkiej ingerencji. Dlatego najdokładniejszy nawet pejzaż malarski nie ma tej siły wiarygodności, co rozmyte i niewyraźne zdjęcie. Dlatego weźmiemy fatalnej jakości cykającego (popsuta nagrywarka) CDR skopiowanego z oryginału ponad idealnie brzmiące mp3 wypalone na CDR. Dlatego weźmiemy fatalną, zaciemnioną kartkę z kserokopiarki, wytniemy jako "okładkę" i włożymy do pudełka raczej, niż wydrukujemy na laserze kolorową "okładkę". Ba, weźmiemy MCRa słabej jakości (źródło: stare szumiące MC) ponad cyfrowe mp3 wypalone na płycie. Ponieważ "przenosząc" A na B, zachowujemy cząstkę A w B. To jest właśnie aura.

A więc reasumując: złodziejstwo to jedno. Naturalnie, mp3 paraliżuje rozwój rynku, bo "eksperci" nie posiadają płyt, na temat których wydają sądy. A płyty należy kupować, żeby środowiska kreujące muzykę w ogóle przetrwały. Kto więc ma kupować te płyty: chyba bardziej "krytycy" niż szanujący ich opinie słuchacze? W pierwszej kolejności krytycy, tak dyktowałby zdrowy rozsądek. Ponieważ w Polsce dzieje się odwrotnie, sytuacja najwyraźniej choruje. (I nie mówię tu o samej czynności "ssania" plików udostępnianych przez wykonawcę w celach promocyjnych. Mówię oczywiście o "file-sharing", największej przeszkodzie przemysłu fonograficznego w jego dziejach.) Ale główny problem jest zupełnie inny. Mp3 to nie jest płyta. To takie proste. CDR jest płytą dalszej jakości, kopią. Mp3, jako idea, to nie jest płyta.

2. Krytyka muzyczna

Następne zagadnienie to pojęcie "krytyki" muzycznej. Kilka zupełnie wymiernych kategorii odróżnia "krytyka" od pseudo-krytyka, abstrahując od takich walorów artykułów, jak język, styl, wyczucie pisarskie, forma, swoboda, pomysłowość, czy świeżość (w sumie... jeśli... kogoś... jara... lektura... recki.. zbudowanej... z dwudziestu... słów... to... nie zabierajmy... mu... tej... radości...), i spróbuję je teraz wymienić.

(Absolutnie nie odstawiam tu zakamuflowanej afirmacji własnego, czy kolegów writingu, natomiast zastanówmy się: trudno poważnie traktować autorów, którzy podlegają poniższym zarzutom, bo inaczej wszystko jest "krytyką".)

Pierwszą jest idea "krytyki" ponad "muzyką". Mam tu na myśli kolejność priorytetów dla autora. Jeśli ktoś najpierw zakłada "serwis muzyczny" (gdyż pisanie recenzji wydaje mu się, dajmy na to, fajowe), a dopiero potem zauważa, że nie ma co recenzować (przecież nie kupuje płyt) i dlatego zasysa płyty z netu, to sory, ale kogoś tu chyba pojebało? Oświadczyć "będę krytykiem!" i rozpocząć przeszukiwanie netu w celu odnalezienia okrzyczanych krążków, ściągnięcia ich i "zrecenzowania": dla mnie to przejaw choroby psychicznej. My w Porcys kupujemy płyty bo, bo ja wiem, muzyka to dla nas pasja życia? Coś w tym guście. A że następnie kwitujemy niektóre z nich kilkoma słowami analizy, jest tylko naszą reakcją na rodzime zacofanie na gruncie dostępnych źródeł wiedzy o muzyce niezależnej. Czujemy się więc zobowiązani. Ale nie wiem czy skumaliście kolejność. Słucham muzyki od dziecka. Mam pasję do kolekcjonowania płyt. Wydaję na to całą kasę. Że na pewnym etapie zabrałem się za pisanie o nich, jest osobną historią. Przede wszystkim, ja kolekcjonuję płyty. W życiu nie zassałem ani jednej płyty z netu, ponieważ mam przyjemność w wydaniu pieniędzy na płytę albo na CDR żeby przepalić ją od kumpla i odbić okładkę. Wyrażam się po polsku?

Druga kategoria to radosna twórczość blogowa. Widzicie, internet ma to do siebie, że zakłada funkcjonowanie w jego obrębie wszystkiego. Macie tu błyskotliwe, wybitne eseje o muzyce najwyższej jakości. Ale tę samą możliwość publicznej wypowiedzi ma ktokolwiek z modemem i komputerem. Stąd do komentowania muzyki w śmiesznie autorytatywnym tonie prawo mają miliardy osób. I nie to, że chciałbym to prawo im odebrać. Kłopot w tym, że nadają one swoim luźnym przemyśleniom i laickim spostrzeżeniom status "krytyki". Więcej, tkwią w przekonaniu, że właściwie są "krytykami". Przecież świat poszedł do przodu i dziś każdy może być krytykiem, nieprawdaż? No właśnie niezupełnie. Zdaje się, że potrzeba mieć wiedzę? Zdolność porównawczej analizy? Wyczulony słuch? Im więcej płyt odsłuchało się w całości, tym opinia delikwenta jest sensowniejsza i trwalsza. Ale do ogromnej liczby pseudo-krytyków na całym świecie ta zależność nie dochodzi. Ubierając swoje wypociny w strukturę "recenzji" (nagłówek, tekst, podpis) zapominają, że w środku czają się blogowe grafomańskie bzdury, które mógłby napisać każdy i wszędzie. A wybaczcie, do blogów się porównywać nie będziemy. Dlaczego? Po pierwsze: nie ma blogów. Po drugie zaś, patrz po pierwsze.

Trzecie kryterium to syndrom "culture addicts". Owszem, znam kilku culture addicts, ludzi wchłaniających świat jak gąbka, dokonujących momentalnej, mimowolnej segregacji przyswajanych informacji i potrafiących jeszcze wydobyć z nich w odpowiednich okolicznościach esencję, wycisnąć każdą potrzebną kroplę. Ale to są geniusze. Mają inaczej skonstruowany aparat recepcyjny. Istnieje natomiast grupa ludzi, którzy wierzą, że są w stanie mydlić oczy czytelnikom: uszczknąć po trochu z każdego zakątka kultury i zgrywać nad-ludzi, kontrolujących z lotu ptaka jej ewolucję. Och, jestem taki cool. Jestem krytykiem, krytykiem wszystkiego, także muzyki! Nieważne, że nie mają wcale o muzyce pojęcia. Wiecie, zielona w sprawach merytorycznych to może sobie być Pola z MTV. Lecz ona jest prezenterką i ma inne zadania: wyglądać na ekranie. I spisuje się na medal. Ale "autorzy" artykułów? Nie rozumiem dlaczego deprecjonuje się zawód krytyka muzyki popularnej, w opozycji do krytyka teatralnego czy literackiego, wymagając od niego tak mało. Krytycy literaccy i teatralni spędzają całe życie na czytaniu książek i oglądaniu spektakli. Krytycy muzyki popularnej powinni spędzać całe życie na słuchaniu płyt, prawda? To takie logiczne. Dlaczego więc spędzają je na absolutnie innych czynnościach, wypisując o muzyce stek ogólnikowych bredni, zwykle w postaci natłoku genre-namingu i cytowania snobistycznych zagranicznych magazynów?

Czwarte kryterium to format. Nie ma smileyów. A zdania są zdaniami. Jeśli ciężko komuś zbudować zdanie po polsku, niech może charytatywnie posprząta miasto, ale, na miłość boską, niech nie zabiera się za pisanie.

Konkluzją powyższych akapitów jest coś bardzo przykrego. W polskich mediach ze świecą szukać "krytyków muzycznych" z prawdziwego zdarzenia w naszym rozumieniu. (I nawet nie podnoszę już wątku "dobrych" i "złych" krytyków, chodzi mi tylko o samo reprezentowanie tego pojęcia.) Stąd, piszemy dalej po prostu. Wpcn.

Czy wyraziłem się jasno?

Na pewno?

Cieszę się.
(Porcys, 2004)