CURE

Disintegration (1989)

Z okazji comebacku zapuściłem po latach i… Gościu jakby przeszedł na drugą stronę lustra ("nas tu nie ma"), wykreował własne uniwersum nie do obalenia, bo zbyt gęste w konsystencji. Można unikać (starczy już tego katharsis na starość), ale trudno zaprzeczyć ("dzięki temu moja grupa będzie immortale, immortale, immortale, immortale…"). Rzeczy typu "Homesick" ("świetna rzecz" – Makłowicz o co drugiej potrawie której próbuje) – bez refrenu, za to sposób budowania narracji (pedanteria stopniowo odsłanianego, minimalistycznego gąszczu motywów – dla niektórych "lack of melody") aż bolesny ("Oscar za dramaturgię"). Wejście basu ledwie jednym dźwiękiem kruszy lodowce, dryfuje kontynenty. A co tam lead gitara łka od 1:38 to ja nawet… "Niech pan zapyta chłopaków co kurwa zrobili… Nie, panie, nie chce mi się, bo jestem tak zdenerwowany, że po prostu mnie rozsadza i nie mogę powstrzymać emocji, ale takie kurwa zagrania…".
(2024)

Wish (1992)

Zaliczanie tej formacji do kręgu rocka gotyckiego to tylko i wyłącznie efekt bezradności dziennikarzy wobec jej odrębności stylistycznej. Bo niby jakie, poza makijażem i natapirowanym fryzem, są punkty styczne między Robertem Smithem, a takim Tilo Wolffem? The Cure jak mało który band stworzyli własny idiom, polegający mniej nawet na wymiarze depresyjno-egzystencjalnym, a więcej na muzycznej fabularności piosenek, ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. Wish zaczyna się od "Open", a kończy na "End". O czym opowiada nam bulgocząca partia basu Simona Gallupa w pierwszych dwudziestu sekundach "Open"? Każdy wyniesie z niej co innego, ale niewątpliwie bas ten coś inicjuje, inauguruje – obcujemy z podręcznikowym przykładem otwarcia, z prologiem bliższym lekturom szkolnym sprzed paru wieków, niż estetyce post-punkowej. Analogicznie adekwatna jest wymowa "End", które kroczy kasandrycznie, wieszcząc nieuchronny kres. Niemal wszystkie indeksy, poza znakomitym radiowym szlagierem "Friday I'm In Love", potrzebują paru minut, żeby się rozkręcić i osiągnąć zenit. Ta metoda działa na korzyść The Cure, bo byli oni między innymi mistrzami odkrywczej augmentacji wiodącego motywu, wyciskając z niego w ten sposób całą moc.
(T-Mobile Music, 2012)

Bloodflowers (2000)

Z Warszawy do Łodzi nie jedzie się zbyt długo. Samochodem to raptem jakieś dwie godziny. Jadąc spokojnie, nie szalejąc. Było późne popołudnie, trochę przed dziewiętnastą, piątek, czternastego kwietnia. Nie zwykłem wyrzucać biletów po koncertach. Są przecież pamiątką, symbolem przeżytych chwil, pretekstem do wspomnień. Także i ten leży tuż koło mnie. Także i ten przywołuje wspomnienia. Miałem scenę naprzeciw siebie, jako jeden z niewielu w dziwnie skonstruowanej hali. Wprawdzie dzieliła mnie od niej spora odległość, ale wydawała się tak bliska. Robert Smith wyszedł spokojnym krokiem, nieco zamyślony. Przez ramię miał przewieszoną gitarę. Obok niego reszta grupy. Byli gotowi. Zaczęli grać. Smith zaśpiewał pierwsze wersy pierwszej pieśni tego wieczora: "When we look back at it all, as I know we will". Zamknąłem oczy. Chciałem zakodować jak najwięcej z tego występu. Ostatnia płyta, ostatnia trasa. Więcej już nie będzie tego zespołu.

Od kilku tygodni znałem już na pamięć album Bloodflowers, którym The Cure mieli pożegnać się z publicznością. Ot, po prostu, Smith i spółka postanowili, że dosyć im nagrywania, dosyć występowania na żywo. I ogłosili zakończenie działalności. Omawiane wydawnictwo miało być czymś w rodzaju requiem, pieśni pogrzebowej dla formacji. Udało się to w pełni. Powstała płyta łącząca w sobie wszystkie te elementy, które decydowały o wielkości The Cure w przeszłości, a jednocześnie jednorodna stylistycznie, zwarta, monolityczna. Płyta niezwykle smutna, mroczna, ale i pełna tak charakterystycznego dla twórczości zespołu, wyjątkowego piękna. Krytycy chcieli widzieć w niej kontynuację ciemnego, depresyjnego wątku albumów Pornography i Disintegration, ze względu na wszechobecny tu, dołujący klimat. Ale nie, mimo tych oczywistych podobieństw, Bloodflowers nie jest żadnym odcinaniem kuponów od starszych dokonań, jest dziełem niezależnym, dziełem samym w sobie, i chyba to, biorąc pod uwagę nie najmłodszy już wiek członków zespołu, jest największym zaskoczeniem.

Całość otwiera zacytowany powyżej we fragmencie "Out Of This World". Na tle stopniowo narastającego, pełnego melancholii i swoistej zadumy podkładu, Smith snuje swą zawiłą opowieść o przemijaniu i przeznaczeniu. Tajemnicą muzyków jest, jak z tak prostych składników (jednostajny, senny rytm, przewidywalne progresje gitar i pianina, cichy głos wokalisty) udaje się im wyczarować coś tak wybitnego. Sekret tkwi najprawdopodobniej w odpowiednio subtelnych zmianach akordów, w ciągłym utrzymywaniu onirycznej atmosfery. Dość, że efektem tych zabiegów jest utwór monumentalny, podniosły w swym wyrazie, na poważnie zapowiadający wielkie emocje w dalszej części albumu.

Płynnie przechodzimy do drugiej odsłony Bloodflowers, epickiego, jedenastominutowego "Watching Me Fall". Słychać odrobinę elektronicznego tła, ale po chwili jest już tradycyjnie: znowu wolne tempo narracji, znowu rozbudowane partie poszczególnych instrumentów i przepełniony bólem śpiew Roberta Smitha. Na wysokości 3:35 i ponownie 5:35 dochodzi do chwilowych kulminacji wciąż podskórnie pulsującej dramaturgii tej muzyki. Za moment wszystko wraca do normy. The Cure nie śpieszą się, za to wypełniają każdą lukę dźwiękowej przestrzeni bardzo skrupulatnie, sięgając zarówno po dysonansowe, zgiełkliwe wyładowania gitar, jak i delikatne, odległe smaczki brzmieniowe.

Podobny charakter mają wszystkie kolejne fragmenty tej płyty, dzięki czemu zachowuje ona spójność, choć wiem, że niektórych może momentami nużyć. Ale prawie każdy utwór oferuje coś od siebie, prawie każdy przykuwa uwagę i udowadnia konieczność swej obecności w zestawie. "Where The Birds Always Sing" podoba się za sprawą pomysłowo prostej melodii canta, dzięki której rozpływająca się w płaszczyźnie aranżacyjnej piosenka nabiera właściwego kształtu. "The Last Day Of Summer" wydaje się być kolejnym majstersztykiem, utworem dopracowanym formalnie, w którym głos Smitha pojawia się dopiero po dwuminutowym wstępie, a tematy melodyczne zmieniają się naturalnie, wypływając jeden z drugiego. Ostatnia na płycie ballada tytułowa obfituje w smętne, dławiące pasaże, nad którymi króluje Smith, w zakończeniu bardziej lamentując, niż śpiewając.

Jednak na koniec zostawiłem najwspanialszy tu utwór, "39". Podczas gdy instrumentalistom udaje się wykreować wstrząsający kolaż brzmień, łączący elektroniczny motyw główny z enigmatycznym dudnieniem basu i apokaliptyczną partią gitary, Robert Smith w porażający sposób interpretuje jeden ze swych najbardziej wyrazistych tekstów. "So the fire is almost out and there's nothing left to burn" to w jego ustach metafora kryzysu wieku średniego, rozrachunek z dotychczasowym, trzydziestodziewięcioletnim życiem. "Wszystko co obiecałem, wszystko czego próbowałem, wszystko co robiłem – w ten sposób karmiłem ogień. Ale ten ogień już się prawie wypalił" – wyznaje Smith, niespodziewanie szczery do bólu. Bloodflowers robi znakomite wrażenie i coś mi się wydaje, że zapamiętamy ją na dłużej.
(Porcys, 2001)

* * *

Rozmawiam z kumplem o The Cure... "Jeśli chodzi o stricte popowe numery, to najlepsze jest 'Just Like Heaven'", mówi. Ja odpowiadam: "No, jeszcze rywalizuje 'Friday I'm In Love'". A on na to: "Nieee, no wiesz, 'Friday I'm In Love' to są już klimaty typu RADIO ZŁOTA POGODA". Tekst miesiąca dla mnie.
(2011)

* * *

Songs of a Lost World (2024)

KLIKŁEM trochę dla beki, posłuchać jak Smith "połyka resztki rozpuszczonego makijażu”, ale potem nie było mi już do śmiechu. Urzekające że wiecznie zatroskany, niemal stuletni pan Bob ("trzeba go zrozumieć, on też jest trochę rozczarowany światem") wciąż myśli w kategoriach jakiegoś dorobku, "za co zostanie zapamiętany". Inna sprawa, że świetnie ten album wpisuje się w epokę, gdy już nie liczą się poszczególne kompozycje same w sobie (nad czym ubolewam), tylko GENERALNY vibe, pewna jasno określona estetyka (nikt nie wnika w detale, nie ma czasu na słuchanie, chodzi o MNIEJ WIĘCEJ NA RADAR wrażenie czy coś jest OK) – i w tym Cure nadal bryluje.
(2024)

* * *

za moment w Myśliwiecka 3/5/7 wyniki głosowania słuchaczy na najważniejsze nagrania The Cure. pretekst – nadchodzący koncert w Łodzi. nie pierwszy to tego typu trójkowy plebiscyt dotyczący grupy Roberta Smitha. nie wiem, ile ich było, ale chyba pamiętam ten z 2000 roku, przed koncertem... też w Łodzi.

dziwną mam relację z tym bandem. wpierw "wedle rodzinnych podań" zetknięcie z klipem "Just Like Heaven" wywróciło do góry nogami mój muzyczny świat przedszkolaka. w klasach nauczania początkowego hodowałem motywiczną wrażliwość na basowo-gitarowych plątaninach Wish, które później okazały się kluczowym KOMPONENTEM stylu "takiej ostrzejszej kapelki" 12 Rods.

potem jednak poznałem wielu die-hardów The Cure (w naszym kraju nietrudno) i ze zdziwieniem stwierdziłem, że kochają ten zespół za zupełnie inne walory, niż ja. że to jest jakaś biblia gotyckich ponuraków albo że to "indie" zespół na potańcówki, w co jednak nigdy nie uwierzyłem. ale tak chyba powinno być, że "każdy ma swoje The Cure", bo kulturowo ich dorobek należy już do "domeny publicznej".

dla mnie to zespół pełen intrygujących sprzeczności. z jednej strony ubóstwia ich Chris Ott; z drugiej wiem, że wielu polskich fanów zespołu poznało go z audycji Beksińskiego. niby dyskografia tak wszechstronna i rozstrzelona pod względem nastrojów i kolorytu, a przecież nierzadko panowie grali wciąż te samą piosenkę: np. w sensie "ciążeń harmonicznych" takie "Lullaby" to jest w sumie zwolnione "Why Can't I Be You", a "Lovesong" recykluje "How Beautiful You Are" etc. teksty teoretycznie inspirowane francuskim symbolizmem, a w praktyce blisko im do licealnej poezji zeszytowej. dodajmy: DEWASTUJĄCEJ.

The Cure powstali 40 lat temu, więc wyłoniłem 40 utworów. raczej nie "najważniejszych", ale na pewno mi najbliższych.

prywatne top 10:
1. Disintegration
2. Open
3. Fascination Street
4. Dressing Up
5. Lullaby
6. 39
7. Lovesong
8. Why Can't I Be You
9. A Forest
10. Wendy Time
(2016)